Najpierw Kazbek. Potem trochę łatwego solowania w Chaukhi. A następnie na wschód, wzdłuż głównej grani. Dwa tygodnie bez sklepów i zasięgu telefonicznego, z nielicznymi, odciętymi od świata wioskami po drodze. Chewsuretia i Tuszetia – serce dzikiej górskiej Gruzji!
Za drugim razem w końcu udało mi się zdobyć Takaiszwili. Grań południowo-wschodnia okazała się dużo łatwiejsza od zachodniej, gdzie napotkałem sporo kruszyzny i zbyt wygórowane trudności, jak na solo bez liny
KAUKASKA WOLNOŚĆ
Czerwone czterospadowe dachy wznoszą się łagodnie, wystają lekko poza obrys budynku, chroniąc przed słońcem przeszklone werandy. Wszystko z kamienia. Gdzieniegdzie domy chylą się już ku upadkowi, inne pokryto tynkiem – symbolem nowoczesności. Wyczerpany wysokością, problemami ze znalezieniem partnerów na lodowiec i przygodami na zejściu [opowieść w GÓRACH 285/2022 – przyp. red.] spędziłem cały dzień w najwyższym punkcie Stepancmindy. Tu doszedłem po zdobyciu Kazbeku i tu już zostałem. U sympatycznego dziadka, który częstował piwem, adżapsandali – jedynym pełnowartościowym wegetariańskim posiłkiem w Gruzji, z warzyw i gęstego sosu – a rano świeżo zerwaną pietruszką, twierdząc, że to najlepsze na potencję. Tylko po co mi potencja w górach? Nieważne, i tak spróbowałem. W Gruzji jem i piję wszystko, czym mnie częstują, z wyjątkiem mięsa, oczywiście!
Jak zwykle bez niepotrzebnego planu. Odpocznę jeszcze chwilę, przelecę wzrokiem po raz setny po tej nietuzinkowej architekturze, popatrzę na przeciwległe granie i ruszę nieśpiesznie w stronę centrum, by zjeść grzybowo-serowe chinkali w tej samej restauracji, w której kosztowałem ich zaraz po przyjeździe. Następnie wyślę czekan, raki, goretexowe spodnie i puchową kurtkę do Tbilisi, odbiorę z miejscowej agencji pozostawione tam kilogramy liofili, kotletów sojowych, kaszek, gazów i batonów energetycznych i ruszę gruzińską Drogą Wojenną w kierunku stolicy.
Spacer wzdłuż szosy nie należy do najprzyjemniejszych. Coś tam macham, ale oczywiście nikt się nie zatrzymuje. Cóż, późna już pora. Z Rosji ciągną sznury luksusowych aut, ewentualnie samochody z turystami, nie mój target. Zbiera się na deszcz, to raczej nie problem. Widoki przynajmniej mam ładne. Co prawda czubki masywów schowały się za chmurami, jednak czuję klimat rozległych przestrzeni, pasących się tu i ówdzie koni, szum rzeki po lewej. Wieczór powoli się zbliża, ale przecież mam namiot. Na tym chyba polega ta moja kaukaska wolność: jestem sam i robię, co chcę. Nikt nie wie, gdzie będę spał jutro, nawet ja.
Co zaś do namiotu: szkoda, że ekspedycyjny. Trudno połączyć pięciotysięcznik z trekkingiem po dolinach. Muszę więc tachać te 3,6 kilo na plecach. Zwolennicy modnego w ostatnim czasie stylu light&fast pewnie tylko kręcą głowami z niesmakiem. Nieistotne, jedzenie i gaz i tak ważą więcej. Buty pod półautomat zamiast lekkich podejściówek. To żadne light&fast, to raczej big, bad and heavy!
Wreszcie ktoś się zatrzymał i podrzucił mnie do skrętu na Jutę. Tak, oczywiście można tam dojechać wynajętym samochodem z turystami, ale jakaż by to była nuda! A ileż pieniędzy niepotrzebnie zmarnowanych! Szczególnie że dogadanie się na podróż w jedną stronę w znanej agencji prowadzonej przez rodaków okazało się równie skomplikowane, co zakup biletu na Księżyc, postanowiłem więc sobie ową przyjemność odpuścić.
Przełęcz Chaukhi i przewodnicy transportujący bagaże turystów do wsi Roszka
KAUKASKI BLUES
No i jednak pada. Chowam się pod niewielkim daszkiem okalającym bramę cerkwi w Sno. Nie zdążyłem się dobrze rozejrzeć, a tu przystaje luksusowa toyota land cruiser. Otwiera się przyciemniana szyba, a zza niej dwóch brodatych popów zaprasza mnie do środka. No więc jedziemy! Skórzane siedzenia, klimatyzacja i rozmowy kulturoznawczo-topograficzne z duchownymi, którzy dość poprawnie władają językiem angielskim. Normalnie jakbym podróżował z Blues Brothers!
Dowiedziawszy się o moich planach, starszy z nich recytuje, jakby szykował się do kazania: „Juta to typowo turystyczna wioska. Teraz jest tam pełno ludzi, ale na zimę zostaje tylko kilka rodzin. Warunki są bardzo trudne. Od października do marca drogi są nieprzejezdne. Mieszkańcy muszą być samowystarczalni. Raz na jakiś czasz helikoptera zrzuca się racje żywieniowe, ale większość jedzenia należy zgromadzić samemu. Trzeba być twardym człowiekiem, aby tu mieszkać”. Nie sądzę, by jakikolwiek pilot wycieczki rozumiał to lepiej od niego.
Zatrzymujemy się w Akhaltsikhe, niewielkiej wiosce znajdującej się jakoś w połowie drogi do Juty. Duchowni postanawiają mi pomóc. Akurat przyjechali na mszę odprawianą z okazji święta, jeśli zostanę do końca, mogą zabrać mnie na miejsce. Budują tam cerkiew, więc przy okazji dopilnują postępu prac. Lepszego zakończenia dnia nie mogłem sobie wyobrazić! W dodatku zbierający się na placu wierni przynoszą dary do poświęcenia – banany, pomarańcze, słodycze – a ja stanowię nie lada atrakcję. Dopytują, skąd jestem i co tu robię. Wręczają cukierki i owoce. Czuję się trochę jak pielgrzym udający się do ziemi świętej. A może wiele się nie pomyliłem?
Zachodzi słońce, gdy wspinam się wąską ścieżką, która wyprowadzi mnie nad Jutę. Dzierżę w ręku reklamówkę słodyczy i owoców od sympatycznych popów. Nie bardzo chciałem, ale ciężko było ich od tego odwieść. Arbuza zostawiłem jakiemuś miejscowemu, który akurat siedział pod domem.
Tekst i zdjęcia / Bartosz Wrześniewski
Całość tekstu znajdziecie w magazynie GÓRY numer 4/2022 (287)
Zapraszamy również do korzystania z czytnika GÓR >>> http://www.czytaj.goryonline.com/