Szczecin, 1995 rok. Na sztucznej ściance w Akademii Rolniczej przy ulicy Kazimierza Królewicza Wojtek Rekin Wenta podszedł do mnie i zapytał, czy przypadkiem nie szukam partnera w Tatry. Powiedział, że zna jednego gościa, który jest nieprawdopodobnie napalony na wspinanie, więc chyba moglibyśmy stworzyć fajny team. Przy okazji wspomniał o tym, jak Krzykacz wybrał się samotnie zimą na Kozi Wierch, gdzie w trudnym terenie asekurował się z kuchennego noża… I tak też zastali go ratownicy: gościa z wbitym w lód nożem. To wtedy zaczęła się jego fascynacja wspinaczką, a profesjonalizm toprowców skłonił go, by pójść do „Betlejemki”, gdzie u Kazia Śmieszki ukończył kurs tatrzański.
Krzykacz i Yeti planują drogę na niezdobytą wówczas Płetwę Rekina na Meru; fot. Krzysztof Skoczylas
„Jasne!” – odpowiedziałem bez namysłu i już po kilka dniach spotkaliśmy się w Szczecinie. Pomimo że pochodził z tego miasta, studiował astronomię na Uniwersytecie Mikołaja Kopernika w Toruniu, a pracę magisterską obronił w PAN w Warszawie. Krzychu już na pierwszy rzut oka wydawał się szalony – energia bijąca z jego wnętrza dosłownie krzyczała! I tak też… mówił. Nie zdziwiła mnie więc jego ksywa.
Podczas rozmowy rzucił jakby od niechcenia, że kilka dni wcześniej nie wiedział, co zrobić z nadmiarem entuzjazmu, więc wziął łopatę i wykopał dół na 10 kubików. A potem go zasypał… „Cooo? – Pomyślałem. – To są jeszcze tacy ludzie?!” Bardzo spodobało mi się jego podejście. Krzysiek miał niespożytą energię, zawsze chciał od życia jak najwięcej i do tego też dążył.
Po pierwszych wspinaczkach w skałkach latem 1996 roku ruszyliśmy w Tatry. To było czyste szaleństwo! Wspinaliśmy się w każdych warunkach i na każdej drodze. W deszczu, w nocy, w dziurawych butach związanych sznurkiem albo bez jedzenia. Gdy kończyła się żywność, czatowaliśmy na wspinaczy opuszczających obozowisko, którzy zawsze coś nam zostawiali. Byliśmy taborowymi sępami. Po miesiącu wspinania Krzysiek oznajmił, że musi na kilka dni wrócić do domu, bo obiecał pomóc ojcu w naprawie dachu. Pojechałem z nim do Szczecina i wykonaliśmy tę pracę razem. Jak zespół i tak, jak się wspinaliśmy – ekspresowo. Tylko po to, żeby szybciej wrócić w góry.
Krzysiek i Marcin podczas wyprawy na Alaskę, 2003 rok; fot. David Kaszlikowski
W tamtym czasie odbieraliśmy świat na tych samych falach, pragnąc tego samego: wspinania, wspinania, wspinania! Nie szliśmy, tylko biegliśmy przed siebie! Co tydzień lub dwa mieliśmy dzień obżartucha i wtedy schodziliśmy do Zakopanego na zakupy i biesiadę na polanie z widokiem na Giewont. Jedliśmy wtedy do bólu to, na co tylko mieliśmy ochotę. Ciężko było się po tym obżarstwie ruszać, zawlec z powrotem na Tabor. Wracaliśmy jednak z kolejnymi pomysłami łączenia jednego dnia kilku dróg na Zerwie i nowych linii. Nakręcaliśmy się nawzajem i pasowaliśmy do siebie idealnie. Krzyczeliśmy z radości pod drogą, na szczycie, na podejściu i w czasie zejścia. To była dla nas pełnia szczęścia. W tym okresie wielokrotnie bardzo ryzykowaliśmy, jednak czułem, że mamy siebie na oku. Zostaliśmy przyjaciółmi na zawsze.
Po Tatrach przyszedł czas na wyprawy. Niektóre z nich były udane, inne nie, jednak z każdej wracaliśmy do domu jako przyjaciele. Pakistan, Indie, Ziemia Baffina, Alaska, Patagonia… Podczas miesięcy spędzonych w górach poznałem Krzyśka bardzo dobrze, tak samo jak on mnie. Przede wszystkim jego wrażliwość – zbyt wielką, aby mógł ją unieść jeden człowiek. Być może to właśnie tłumaczyło jego wybuchową ekspresję. Potrafił dać z siebie wszystko albo nic. Był gotów żyć jak król lub umrzeć za jedną myśl. Nie uznawał półśrodków. Tak samo podchodził do swojego ciała – trenując lub wspinając się w górach, wielokrotnie ocierał się o krawędź.
Tekst / MARCIN YETI TOMASZEWSKI
Dalsza część artykułu jest opublikowana w Magazynie GÓRY numer 1/2024 (294)
Zapraszamy do korzystania z czytnika GÓR > czytaj.goryonline.com