baner
 
 
 
 
baner
 

Nordic Walking i podróż przez dziki Kirgistan

Podroż przez dziki Kirgistan


W prawdzie to poprzedni artykuł traktował o tym prawdziwie „dzikim Kirgistanie ”, ale postanowiliśmy zostawić ten oryginalny tytuł , zwłaszcza że poniższa opowieść jest napisana nie tylko z rzadko spotykaną lekkością, ale także z humorem i autoironicznym dystansem.  Natomiast sukces sportowy opisanej wyprawy wyprawy jest całkiem poważny: pierwsze przejście klasyczne Drogi Timofiejewa na Asanie dokonane w zespole Stephan Siegrist , David Lamaamaama, Nina Caprez i i Gio vanni Quirici

 


Stephan Siegrist na Drodze Timofiejewa, Asan


Aralskoe Morje, Jezioro Aralskie. Obłoki kurzu unoszą się nad bezkresnym kazachskim stepem, promienie słońca dotkliwie pieką w 43-stopniowym upale, nie pomaga nawet wiatr podczas jazdy. Od 40 godzin słyszymy jedynie monotonne odgłosy toczących się kół oraz gwizd lokomotywy, a na zewnątrz przesuwa się obraz bezkresnego pejzażu: na początku lasy brzozowe, potem pola pszenicy, po czym stepy, a teraz pustynia. Moskwa – Biszkek, tak się nazywa nasz pociąg. 75 godzin podróży i prawie 4000 km przebytej drogi powodują utratę poczucia czasu i przestrzeni. Można wyglądać za okno, grać w szachy, pić z współpasażerami wódkę lub herbatę z samowara, który wydaje się pochodzić z zeszłego stulecia. A na zewnątrz obraca się Ziemia.

 

 

Giovanni Quirici, Stephan Siegrist i David Lama podczas długiej podróży pociągiem z Moskwy do Biszkeku

 

Żyjemy z personelem pociągu w specyficznej symbiozie: my nie robimy im nic, a oni nam. Zaraz na początku podróży schowali w naszym przedziale różnego rodzaju białe worki z nieznaną zawartością i skierowali w naszą stronę głębokie, wszystko mówiące spojrzenie: przemyt. Celnicy, którzy zazwyczaj przeszukują wszystko bardzo dokładnie, są wtajemniczeni i skrupulatnie ignorują ładunek. W zamian za nasze milczenie zostawiają także nas w spokoju, nikt nie interesuje się aparatami fotograficznymi Rainera ani kamerą Christopha.

 

Jak to się zaczęło? Tego sami nie jesteśmy pewni. Może było to zdanie: „Są dwa sposoby podróży do Centralnej Azji – normalny oraz nienormalny”. Bez chwili namysłu zdecydowaliśmy się na ten drugi. Nie chcieliśmy lecieć. Nie widzi się wtedy, jak i gdzie mieszkają ludzie. Latanie jest zawsze przelatywaniem ponad. Chcieliśmy podróżować jak dawniej, w kontakcie z Ziemią.

 

Naszym celem jest rejon Karawszyn: dwie doliny bogate w piękny granit, zaraz przy granicy pomiędzy Kirgistanem a Tadżykistanem. Podczas przygotowań do wyprawy natrafiliśmy na informację, iż w pierwszej grupie wspinaczy, którzy wybrali się w ten rejon, był Szwajcar: Lorenz Saladin. Miał wtedy 42 lata. Był komunistą, wspinaczem oraz obieżyświatem. Kiedy w 1936 roku w Berlinie tłumy świętowały olimpiadę, którą Hitler wykorzystał do swojej propagandy, Saladin siedział wraz ze swoimi przyjaciółmi, braćmi Abałakow, w pociągu z Moskwy do Azji Centralnej i pił za wyprawę w góry Pamiru. Saladin stał się dla nas czymś w rodzaju symbolu. Nie interesowały go tłumy, pieniądze go nie pociągały, tak samo jak sława. Gdyby chciał zostać sławny, próbowałby swoich sił na północnej ścianie Eigeru. Jedyne, co było dla niego istotne, to góry i przyjaźń. „Raj dla wspinaczy” – tak opisał w owych dniach w swoim pamiętniku ten rejon. Jego zapiski zaginęły na prawie 60 lat, aż przez przypadek na nie natrafiliśmy. To wystarczyło, abyśmy podjęli ostateczną decyzję o wyjeździe.

 

 

 W drodze do bazy

 

Wyjechać w góry Azji Centralnej bez jakiejkolwiek pomocy jest praktycznie niemożliwe. Podczas tego przedsięwzięcia pomocną dłoń podała nam Lena Kalasznikowa z Biszkeku, która prowadzi agencję zajmującą się organizowaniem helikopterów, przygotowywaniem obozów bazowych oraz zdobywaniem pozwoleń. Siłą perswazji, urokiem osobistym oraz wytrenowaną odpornością na alkohol udaje jej się realizować w świecie biznesu zdominowanego przez mężczyzn: wojskowych pilotów helikopterów, poganiaczy osłów, rosyjskiej elity wspinaczkowej. Wszyscy  jej pracownicy to kobiety. Kiedy tylko pojawia się jakiś problem, kobieca moc z Biszkeku stoi u naszego boku. Wszyscy tutaj znają krągłą damę z małym pieskiem na ramieniu. Bez tej broni nic tutaj nie zdziałamy.

 

Im bardziej oddalamy się od Biszkeku, tym bardziej narasta w nas uczucie, że opuszczamy cywilizację. Drogami, które nie zasłużyły na tę nazwę, zmierzamy do południowo-zachodniej części Kirgistanu. Granica przebiega tutaj w najmniej zrozumiały sposób ze wszystkich na świecie. Uzbeckie i tadżyckie eksklawy są porozsypywane jak wyspy na kirgiskiej ziemi i muszą być omijane kiepskimi drogami. Obszar państwa jest dziurawy jak budżet niejednego niemieckiego banku. W końcu udaje nam się dotrzeć do Woruch. Ponieważ jedziemy przez tereny tadżyckie i nie posiadamy wizy, jesteśmy zmuszeni do przeładowania swojego bagażu do samochodów wojskowych. Podczas jazdy jesteśmy eskortowani przez postaci obwieszone karabinami maszynowymi. To jest jak podróż w czasie przez epokę kamienia łupanego. Kobiety noszą wodę w dzbanach, zboże jest młócone na ulicach, zza glinianych domków wyglądają ciekawskie dzieci. Od czasu do czasu mijamy luksusowego mercedesa, którego pasażerowie nie wyglądają, jakby zarabiali pieniądze w legalny sposób – Woruch należy ponoć do kanału przemytniczego dla afgańskiego opium przemycanego na zachód.

 

Pamiętam, jak w zeszłym roku przemierzałem tą samą drogę wraz z Rosjanami. Nasz kierowca był pijany i pędził jak wściekły przez wszystkie dziury i wyboje, podczas gdy nami z tyłu na pace rzucało na prawo i lewo. Z wielkim trudem można było utrzymać równowagę, w ciągłej obawie zrzucenia z wozu i wpadnięcia do rzeki. Wszyscy mieli na twarzach wyrysowany strach, tylko jeden Rosjanin wydawał się delektować zaistniałą sytuacją. Śpiewał i zajadał orzeszki ziemne. „Dlaczego się śmiejesz, przecież to nie jest śmieszne! On nas wszystkich pozabija!  – powiedziałem. Odpowiedział: „Chcę, abyś mnie zapamiętał jako wesołego człowieka”.

 

W tym roku mamy szczęście. Poganiacze osłów znają doliny jak własną kieszeń, zwierzęta są lekko obładowane i idą szybko. Wystarczy gwizdnąć, aby je zachęcić do marszu. Co za kontrast w porównaniu z zeszłym rokiem, kiedy zrezygnowałem z pomocy Leny Kalasznikowej i sam chciałem się zająć sprawą. Tamte osły chyba nigdy nie były w górach, bo już przy pierwszym wzniesieniu zastygły w szoku. Poganiacze też nie byli delikatni. Na liście osób poszukiwanych przez międzynarodową organizację praw zwierząt byliby na tej samej pozycji, co Osama bin Laden na liście terrorystów. Biedne osiołki zostały obładowane górami bagaży, czasem nawet po 80 kg i więcej. Ich cienkie nogi uginały się coraz bardziej, aż zwierzęta stały ze skrzyżowanymi kończynami na kształt litery „x” jak stolik ogrodowy. Niektóre osły kładły się pod ciężarem ładunku. Przy odrobinie szczęścia można było wtedy zobaczyć głowę biednego osła, wystającą ze sterty bagaży leżących na ziemi. Z trudem stawialiśmy takiego osła wraz z ładunkiem z powrotem na nogi. Każdy z nas miał za zadanie poganiać jedno ze zwierząt, ja także miałem swojego osła. Próbowałem wszelkich chwytów znanych współczesnej pedagogice, w końcu jestem z wykształcenia nauczycielem. Nie pomagało pobudzanie poprzez bodźce, takie jak trawa trzymana przed pyskiem. Wykazywałem inicjatywę i głaskałem osła. Wspierałem osła poprzez ciągnięcie i pchanie. W końcu sam założyłem duży plecak, chcąc świecić przykładem. Ale zwierzę nie ruszyło się ani o krok do przodu. Tyle na temat skuteczności współczesnej pedagogiki wobec kirgiskich osłów. W końcu przyszedł jeden z poganiaczy i zdenerwowany tak schłostał biednego osła, iż ten podskoczył w powietrze i w galopującym tempie ruszył do przodu. Gdyby moi uczniowie wiedzieli, że w czasie wakacji biegam po obcych krajach, chłostając zwierzęta...

 

 

Pik Piramidalny góruje nad doliną

 

Na stromych górskich szlakach zauważyłem, iż lęk wysokości jest czymś, co dopada nie tylko ludzi. Zwierzęta zamierały w bezruchu, nie pomagało ani ciągnięcie, ani pchanie. To było zupełnie jak taszczenie pełnego wózka z zakupami przez Saharę. Zdjęliśmy ładunek z osłów i byliśmy zmuszeni sami przenieść nasze plecaki (ok. 80 kg na osobę) przez te miejsca. Mimo wszelkiej ostrożności jeden z osłów spadł, jednak oprócz krwawiącej rany na głowie nie doznał większych obrażeń. Opatrzyliśmy mu ranę i nazwaliśmy go imieniem rosyjskiego rewolucjonisty, Tszaapjewa, który zawsze jest przedstawiany z zakrwawionym bandażem na głowie. Po drodze zobaczyliśmy martwego osła spływającego czarnym nurtem rzeki Karawszyn, co nam uświadomiło, iż innym wyprawom wcale nie powodziło się lepiej niż nam.


1 | 2 | 3 | 4 | 5 | 6 | 7 |
KOMENTARZE
Nick *:
 k
Twoja opinia *:
 
Dodaj komentarz
 
 
 
Copyright 2004 - 2024 Goryonline.com