baner
 
 
 
 
baner
 

Marko Prezelj - niepewność jest esencją alpinizmu

 To był początek twojego górskiego „partnerstwa” z Andrejem Štremfeljem, z którym jeszcze przez kilka lat tworzyłeś dwuosobowy zespół. Jak wspominasz go jako wspinaczkowego partnera?
     Andrej jest ode mnie o dziesięć lat starszy. Na tej wyprawie doceniałem to, iż próbował nie przejmować roli mojego nauczyciela lub ojca, ale po prostu partnera. Chociaż tak naprawdę pełnił te trzy role jednocześnie: nauczyciela, ojca i wspinaczkowego partnera. Przypominałem wówczas młodego buldoga, który chciał wspiąć się na cokolwiek, aby tylko pokazać, że jest silny i zdolny zrobić wszystko to, co on. Natomiast on zdawał sobie sprawę, że fizycznie i technicznie jestem od niego bardziej sprawny. Przyznał to kilka lat później. Potrafił to jednak we właściwy sposób wykorzystać. Kiedy zbliżaliśmy się do trudnego terenu, zachęcał mnie, abym prowadził i pokazał, co potrafię. Dlatego prowadziłem najtrudniejsze technicznie odcinki tej drogi. Kiedy jednak zbliżaliśmy się do terenu, gdzie przede wszystkim trzeba było wytrzymałości i determinacji, on wychodził na pierwszego i trzymał ode mnie bezpieczny dystans, tak abyśmy nie mogli porozumiewać się słownie. Wiedział bowiem, że gdy mi na to pozwoli, to zacznę się skarżyć lub dyskutować, czy warto iść dalej itp. Kiedy znowu mieliśmy przed sobą trudniejszy fragment, czekał na mnie i mówił: „Zobacz, to wygląda ciekawie, może teraz ty pójdziesz przodem?” W ten sposób doszliśmy do samego szczytu. Prawda jest taka, że tę wspinaczkę wymyślił Andrej, on był jej ojcem chrzestnym. Miał przy tym tyle sprytu, że poszedł na nią ze mną. Ja z kolei jestem pewien, że z kimś równie silnym jak ja, nie zrobiłbym tej drogi – albo zaczęlibyśmy się kłócić, albo zżarłyby nas wątpliwości.

 

     Za tę wspinaczkę otrzymaliście Złoty Czekan. Jest to zatem dobry moment, aby porozmawiać o tego typu nagrodach alpinistycznych. Czy uważasz, że mogą być one obiektywne?
     Moim zdaniem nie mogą. Tak jak powiedziałem wcześniej, nie da się porównywać doświadczeń i w tym tkwi problem tego rodzaju nagród. Po pierwsze otrzymuje się opisy tych wspinaczek, sporządzane przez samych wspinaczy, co oznacza, że aby dostać Złoty Czekan, nie trzeba się nawet nigdzie wspiąć. Trzeba tylko umieć posługiwać się komputerem, stworzyć górę i drogę (śmiech). Po prostu, robisz cyfrowy szczyt, drogę, która wygląda na supertrudną, swego rodzaju idealną wspinaczkę. Zatem mamy pierwszy problem.
     Jeśli zapytasz mnie o jakąś wspinaczkę, zdam ci z niej relację, ale to będzie mój punkt widzenia, wynikający z moich emocji, będący zatem zaledwie niedoskonałą kopią tego, co się działo. Ponieważ jest to kopia, to nie stanowi ona prawdy, nawet dla mnie. Kiedy przejmiesz to ty i przekształcisz w swego rodzaju obraz medialny, to zaczynamy odchodzić daleko od tego, czego naprawdę doświadczyłem.
     Kolejnym problemem są kryteria, według których jury ma oceniać te wyczyny. Bo niby jakie one mogą być? Przecież nie ma wymiernego kryterium typu ilość godzin czy metrów.


     Poza tym nie da się porównać różnych rodzajów wspinania...
     Właśnie, jest takie powiedzenie, że nie można powiedzieć, co jest lepsze: ziemniaki czy banany. Można tylko powiedzieć, że wolę to czy tamto – udowodnienie, że coś jest lepsze nie jest możliwe. Mamy więc kolejny problem.
     Gdy zaczynasz robić takie porównania, to stwarzasz obraz tego, co jest ważne lub mniej ważne. W rezultacie ludzie zaczynają robić pewne rzeczy, aby zyskać sławę dzięki takim nagrodom, dla mnie natomiast jest to szkodliwe dla „czystości” doświadczenia. Ponieważ w takim przypadku już podczas akcji myślisz o tym, jak inni ją ocenią.
     Krótko mówiąc, nie sądzę, aby nagrody typu Złoty Czekan były naprawdę wiarygodne. Jest to spotkanie towarzyskie, które jest dobre dla mediów, gdyż czasopisma mogą wydrukować na ten temat mnóstwo stron, jest radio i telewizja. Oczywiście sponsorzy też są szczęśliwi. Ale wydaje mi się, że patrząc na to całościowo, to nie jest dobre dla alpinistów, oczywiście z wyjątkiem samego spotkania, picia piwa i rozmów.

 

1992 Menlungtse

Andrej w pobliżu wierzchołka Menlungtse

Andrej w pobliżu wierzchołka Menlungtse Zdjęcie: Marko Prezelj

 

1992
•Wierzchołek SE (6301 m), pierwsze wejście
Szczyt ten próbowano już zdobyć parokrotnie (m.in. dwie próby Chrisa Boningtona, który w roku 1988 prawie osiągnął wierzchołek).
•Menlungtse (7181 m), pd.-wsch. ściana, pierwsze wejście na szczyt, nowa droga Menlungtse było wcześniej atakowane przez wiele zespołów, w skład których wchodzili także tak słynni wspinacze jak Chris Bonington, Alan Ninkes, Greg Child czy John Roskelley. Jednak autorzy wszystkich nieudanych prób wybierali linie biegnące graniami: południowo-zachodnią i wschodnią. Słoweńcy postanowili poprowadzić drogę ścianą południowo- wschodnią. Zespół Prezelj – Štremfelj obrał linię nieco na prawo od tej potencjalnie najłatwiejszej, gdyż olbrzymią depresją na lewo od właściwej ściany sunęły regularnie olbrzymie lawiny. Pierwsza próba miała miejsce 18 października, jednak zagrożenie lawinowe unieruchomiło duet u podstawy ściany. Pozostawili w tym miejscu skład sprzętu i żywności. Drugie podejście rozpoczęło się 22.10., przy czym start nastąpił o 18.30 tak, aby dolny odcinek pokonać nocą, gdy ryzyko lawin jest teoretycznie najmniejsze. Po całonocnej wspinaczce zespół dotarł na wysokość 6150 m, gdzie zabiwakował aż do następnego ranka. Wyruszając o 8.30 w zawierusze, Słoweńcy dotarli do plateau na wysokości 6900 m, by 24.10 o 18.30 osiągnąć wierzchołek. Zejście wiodło w głównej mierze tą samą drogą. Ze względu na bardzo silny wiatr wspinacze rozpoczęli je niemal od razu. Udało im się dotrzeć do swego ostatniego biwaku około drugiej w nocy. Już o ósmej byli na nogach i dzięki temu, że przez większość drogi można było bez większych trudności schodzić, udało się już około południa dotrzeć do podstawy ściany. Słoweński duet pokonał tę wielką drogę w stylu alpejskim i wycenił ją na odpowiednik stopnia TD, tyle że na sporej wysokości. Prawie dziesięć lat później mający ogromny bagaż górskich doświadczeń Stremfelj zaliczył ją do swoich najlepszych wspinaczek: „Pamiętam to przejście jako jedną z najlepszych himalajskich dróg wytyczonych w czystym stylu alpejskim. Podobnie jak nasze przejście północnej ściany Gyachung Kang w 1999 roku, należy ona do kategorii wspinaczek, w których kluczową rolę odgrywa obranie celu. Nie jest bowiem łatwo znaleźć niepokonaną ścianę, „ukryty” lub zapomniany szczyt, który oferuje potencjalne możliwości wartościowego przejścia w stylu alpejskim”.


     Rok później pojechałeś z Andrejem na Menlungtse. W tym czasie był to już znany i pożądany cel, ponieważ ten dziewiczy szczyt odparł już ataki kilku wypraw. Wy wyszukaliście linię swojej drogi ścianą, a nie – jak poprzednie wyprawy – graniami. Ta linia jest uważana za narażoną na niebezpieczeństwa obiektywne, szczególnie seraki. Może zatem porozmawiajmy o twoim podejściu do niebezpieczeństwa i ryzyka w górach. Doug Scott powiedział dawno temu: „musisz się spisać na straty przed każdą większą ekspedycją, musisz sobie
powiedzieć, że możesz tutaj umrzeć”. Zgodzisz się z takim stwierdzeniem?

     Niespecjalnie. A w każdym razie nie tak dosłownie, jak w tym cytacie. W przypadku tego typu wypraw musisz zaakceptować fakt, że możesz zginąć, ale równocześnie robisz wszystko, aby się tak nie stało. Dlatego nie „spisuję się na straty”. Zawsze jest możliwość, że stanie się coś złego, ale starasz się działać w taki sposób, aby tego uniknąć. Ryzyko jest po prostu częścią gry – niepewność jest w końcu esencją alpinizmu.
     Uważam, że dotyczy to nie tylko wspinaczek z obiektywnymi niebezpieczeństwami, ale także tymi, w których występują subiektywne. Na przykład w przypadku, gdy wiesz, że możesz zginąć, kiedy odpadniesz w nieodpowiednim miejscu. W tym sensie „spisywanie się na straty” jest częścią każdej wspinaczki.
     Na Menlungtse niebezpieczeństwo było – można powiedzieć – bardziej namacalne i widoczne. Widzieliśmy niebezpieczne seraki, co sprawiało, że w ten sposób prowadziliśmy linię drogi, aby jak najkrócej przebywać w partiach ściany narażonych na „ostrzał”. W gruncie rzeczy nie sądzę, abyśmy zbytnio ryzykowali. Kiedy doszliśmy do niebezpiecznego miejsca, postanowiliśmy go przejść wcześnie rano, kiedy „statystycznie” niebezpieczeństwo było mniejsze. Po prostu mieliśmy wystarczającą wiedzę i doświadczenie, aby rozpoznać ścianę i znaleźć bezpieczną linię – bezpieczną dla nas, gdyż byliśmy w stanie na tyle szybko się wspinać, żeby przebywać w niebezpiecznym miejscu przez stosunkowo krótki czas.
      Jestem pewien, że często bardziej niebezpieczne może okazać się wspinanie po zaporęczowanej linii. Wspinanie w stylu „fast and light” jest w gruncie rzeczy bezpieczniejsze niż styl „oblężniczy”, bo czas wystawienia na niebezpieczeństwa – zarówno obiektywne, jak i subiektywne – jest krótszy. Jeśli chodzi o niebezpieczeństwa subiektywne, to sprawiają, że stajesz się bardziej uważny, albowiem nie masz fałszywego poczucia komfortu psychicznego, jaki dają poręczówki. Musisz dokonywać właściwych wyborów, uważać na każdy krok i każdą rzecz, którą
zrobisz i – co w moim mniemaniu jest szczególnie istotne – być odpowiedzialny za swoje czyny, a szczególnie własne błędy.


     Kolejną wspinaczką, o której chciałem porozmawiać jest zimowe przejście Ryby na Marmoladzie. Jakie były warunki i charakter wspinania na tej drodze w zimie? Mam wrażenie, że byłeś do niej  dobrze przygotowany dzięki doświadczeniom z Alp Julijskich.

     Tak, trafiłeś w sedno. W gruncie rzeczy w Alpach Julijskich robiłem trudniejsze technicznie rzeczy. Oczywiście tamtejsze drogi były znacznie krótsze od Ryby. Jeśli chodzi o techniczną stronę tej wspinaczki, to można powiedzieć, że nie będąc w stanie robić w zimowych warunkach przynajmniej VII-, nie miałbyś szans na tej drodze. Ja miałem już doświadczenie ze wspinaniem bez rękawic w zimie, więc nie stanowiło to dla mnie specjalnego problemu. To jest południowa ściana i w pierwszym dniu wspinaczki było nawet trochę słońca, co sprawiło, że było całkiem przyjemnie. W drugim dniu zaczął padać śnieg i „doświadczenie” zmieniło się w małą walkę o przetrwanie. Nie chodziło już tylko o zrobienie drogi, ale wyjście z opresji, ponieważ zjazdy byłyby jeszcze większą przygodą. Ogólnie mówiąc, nie zakwalifikowałbym tej wspinaczki jako supertrudnej, ale z powodu jej długości było to ciekawe doświadczenie.


      Rok później pojechałeś do Yosemite i dokonałeś  z Silvo Karo powtórzenia słynnej ekstremy hakowej Wyoming Sheep Ranch na El Capitanie. Czy był to twój pierwszy wyjazd do Doliny?
     Tak pierwszy i niestety również ostatni. Chciałbym tam jeszcze wrócić, ale nie na drogę tego typu. Byłem rozczarowany tym doświadczeniem.

 

1993 El Capitan Wyoming Sheep Ranch

Wspinaczka na Wyoming Sheep Ranch

Wspinaczka na Wyoming Sheep Ranch Zdjęcie: Marko Prezelj

 

     Dlatego właśnie chciałem cię spytać o tę wspinaczkę. Była to bowiem jedyna typowa wspinaczka big-wallowa na tego typu (niealpejskiej) ścianie w twojej karierze. Szczególnie teraz, kiedy coraz więcej wspinaczy robi El Capa klasycznie, ten rodzaj wspinania jest często krytykowany. Niektórzy twierdzą, że są to roboty wysokościowe, a nie wspinanie i prawdziwa przygoda; że przejście takiej drogi jest w większym stopniu kwestią posiadania odpowiedniego sprzętu i poznania pewnych sztuczek niż prawdziwych umiejętności i siły. Czy takie były również twoje odczucia?
     Tak. Wówczas w 1994 roku ten rodzaj wspinania był popularny. Był dobry dla mediów, bo łatwo można było zrobić na takiej drodze dobre zdjęcia i wyglądać, jakby robiło się coś bardzo poważnego. Chciałem więc zrobić tego typu drogę, żeby mieć na ten temat własne zdanie. I okazało się, że bardzo się rozczarowałem. Po pierwsze wspinanie na El Capitanie nie miało wiele wspólnego z prawdziwą przygodą. Cały czas było wokół mnóstwo ludzi, ciągle ktoś obserwował nas z dołu przez lornetkę. Tuż obok wspinał się zespół, który zabrał w ścianę wielki magnetofon, więc musieliśmy całymi dniami słuchać muzyki heavymetalowej. Ciężko więc było w tym przypadku mówić o prawdziwym górskim doświadczeniu.
     Rozczarowała mnie również sama droga. Przede wszystkim dlatego, że prawdziwego wspinania było tam niewiele. Nie chcę, żeby brzmiało to jak krytyka wspinania hakowego w ogóle, po prostu próbuję uzasadnić, dlaczego mi się ono nie spodobało. Było w tym więcej operacji sprzętowych, używania gadżetów i odpowiednich technik niż swoich mięśni i umiejętności. Bardzo rozczarowałem się już na pierwszym wyciągu, jaki prowadziłem – drugim na drodze o wycenie A3+.
Pokonywałem flejka i miałem spore problemy, aby zrobić go na skyhookach. To był niebezpieczny odcinek, ale w końcu, po przejściu czujnego trawersu, udało mi się wbić pierwszego haka. Wtedy spojrzałem do tyłu i ku mojemu zdumieniu zobaczyłem w skale wywierconą dziurkę, której wcześniej nie zauważyłem, bo nie spodziewałem się znaleźć czegoś takiego. Przeszedłem więc ten odcinek bez jej użycia. Wtedy pomyślałem sobie: „Lipa. O co tutaj chodzi? Na czym polega ta gra? Każdy może wywiercić dziurkę, a ty nawet nie wiesz, kto to zrobił – czy było to podczas pierwszego przejścia, czy powtórzenia”. Mógłbym wywiercić wiele dziur i wciąż być pogromcą tej drogi. Dla mnie to nie było wspinanie. Kiedy osiągnęliśmy szczyt El Capa, byłem poważnie rozczarowany i podzieliłem się tym z Silvo. Pamiętam nawet, że był na mnie zły, argumentując, że to wielka droga, jedna z najtrudniejszych hakówek w Dolinie. Mimo to nie czułem satysfakcji z jej pokonania. Zostałem jeszcze w Stanach przez trzy tygodnie, ale poświęciłem ten czas na sportowe wspinanie.
     

1 | 2 | 3 | 4 | 5 |
KOMENTARZE
Nick *:
 k
Twoja opinia *:
 
Dodaj komentarz
rocaviador
Świetny wywiad. Wspaniała postać.

 
 
 
Copyright 2004 - 2024 Goryonline.com