baner
 
 
 
 
baner
 

Chomo Lonzo - zanurzenie w samotność

Ściana była nie dającym możliwości odpoczynku urwiskiem, wymagającym asekuracji od podnóża do szczytu. W rezultacie tempo wspinaczki było tak wolne, że nie mogłem go zaakceptować. Po prostu nie czułem się na to mentalnie przygotowany. Od samotnego wspinacza wymagało to 6-7 dni pracy. A jeśli chodzi o miejsca pod nawet siedzący biwak, sytuacja była opłakana. Koniecznym był portaledge, a tego również mój plan nie przewidywał. Stromy, twardy jak szkło lód, mieszał się z wypolerowanymi płytami z żółtego granitu.

 

Zszedłem do ABC i poważnie zastanowiłem się nad tym, co dalej. Do końca wyprawy nie pozostało bzbyt wiele czasu. Ściana wymagała wielu dni pracy, i pogody... A pogoda była po prostu gówniana.

 

Wtedy wpadłem na pomysł wspinaczki na północny wierzchołek nową drogą, prowadzącą od strony zachodniej i startującą z tego samego lodowca, gdzie znajdowała się moja ABC. Taka linia, prowadząca stromym kuluarem zwieńczonym skalną barierą, była dobrze widoczna z lodowca. Różnica wysokości pomiędzy szczeliną brzeżną a wierzchołkiem wynosiła 1200 metrów. Poprzez urwisko prowadziło kilka oczywistych linii. Wydawało się, że grań nie powinna stanowić problemu. Stąd, od strony zachodniej, na szczyt Chomo Lonzo prowadziły dwie drogi, poprowadzone rok wcześniej przez wyprawę francuską. Gdyby udało mi się wytyczyć nową drogę, byłaby to trzecia linia wiodąca na ten wierzchołek.

 

 

fot. Walery Babanow

 

Wybrana linia wyglądała na logiczną i bezpieczną. A w związku z tym, że w przeważającej części była pokryta lodem, tempo wspinaczki powinno być szybkie. Planowałem osiągnąć wierzchołek w ciągu 2-3 dni, w związku z czym zabrałem zapasy żywności tylko na taki okres. W większości były to batony energetyczne. Mogłem również zredukować ilość sprzętu biwakowego.

 

Po zejściu do Bazy Głównej i gruntownym odpoczynku, 15 maja powróciłem do ABC, na wysokość 5900 metrów. Początek wspinaczki zaplanowałem na poranek następnego dnia, 16 maja. Ze spakowanymi 60 metrami liny, podwieszanym namiocikiem, lekkim śpiworem, maszynką oraz kurtką o 7 rano przekroczyłem szczelinę brzeżną i rozpocząłem wspinaczkę.

 

Ponieważ partia szczytowa wymagała wspinaczki w skale, musiałem wziąć ze sobą również taki szpej, jak friendy, stopery, haki. Muszę przyznać, że wszystko okazało się bardzo przydatne, zwłaszcza haki – podczas zejścia.

 

Aż do wysokości 6300-6400 metrów wspinałem się bez użycia liny, później lód stał się twardszy i bardziej nastromiony. Plecak, chociaż starałem się, aby był mniejszy niż podczas poprzednich ataków, ważył 15-16 kilogramów. Taki ciężar sprawiał, że balansowanie po nastromionym lodzie stało się niebezpieczne. Wyciągnąłem więc jedną żyłę liny. Drugą ciągnąłem za sobą w górę. Miała być używana jedynie podczas zejścia. W kuluarze asekuracja był iluzoryczna: dwie śruby na dolnym stanowisku i dwie na górnym, 60 metrów wyżej. I przez większą część tego odcinka niczego tam nie osadzałem.

fot. Walery Babanow

 

Tradycyjnie po drugiej popołudniu zaczął padać śnieg. Pomimo tego moja motywacja do kontynuowania wspinaczki była wystarczająco duża. O dziewiątej wieczorem osiągnąłem mur skalny, który rozpoczynał się na wysokości 6800 metrów. Zaczął zapadać zmierzch. Resztek dziennego światła wystarczyło mi na pokonanie kolejnych 30 metrów skalno-lodowego kuluaru. Zrobiło się zupełnie ciemno. Dotarło do mnie, że na dziś to by było na tyle. Nigdy nie potrafiłem znaleźć sobie odpowiedniego miejsca na biwak. Pół siedząc, pół leżąc, przeczekałem noc, nie próbując nawet usnąć.

 

O ósmej rano wygrzebałem się z namiotu, zagotowałem wodę i zacząłem przygotowywać się do dalszej drogi. Godzinę później wspinałem się po przygotowanej poprzedniego dnia poręczówce. Według moich ocen z miejsca mojego biwaku powinienem dostać się na szczyt w ciągu około 7-8 godzin. Dlatego zdecydowałem się zostawić cały sprzęt biwakowy i wspinać się na lekko. Jednak poczucie odległości w górach często bywa zwodnicze. Tak było i tym razem. O ósmej wieczorem nie tylko nie dotarłem do szczytu, ale nawet nie osiągnąłem grani. Pod koniec dnia zacząłem odczuwać konsekwencje nieprzespanej nocy i rosnącej wysokości: moje ciało było jak z waty, nogi z ołowiu, a wszystko wokół zaczęło nabierać nieco nierzeczywistego wymiaru. W dodatku górna część drogi okazała się znacznie trudniejsza technicznie, niż wyglądała z dołu. W niektórych miejscach lód był twardy jak granit. Kilka razy musiałem polegać tylko na wbijanych dziabkach. Stępione raki, nie znajdując punktu oparcia, ześlizgiwały się w pustkę.

 

Im wyżej się wspinałem, tym bardziej opanowywał mnie niepokój. Miałem świadomość tego, że będę schodził w ciemności. Zdecydowanie nie podobała mi się taka perspektywa. Obawiałem się zwłaszcza wyjeżdżających trawersów, które okazały się mało przyjemne już podczas drogi w górę.

 

Wiem, jak niebezpieczne jest schodzenie w ciemnościach nocy, ale gdy jesteś sam i wyczerpany – jest ono niebezpieczne podwójnie. Trudno ci bowiem obiektywnie kontrolować swojego zachowania, jesteś całkiem wypruty, a twój umysł działa na zwolnionych obrotach... W tym stanie łatwo o fatalny w skutkach błąd.

 

 

 fot. Walery Babanow

 

Ostatnią długość liny, wyprowadzającą mnie na grań, kończącą zaśnieżone urwisko, pokonywałem już przy gęstniejącym zmroku. Kilkakrotnie góry kryły się wśród chmur, które przynosiły ze sobą śnieg. I kiedy o dziewiątej wieczorem znalazłem się na grani, w mojej przemęczonej głowie jakby opadła klapka: „To już jest to, wystarczy – stop! Jesteś już na granicy. Schodź”. Nie byłem w stanie oprzeć się temu rozkazowi. Po prostu słyszałem jakiś wewnętrzny głos i postępowałem zgodnie z jego poleceniami.

 

Wówczas nie czułem żalu, że nie udało mi się dotrzeć na szczyt, a jedynie osiągnąć grań. Moje ciało opanowało wypełniające każdą jego część zmęczenie, a myśli traciły zdolność odróżniania rzeczywistości od omamów – to efekt kolosalnej pracy, jaką wykonałem w ciągu tych prawie dwu dni.

 

Półprzytomny zjeżdżałem do zostawionego na dole plecaka. Dotarłem do niego i kontynuowałem nie mające końca nocne zejście. Znalazłem się na lodowcu o piątej rano, oszalały z pragnienia.

 

Podsumowując, przejście od namiotu do namiotu trwało 47 godzin, w tym 26 wspinaczki. Być może nie jest to wielkie osiągnięcie, jeśli chodzi o czas, ale pod względem intensywności doświadczenia można je porównać z kilkoma latami życia.

 

 

 

Himalaje, Tybet; Mt. Chomo Lonzo North (7199 m)
Nowa droga: Small Princt TD+ (1100 m, M4+), solo,
Walery Babanow, 16-17 maja 2006 (do grani na wysokości 7100 m, bez wejścia na szczyt)
Sponsorzy wyprawy: BASK, SCARPA, GRIVEL, BEAL, JULBO, METEO-FRANCE

 

Tekst i zdjęcia: Walery Babanow
Tłumaczenie: Kamil Kasperek

 

GÓRY nr 8 (147) 2006

1 | 2 |
KOMENTARZE
Nick *:
 k
Twoja opinia *:
 
Dodaj komentarz
 
 
 
Copyright 2004 - 2024 Goryonline.com