Wszyscy spali, kiedy o świcie opuszczałam schronisko górskie w Abisko – pełne, bo sierpień to szczyt letniego sezonu. W kanionie nie było nikogo poza mną, z górki miałam wspaniały widok na jezioro Torneträsk – całe we mgle. Drażniąca myśl, że wyliczyłam jedzenie na 10 dni, że kolejny sklep dopiero za 200 kilometrów, znikła bez oporu.
Sordalselva
DESZCZ, BRODY I BAGNA
Las był perłowy, jasny i mokry, grunt nasiąkły, każdy krok wyciskał z bagna brązowy sok (co to szkodzi, przecież miałam kalosze). Czasem widziałam szosę, raz nawet musiałam ją przejść. Chmura ocierała się o taflę jeziora. Było tak ładnie, tak spokojnie… I nagle telefon. „Cholera, nie wyłączyłam, a szkoda baterii! Gdzie on jest, w plecaku? W kieszeni? Obcy numer, lepiej nie odbierać…”. Szwedzki – przyjrzałam się, zanim zgasł. Hmm… Zawahałam się i oddzwoniłam.
– Schronisko STF. Chciałem spytać, kiedy przyjdziesz się wymeldować. – Facet w recepcji miał równie słodki głos jak wczoraj, kiedy płaciłam za nocleg (550 koron – haniebnie drogo). „Jak lukrecja lub lukrecja z musztardą” – przemknęło mi przez myśl.
– Już dawno wyszłam – odpowiedziałam zdziwiona. – Przeszłam z 10 kilometrów.
– A gdzie kluczyk?
Kluczyk… Zapomniałam na śmierć!
– Mam go, ale przecież nie wrócę – wydukałam.
– Odeślij z najbliższej poczty, najlepiej jutro.
– Najbliższa poczta będzie za dwa tygodnie w Finlandii. – Czułam, że facetowi opada szczęka i w jego lukrecjowym tonie pojawia się przykra nutka chrzanu. – Kluczyk poleci najpierw do Helsinek, potem do Sztokholmu…
– Musisz odesłać!
– Dobrze – zgodziłam się. – Tak zrobię.
„Usiadłabym gdzieś” – pomyślałam zdezorientowana i jak na zamówienie w chaszczach zobaczyłam wiatkę, a w niej dwie osoby. Niemcy. Pogadaliśmy: nie wybierali się do Abisko teraz, ale zaproponowali, że podjadą jutro. Uff, problem z głowy!
Za szosą mgła się rozwiała. Ścieżka w stronę Parku Narodowego Rohkunborri biegła po szkierach. Teren był skomplikowany, pofałdowany i zarośnięty skarłowaciałymi drzewami. Koło piątej minęłam ostatnią szwedzką chatkę, Pålnostugan. Powinna być zamknięta, jednak drzwi drgnęły. Wewnątrz nikogo. Rozsądek podpowiadał, żeby pójść dalej, ale chatka to zawsze wielka pokusa. Zostałam. Już po zmierzchu usłyszałam pukanie. Młody Niemiec, który szedł aż z Nordkapp. Zmordowany.
– Mokre buty, stale mokre. Rozumiesz?
Mimo woli spojrzałam na swoje kalosze.
– Deszcz przez cały miesiąc, codziennie, nawet nie można usiąść, popatrzeć na świat. I te rzeki! Bród za brodem. I bagna!
– Lubię bagna – wyrwało mi się, a on się skrzywił i powiedział, że niektóre obszedł drogami. „Szkoda, zimą ta trasa była taka piękna” – myślałam. Noc w łóżku to skuteczne lekarstwo, więc kiedy już przebrnęliśmy przez nieuniknione: „Dlaczego masz taki duży aparat i kalosze?” (to do mnie), wyciągnął skrzypce (zapewne ultralekkie) i się rozluźnił. Pomyślałam, że jak tylko wróci do domu, w pamięci zostaną mu same najlepsze chwile, a może nawet zatęskni za Północą.
Jezioro Torneträsk
DŁUGODYSTANSOWA NORDKALOTTRUTA
Ranek był piękny, słoneczny. Beztrosko minęłam Lappjordhytta (z pewnym obrzydzeniem, jak to chatkę DNT, Norweskiego Stowarzyszenia Turystycznego. Uważam, że to rodzaj mafii, który zawłaszczył i skomercjalizował wszystkie kiedyś wolne schrony). Wyglądała na pustą. Chłopak mówił, że wieczorem chciał wejść, ale nie miał klucza, więc chatki bez ludzi były dla niego niedostępne. Nie spojrzałam ani na drogowskazy, ani na mapę. Na wprost mnie otwierała się piękna dolina. Miałam ogromny zapas jedzenia, nie miałam planu ani żadnych trosk. Poszłam przed siebie.
Potem oczywiście żałowałam, ale to było już wieczorem, w deszczu, czułam kark zesztywniały od ciężkiego plecaka i denerwujące przekonanie, że tracę czas. Że on ucieka. Że z każdym krokiem mam go mniej i mniej. Sordalselva cała w tęczach była najpiękniejszym miejscem, jakie widziałam. Żałowałabym, gdybym ją pominęła, ale przejście bez szlaku przez górę, które na mapie wcale nie wyglądało źle, okazało się zbyt strome, zbyt przerażające w deszczu i mgle, a zejście do końca doliną (zarośniętą gęstymi chaszczami) – zbyt długie. Przepadłby na to jeszcze jeden dzień. Niezadowolona z siebie wróciłam i zanocowałam w chatce DNT. Odkąd minęłam szosę, przeszłam ponad 40 kilometrów, ale posunęłam się do przodu o osiem… „Pójdę szlakiem, prosto do celu, jak wszyscy” – zdecydowałam. Z żalem, bo przecież planowałam niczego nie planować.
Wietrzna przełęcz w Parku Narodowym Øvre Dividal
Noc była wilgotna i wietrzna, ranek mętny. Wyszłam, zanim pobudzili się inni wędrowcy, i już kilkaset metrów za schroniskiem musiałam zmienić buty na kalosze. Tundrowa roślinność zlana deszczem w ekspresowym tempie moczyła stopy. Kiedy stanęłam, przebiegło stado reniferów. Było to ostatnie spokojne wspomnienie z tego dnia. Zaczęło padać, dopadł mnie wiatr. Nie zdążyłam założyć cieplejszych ubrań. Narzuciłam tylko pelerynę na wiatrówkę i wciągnęłam łapawice (co miały nie przemakać, a przemokły) na gołe dłonie. Nie wiedziałam, że już nie uda mi się zatrzymać. Wiało w plecy, szlak wznosił się, wichura narastała, więc jedyne, co mogłam zrobić, to trzymać się ścieżki i pionu oraz przebierać nogami tak szybko, jak sobie tego zażyczy huragan. Kątem oka zerkałam na bure chmury, urwiska (dobrze, że nie wlazłam na nie wczoraj), strzęp lodowca. Nie były ani w ćwierci tak ładne, jak część Rohkunborri, którą widziałam poprzedniego dnia. Ale to tędy prowadzi popularny szlak wyznaczony przez chatki DNT i długodystansowa, słynna Nordkalottruta.
Tekst i zdjęcia / KATARZYNA NIZINKIEWICZ
Cały tekst został opublikowany w Magazynie GÓRY 2/2024 (295)
Zapraszamy do korzystania z czytnika GÓR > czytaj.goryonline.com