Mamy za sobą już połowę naszej drogi, kiedy zza krzaków i kamieni nagle wychodzi duża liczba mrocznych i ciężko uzbrojonych postaci w zakurzonych mundurach. W pierwszej sekundzie przychodzą mi na myśl terroryści, talibowie, mudżahedini. Jednak z ulgą dostrzegam odznaczenia na ich ramionach. Kirgijskie wojsko. Niektórzy mężczyźni noszą czarne T-shirty, na których z przodu widnieje krwistoczerwony karabin maszynowy, w stylu RAF, a z tyłu drukowanymi literami napisane jest: „JEDNOSTKA ANTYTERRORYSTYCZNA ALPHA” „Samców alpha” oddelegowano, aby szukali karawan z afgańskim opium oraz islamskich terrorystów, którzy wraz z bronią w bagażu podręcznym wracają z afgańskich baz treningowych talibów. Jednak od lat nie widać ani jednych, ani drugich. I dlatego żołnierze cieszą się z każdej rozrywki, szczególnie, jeśli wśród obcokrajowców znajdują się kobiety. Ich miny szybko się rozweseliły, w obieg poszły żarty. Jednak twardzieli z wojska najbardziej zafascynował tors Stephana, którego trudno nie dostrzec. „Gladiator! Gladiator!” wykrzykują pełni zachwytu i wskazują na jego mięśnie. Kiedy dostrzegają kamerę Christopha, szybko uświadamiają sobie, co planujemy robić na górze: będziemy kręcić film akcji, gladiator w Turkiestanie! Prób namówienia Stephana, aby wstąpił do kirgijskiej armii jako instruktor walki wręcz, nawet nie mam zamiaru opisywać. Oczywiście usiłowania te zakończyły się fiaskiem, gdyż Stephan jest do tego zbyt pokojowo nastawioną osobą.
To chyba odpowiedni moment, aby przedstawić członków naszej wyprawy. Na temat Stephana Siegrista chcę powiedzieć jedną rzecz: za fasadą profesjonalnego alpinisty, jaką budują media, znajduje się zwyczajnie życzliwy i pomocny człowiek, pozbawiony wszelkich naleciałości gwiazd medialnych. Ponadto Steph ma doskonałe poczucie humoru i zmysł do wszystkiego, co śmieszne. Z nim nigdy nie jest nudno.
David Lama charakteryzuje się dwoma cechami: jest młodym i wyjątkowo mocnym wspinaczem. O jednym i drugim możemy się szybko przekonać w czasie podróży. Jest bardzo interesującą osobą, syn Nepalczyka oraz Austriaczki, przerwał edukację i w wieku 19 lat już jest prawdziwym profesjonalistą. Za jego spokojnym usposobieniem kryje się jednocześnie bystrość i odwaga. Wszędzie gdzie jest David, znajdziemy też jego głównego sponsora w postaci puszek lub naklejek na kasku – Red Bull. Jak stwierdził Peter Brunnert: już na Dzikim Zachodzie można było rozpoznać, z której stajni pochodzi koń po wypalonym znaku. W związku z Red Bullem przychodzą mi na myśl dwie śmieszne sytuacje. W czasie przeładunku na zwierzęta wypadło kilka puszek Austriaka. Jak się okazało, marketingowa sława napoju dotarła aż do najodleglejszych dolin Pamiru i poganiacze osłów wiedzieli o wszystkim. Jeden z nich schował puszkę, aby móc poczęstować napojem swojego osła w chwili kryzysu i móc włączyć mu turbo. Jednak poza dwoma pierdnięciami nie odnotowaliśmy większego działania. Inny z kolei myślał, iż Red Bull to afrodyzjak, rodzaj Viagry w puszce. Być może uważał tak na skutek freudowskiej interpretacji loga. Szybko zniknęła jedna buteleczka w jego płaszczu, „na użytek domowy” – najwidoczniej w jego opini Red Bull dodaje nie tylko skrzydeł…
David Lama podczas „bazowej” rozrywki
Giovanni Quirici ma 31 lat i pochodzi z odosobnionej doliny w Tessinie, gdzie dorastał w jeszcze bardziej odosobnionej wiosce. Jest nie tylko personifikacją włoskiej radości życia, ale także swego rodzaju filozofem wspinającym się w górnym przedziale francuskiej ósemki. Jeśli poprosimy go o opisanie wydarzeń dzisiejszego dnia na potrzeby bloga, nie zacznie opowieści od momentu pobudki i śniadania, tylko np. zdaniem: „it’s all about energy and time”.
Nina pochodzi ze wschodniej części Szwajcarii, ma 22 lata. Jej ramiona są szerokości drążka do podciągania i stosownie do tego wygląda też jej wspinanie. Nina jest wyjątkową optymistką, co się objawia częstymi najróżniejszego rodzaju okrzykami radości.
Rainer Eder jest naszym fotografem i znawcą jedynego w swoim rodzaju dialektu: mówi mieszanką wschodniotyrolsko-szwajcarskoniemiecką. Jako zdeklarowany wspinacz sportowy bacznie uważa, aby nie przeciążać muskulatury nóg – mówiąc delikatnie, treking nie jest jego domeną. Tak naprawdę z wykształcenia jest malarzem, jednak z powołania fotografem. Jeszcze nie widziałem nikogo, kto by przy tak minimalnym nakładzie technicznym potrafił zrobić tak dobre zdjęcia. Ponadto okazuje się doskonałym animatorem. Jeśli znudzi mu się bycie fotografem, może z powodzeniem prowadzić program rozrywkowy dla dzieci i młodzieży. Tajemnicę jakości jego zdjęć oraz jego pozytywnego nastawienia i poziomu wspinaczkowego można zawrzeć w czterech literach: piwo. Bez tego eliksiru życia Rainera trudno sobie wyobrazić. I dlatego żyje zgodnie z mottem Anderla Heckmaira: piwo dawkowane w małych ilościach, nawet z dużych beczek, nie szkodzi. Historią, która działa na Rainera w sposób szczególnie rozweselający, jest wydarzenie związane z jego kolegą, który na lekcji muzyki stwierdził, że w klasie brakuje stojaków na nuty. Jego słowa brzmiały: „Komu jeszcze nie stoi, ten pójdzie na górę i sobie obciągnie!”
Christoph Frutiger (raz azjatycka stewardessa wymówiła jego nazwisko „fru-tajger”) z Interlaken jest prawdziwym filmowcem. Charakteryzuje się przede wszystkim skromnością. Powiem prawdę: kiedy po raz pierwszy go ujrzałem, myślałem, że jest czymś w rodzaju filmowca hobbysty. Dopiero później dowiedziałem się, z kim mam do czynienia. Christoph stał za kamerą, kiedy Daniel Craig w ostatnim filmie o Jamesie Bondzie zamieniał Festiwal w Bregenz w strzelnicę. Wraz z Erichem van Däniken czołgał się w egipskich piramidach i pomagał Stevenowi Spielbergowi w ekranizacji scen II wojny światowej. Co za szczęście dla nas, że ma zamiłowanie do filmów górskich. Ma też sporo cierpliwości dla naszego konia, który z każdym krokiem grozi upadkiem wraz z jego drogim sprzętem filmowym.
Godziny biurowe w bazie. Od lewej Stephan Siegrist, Giovanni Quirici, David Lama, Nina Caprez, filmowiec Christoph Frutiger i kierownik wyprawy Robert Steiner
Trzeciego dnia naszego marszu docieramy do obozu bazowego. Nie otaczają nas zakurzone stoki i kamienie, tylko widne i pachnące lasy jałowcowe. Niektóre z drzew są bardzo stare oraz dziwnie powykręcane. Mieszkańcy tej krainy czczą te drzewa które dożywają nawet 600 lat. Ustawiamy nasze namioty na polanie, obok której przepływa strumień. W pobliżu znajdują się pasterze, którzy witają nas, serwując ajran (napój na bazie jogurtu) oraz świeży chleb. Jest jak w raju – gdyby nie krowy, które co chwilę podchodzą z ciekawości i oblizują wszystko, czego nie znają. Jedną z krów, której z pyska wystają moje świeżo wyprane majtki, przyłapuję na tym jak je żuje, zupełnie jak nastolatki gumę do żucia. Inna z kolei dobrała się do naszego proszku do prania, w efekcie czego muczy po okolicy ze szklistymi oczami i wzdętym brzuchem.
Baza rybim okiem
Poza nami w obozie bazowym są jeszcze dwa inne zespoły: jeden z Rosji, a drugi z Ukrainy. Zespoły składają się z wyjątkowych twardzieli ze złotymi zębami i ubraniami, które były niejednokrotnie zszywane. Przesiadują w obozie parę dni, po czym nagle znikają w jednej z długich hakówek 7/A4, na której spędzą tydzień albo dziesięć dni. Potem wracają z twarzami naznaczonymi wysiłkiem oraz zimnem, wiatrem i strachem. W obozie bazowym wita się ich z wielką pompą, gotuje dla nich, wyciąga niezliczone ilości wódki, którą podaje się w szklankach, i najbliższe dni mijają bardzo podobnie. Na końcu wszyscy się obejmują, zasypiają z głową opartą na stole lub na sąsiedzie i są już na zawsze przyjaciółmi. Wśród Ukraińców są także dwie kobiety. Nie tylko świetnie się wspinają i noszą plecaki o pojemności, jakiej się nie kupi w niemieckich sklepach górskich, ale jeszcze na dodatek dobrze wyglądają. Niestety jednej przytrafił się mały wypadek podczas gotowania, po którym jej uroda była wyraźnie „okopcona”. Druga podczas zejścia z Piku 4810 poślizgnęła się na polu śniegowym i z całym impetem upadła na kamienie. Jest tak mocno posiniaczona, że wygląda jak ofiara jakiegoś rodzinnego dramatu. Zawsze występują w duecie, dlatego nadajemy im przezwiska „burny and bloody”. Nie omieszkamy też opowiedzieć historii „broky”, która na początku wyprawy złamała nogę w wyniku upadku i już przed naszym przybyciem wróciła do Ukrainy w gipsowym kostiumie.
Asan w całej okazałości