Surowe arktyczne krajobrazy, skute lodem fiordy i niedźwiedzie polarne – taki obraz Svalbardu miałem zawsze w głowie. Od lat marzyłem, żeby tam pojechać. W miejsce, które wydawało mi się zbyt piękne, żeby mogło istnieć gdzie indziej niż na kartach fantastycznej powieści. Zawsze jednak, kiedy zaczynałem się nad tym na serio zastanawiać, górę brał zdrowy rozsądek. Logistyka jest skomplikowana, a budżet takiej wyprawy mógłby wystarczyć na dwie albo i trzy inne. Musiałbym też znaleźć przynajmniej kilku równie szalonych jak ja ludzi, żeby miało to jakikolwiek sens. Więc za każdym razem kończyło się na marzeniach i stwierdzeniu, że „może kiedyś”…
Wędrówka na skiturach w poszukiwaniu nowych linii zjazdu
MARZENIA SĄ PO TO…
W zeszłym roku, gdy zwierzyłem się ze swoich fantazji o Svalbardzie przyjacielowi, usłyszałem, że nasz wspólny znajomy, Seb Varlet, planuje właśnie „mój” wymarzony wyjazd i zna kogoś, kto pomaga mu ogarnąć logistykę na miejscu. Nie trzeba było mi dwa razy powtarzać. Taka szansa zdarza się zbyt rzadko, żeby nie rzucić się na nią, próbując chwycić z całych sił. Wykonałem kilka telefonów, wysłałem parę maili i, choć nadal nie mogłem w to uwierzyć, kupiłem bilet lotniczy do Longyearbyenu.
Towarzystwo zapowiadało się wyśmienite. Sébastien Varlet, Tao Kreibich i David Deliv to niezwykle utalentowani i doświadczeni narciarze startujący we Freeride World Tour. Żadna ściana nie jest dla nich zbyt stroma i zjadą nią, nawet jeśli śniegu leży tyle, co kot napłakał. Towarzyszył nam również filmowiec i fotograf, Corentin Croisonnier, dzięki któremu powstał film o wyprawie – Bjørnebo. Naszym „człowiekiem na miejscu”, dobrym duchem i filarem całego przedsięwzięcia był Arthur Garreau, który w ramach doktoratu prowadzi badania na Svalbardzie. Bez jego pomocy wielu rzeczy po prostu nie zdołalibyśmy zorganizować, a na pewno ucierpiałby na tym budżet wyprawy. Arthur wystąpił również w roli przewodnika, a pomagali mu lokalsi: Nil, Philipp i Erlend. Nie znaliśmy się wcześniej – pierwszy raz wszyscy mieliśmy się spotkać na miejscu. Kilkudniowa wyprawa w niegościnnej Arktyce, w gronie kompletnie obcych ludzi zawsze jest niewiadomą. Liczyłem jednak, że wspólna pasja i chęć przeżycia przygody pozwolą nam stworzyć zgrany team. I na szczęście się nie pomyliłem.
Różnorodnie ukształtowany teren z nawianym śniegiem i widokiem na ocean – świetne miejsce na freeride
PLAN A… I PLAN B
Każdy taki wyjazd zaczyna się od szukania informacji o regionie, czytania relacji innych ludzi, którzy już tam byli, i studiowania mapy. Pierwsza wersja naszego planu przewidywała założenie bazy w centralnej części wyspy, w pobliżu opuszczonej osady górniczej Pyramiden. W północno-wschodnim Svalbardzie góry są najwyższe, a to oznacza potencjał na najbardziej efektowne i najdłuższe linie. Zima w Alpach, regionie, w którym wszyscy działamy na co dzień, okazała się sucha. Śniegu było za mało, żeby zaspokoić nasze apetyty, więc chcieliśmy sobie to wynagrodzić podczas tej wyprawy.
Przyjaciele ze Spitsbergenu szybko wskazali jednak zasadniczą wadę naszego planu. Podróż do miejsca, w którym zamierzaliśmy założyć bazę, zajęłaby nam kilkanaście godzin. Mieliśmy do dyspozycji niewiele ponad tydzień, więc wizja spędzenia dwóch dni na skuterach śnieżnych była nieakceptowalna. Do tego dochodziła konieczność uzyskania pozwoleń na opuszczenie strefy, w której można się poruszać bez ograniczeń, i cała masa innych drobnych komplikacji. Po krótkich rozważaniach za i przeciw postanowiliśmy więc zmienić plany o – dosłownie – 180° i zamiast na północ wyruszyć z Longyearbyenu na południe.
Na Spitsbergenie wszystko jest absolutnie wyjątkowe
Nie wiedziałem, jakie warunki napotkam, więc zabrałem ze sobą narty, które są jak szwajcarski scyzoryk – Majesty Havoc 110. Założyłem do nich ultralekkie wiązania, bo planowaliśmy długie podejścia. Chociaż to sprzęt przewidziany do jazdy w puchu, a tego nie znaleźliśmy niemal w ogóle, sprawdziły się naprawdę dobrze. Ani przez chwilę nie miałem wrażenia, że czegoś mi brakuje. Czułem się na tyle pewnie, że chociaż przez cały wyjazd starałem się ograniczać ryzyko, kiedy ostatniego dnia zauważyłem odpowiednie miejsce, nie odmówiłem sobie efektownej 360.
Już w czasie lotu z Tromsø poczuliśmy ulgę, bo to, co zobaczyliśmy z okien, utwierdziło nas w przekonaniu, że zmiana planu wcale nie była złą decyzją. W bezkresie bieli, która przesuwała się pod nami, kiedy podchodziliśmy do lądowania, wypatrzyliśmy bowiem kilka fantastycznych ścian. Analizowaliśmy co prawda zdjęcia, filmy i mapy satelitarne, ale zobaczenie wszystkiego na własne oczy było nieporównanie bardziej wartościowe. Po krótkiej dyskusji, podekscytowani zbliżającą się przygodą, zamiast odpocząć, wybraliśmy się od razu na rekonesans. Chcieliśmy jak najszybciej zacząć wykorzystywać ograniczony czas. Niebawem miało się zresztą okazać, że chwil spędzonych na nartach będzie znacznie mniej, niż oczekiwaliśmy.
Tekst / QUENTIN CARAMELLO
Tłumaczenie / TOMASZ BIERNACKI
Zdjęcia / CORENTIN CROISONNIER
Dalsza część artykułu jest opublikowana w Magazynie GÓRY numer 1/2024 (294)
Zapraszamy do korzystania z czytnika GÓR > czytaj.goryonline.com