Od dziecka chowany pośród galicyjskich pagórków zawsze odczuwałem niepokój, kiedy otaczający krajobraz przybierał formę idealnie poziomej linii wyznaczającej horyzont... Płaska jak stół Szwecja w ten przedziwny sposób mnie przerażała.
Edynburg – dumna stolica Szkocji, zwana przez przyjezdnych „Atenami północy”, a przez większość mieszkańców „Reykjavikiem południa”, zachowując właściwe proporcje, budziła się z zimowej zapaści. Trawniki zazłociły się żonkilami, skwery pokryły krokusami, a parki wypełniły zawilcami. Znaczy się wiosna wkraczała do miasta. Gdzieniegdzie jeszcze straszyły hałdy śniegu zalegającego po zimie stulecia, która nie tylko zaskoczyła drogowców, ale wręcz zniechęciła ich do jakiegokolwiek odśnieżania – wszak zapasy soli i piasku i tak skończyły się na początku grudnia... Odchodzącą zimę żegnałem ze szczególną „czułością” – traumatyczne przypadki z mijającego sezonu w szkockich górach poskutkowały rozprzedaniem wszelakiego szpeju i szczerą niechęcią do jakiejkolwiek zimowej czynności, w której niezbędne byłoby użycie czekanów i raków...
Tymczasem z tego nastroju pełnego nadziei wydarł mnie SMS od Łukasza: „Dzisiaj są moje urodziny. Wpadnij”. No i co tu świętować? Że się jest o kolejny rok starszym? Perspektywa spędzenia wieczoru w nieznajomym gronie doktorantów wydziału wiertnictwa naftowego na miejscowym uniwersytecie nie była zbyt zachęcająca – Łukasz od ledwo roku mieszkający w Edynburgu, a do tego w tym czasie częściej przebywający gdzieś w świecie w poszukiwaniu kadrów do uchwycenia na światłoczułej matrycy swojego aparatu, otoczony był w domu znajomymi swojej dziewczyny. „Dobra, chłopaku, jakoś się w tygodniu złapiemy. Daj znać, co ze Szwecją?” – odpisał na moje pokrętne wymówki. „Z jaką Szwecją?” – podjąłem niezrozumiały dla mnie wątek. „Nic ci nie mówiłem? Wpadnij jednak, to pogadamy”. Nieświadomy jeszcze niczego połknąłem haczyk. Kilka minut później pędziłem na urodzinową imprezę Łukasza, by dołączyć do grona kilku wiertników naftowych...
fot. Łukasz Warzecha
Czy można sobie wyobrazić bardziej intrygujące imię dla dziewczyny niż Tintin? Jeśli do tego dodać, że jest rodowitą Szwedką, to mieszanka powstaje z tego iście wciągająca. Tylko jeden minus, który ma na imię Nick. A jakby tego było mało, to jeszcze o dość medialnej twarzy – przynajmniej w Polsce, od kiedy jego podobizna ukazała się w jednym z wydań fotoedycji pewnego dość popularnego magazynu górskiego. Po niemałych przejściach na lotnisku, kiedy to na ubraniu Łukasza wykryto ślady prochu, dotarliśmy do Sztokholmu, w którym to właśnie, oczekując na przybycie reszty załogi – oddawaliśmy się gościnie pary angielsko-szkockiej. W ramach atrakcji przewidziano dla nas wizytę w pubie urządzonym na modę... angielską. Naprawdę tego nam brakowało, ale czy ktoś wie, jak wyglądają w swoim stylu szwedzkie bary? – Wiesz, tu piwo jest drogie i nie ma w zwyczaju stawiania kolejki – wziął mnie na stronę Nick, kiedy zamawiałem dla wszystkich jakieś napoje. Ostatecznie stanęło na tym, że aby było sprawiedliwie, to każdy postawi kolejkę i wyjdzie na to samo. – Zajebiście mi się to podoba. Jak za dobrych czasów w Anglii – podchwycił ideę Nick – Tego mi tutaj brakuje.
Wizyta u Tintin miała też „strategiczne” znaczenie. Tintin pracowała w sklepie ze sprzętem, a potrzebowaliśmy „pożyczyć” trochę szpeju, gdyż linia lotnicza, którą przybyliśmy, oferowała dość limitowany bagaż. Choć muszę przyznać szacun dla Łukasza, dzięki któremu nauczyłem się przewozić znacznie więcej niż to teoretycznie możliwe. Kieszenie spodni i kurtek stanowią nieliche miejsce na wszelaki sprzęt fotograficzny...
Niczym Leopold Bloom w Dublinie – zapadliśmy się w Sztokholmie, oddając się nieskończonej rozkoszy społecznej instytucji, jaką jest fika – wypijając oczywiście przy tym litry kawy przejadanej cynamonowymikanelbullarami. Czas był jednak nieubłagany i z Kopenhagi nadjechała nasza druga „połowa” – brytyjski duet Rob i Malcolm.
Mknęliśmy autostradą na Uppsallę. Za oknem wypożyczonego Forda Focusa w wersji C-max przesuwały się zagajniki szarozielonych lasów, wyrosłe z białej stolnicy szwedzkiej ziemi. Auto szczelnie wypchane zostało nie tylko niezbędnymi kilometrami lin, tonami żelaza i najcieplejszymi ubraniami, jakie kto tam w domu miał – całość dopełniał ekspedycyjno-himalajskich rozmiarów zapas produktów spożywczych wiezionych z Danii, ze względu na powszechnie panującą szwedzką drożyznę, niewytrzymującą nawet kieszeni nabijanych ciężkimi funtami brytyjskimi. Wtulając się pomiędzy szybę, sprzęt fotograficzny, kurtkę puchową i pudło pomidorów – próbowałem zasnąć. Spłaszczony krajobraz przyprawiał mnie o mdłości. Nie znoszę, kiedy na horyzoncie nie ma na czym oka zawiesić. I niby na tej bezkresnej równinie mamy znaleźć miejsce, w którym da się wspinać w lodzie? I jeszcze przywieźć z tego niesamowite zdjęcia? Czy komukolwiek na świecie Szwecja kojarzy się ze wspinaniem lodowym? Ikea – hotdogi za złotówkę – Volvo – Sabb – Ericsson – oziębłe blondynki – drogi alkohol – to naturalny dla mnie ciąg myślowy związany z tym krajem. Co bardziej uważający na lekcjach mogą jeszcze dodać Potop, obronę Częstochowy i zadawanie przez Kmicica ze szmaty na lufie armatniej. Gdzie tu miejsce na dziaby i raki? Ustawicznie powtarzana przez moich współtowarzyszy mantra: Szwecja – Will Gadd – kopalnie – kilkusetletnie lody, jakoś nie przemawiała do zachowanych w mej pamięci cywilizacyjnych engramów, a wszak podstawówkę ukończyłem z wyróżnieniem...
Ze snu wybudziło mnie szarpanie siedzącego obok Łukasza. Paniczne szarpanie. Zbyt paniczne. – Chłopaku, zapinaj pasy – docierało do mnie z jawy, gdy przez wpółotwarte oczy zobaczyłem wyprzedzającego nas bordowego Sabba z niebieską, mrugającą lampką za przednią szybą. Kierujący autem Rob karnie zjechał na pobocze i udał się nie mniej karnie na zaproszenie szwedzkiego policjanta. – Czy potrzebujemy Roba? – zapytał Łukasz widząc, że pakują go do Sabba. – Eeeeee... Możemy to zrobić bez niego – odparł ubawiony Malc. Nie było jednak do śmiechu, kiedy zobaczyliśmy rachunek wystawiony przez policję za przekroczenie prędkości. Zdecydowanie nieadekwatny
do nieznacznego jej przekroczenia.
fot. Łukasz Warzecha
Staliśmy z Robem na krawędzi olbrzymiej dziury, wyczekując na wieści płynące z drugiego końca czarnego statyka opadającego w mroczną czeluść. W założeniu szybki rekonesans przedłużał się niemiłosiernie. Dookoła zapadał zmrok. Ogorzała twarz Roba Gibsona, poorana głębokimi bruzdami, nasuwała mi na myśl, że mam do czynienia raczej ze stałym bywalcem angielskich pubów i wyznawcą jak najbardziej tradycyjnego podejścia do życia wspinaczy brytyjskich niż z jednym z najciekawszych wspinaczy mikstowych na Wyspach. Zresztą, jaka to różnica? Nie miałem nigdy wcześniej okazji spotkać Roba – niemniej jego postać docierała regularnie do mej świadomości w przeróżnych zakątkach Brytanii – od skutych mrozem traw Szkocji po pub Małego Johna w Hathersage w restowe nasiadówki przy sausages... Jak przystało na nieodrodne dziecię Albionu, Rob parał się wszelakimi formami wspinania – od baldów przez trady, spitostrady po lody i trawki, a do tego w przeróżnych miejscach, od południowej Afryki po Islandię. Wieść zaś gminna niesie, że odmówił swego czasu asekurowania jednego z naszych rodaków, gdy ten chciał popchnąć cyfrę w gritach. Bynajmniej nie poszło o zbyt duże ryzyko i powagę drogi, a o podebranie dziewczęcia. Ile w tym prawdy? Ludzka zawiść, jak i plotkarstwo nie znają granic – szczególnie przy pincie angielskiego piwa, wszak jakoś trzeba podbudowywać nadwątloną psychę... Skrzeczenie radia wytrąciło nas z ponurej obserwacji „czarnego statyka opadającego w mroczną czeluść”.
– Hej, ladies! Zjeżdżacie? – zatrzeszczał głos Malcolma.
– Ciemno się robi. Ze wspinu dzisiaj dupa – odchrząknął
Rob ocknąwszy się z hipotermicznej zapaści
– Wracajcie na górę. Jurto uderzymy wszyscy od
wczesnego rana...
–No, to co? Zjeżdżacie? – nieustępliwie skrzeczało
radio.
– Po co?
– Bo tutaj jest pięknie!
Przyczyną, a może raczej skutkiem tego, że siedzieliśmy kilkadziesiąt metrów pod ziemią, wpatrując się w wytwory zamarzającej kopalnianej wody – była kolacja we dwoje Malcolma Kenta w mroźną, księżycową noc w kanadyjskiej mieścinie Canmore, spędzona trzy lata wcześniej. Partnerem przy świecach był człowiek przedkładający sałatkę nad hamburgery oraz Red Bulla nad piwo. Człowiek znany z nieszablonowych przygód i awantur, któremu nie obce są nawet zmagania na Górze Wdżar. „Super cool, super wild ice climbing area – 160 metrów pod ziemią” – wyznał Malcolmowi tuż
przed rozstaniem, a właściwie dołączeniem do after party dla prawdziwych macho po Canmore Ice Climbing Festival. Człowiek ten nazywał się Gadd. Will Gadd.
„Przylepiło się to do mnie jak guma do żucia do spodni” – Malc opisywał finezyjnym angielskim idiomem, dlaczego ściągnął nas właśnie w głąb szwedzkiej ziemi... No, właśnie to wszystko przez Malcolma Kenta, dość zdolnego wspinacza lodowego, rokrocznie startującego w zawodach Pucharu Świata. Anglik, przypominający wyglądem raczej Hiszpana lub jakiegoś innego Latynosa, pomieszkuje na co dzień w duńskiej Kopenhadze, zarabiając na życie w holenderskiej korporacji Shella... Od lat jest pomysłodawcą zakręconych projektów, czerpiąc przykład i wzór ze wspomnianego kanadyjskiego guru. Najgorsze w tym wszystkim jest to, że skutecznie namawia Łukasza Warzechę do brania udziału we wszelakich awanturach – co też wydało owoc w postaci mojego uczestnictwa w celu jak najbardziej utylitarnym, czyli transportowania na własnych plecach wszelakich urządzeń fotograficznych za naszym GÓR-skim fotografem...
W Polsce mamy skarbnika strzegącego podziemnych bogactw. W Skandynawii kopalniami władają złośliwe i psotne Koboldy. Nie wiem, czy mają w swym zachowaniu jakiś cel? Czy po prostu wynika to z ich natury? Niemniej już pierwszego dnia dały o sobie znać. Choć, po prawdzie, to zwalić nam przyszło na nie swoją głupotę... Nie zabezpieczyliśmy liny przed małpowaniem – cóż jak najszybciej chcieliśmy zjechać w dół. Łukaszowi podniosło się lekko ciśnienie, kiedy na ostatnich metrach kilkudziesięciometrowego podejścia zobaczył rozwalony oplot i wyszarpane nitki rdzenia. Druga lina, która teoretycznie mogła służyć za zabezpieczenie, była w tym samym czasie używana przez drugiego wspinacza... Żeby było szybciej... Trzeba będzie uważać następnym razem. Trzeba będzie zorganizować jakieś osłony. Trzeba będzie... Gorączkowe rozkminianie przerwane zostało przez huk. Potężny huk. Tym większy, że roznoszący się z echem całego systemu podziemnych korytarzy. Z dołu, na linie podchodził jeszcze Malcolm.
– Słyszałeś, jak pierdolnęło? Widziałeś coś? – próbowaliśmy zainteresowani nawiązać łączność z dołem
– Chyba to z sąsiedniej jaskini?
– Nie, stary, lodowa kurtyna właśnie przeleciała za moimi plecami – wyskrzeczało radio.
Rekonesans można było uznać za zakończony, a za podsumowanie posłużyły słowa Malcolma: „Modliłem się. To miejsce jest niebezpieczne, jak żadna inna wspinaczkowa miejscówka, jaką możecie sobie wyobrazić. To jak buldering na polu pełnym min przeciwpiechotnych”, dodał on przy okazji: „Czy powinni zagrać Simona i Garfunkela na moim pogrzebie?”
fot. Łukasz Warzecha
Rob wynalazł linię na nową drogę, trochę skały, trochę lodu. Odszedł jednak od tradycji brytyjskich, postanawiając ją haniebnie obić. Po dwakroć haniebnie. Raz, że w ogóle obić. A dwa, jak? Dwa spity na 25 metrach. O klasie drogi zaświadczył Kristoffer Szilas – duński mistrz naostrzonych czekanów, który kilka dni potem przybywa i zostaje od razu wpuszczony w pierwsze powtórzenie, cedząc przez zaciśnięte zęby, że kilka spitów więcej, by nie zaszkodziło. Pasaż Feathers (Pierze) otrzymuje tym samym potwierdzenie wyceny na poziomie M7 WI5... Kilka godzin pracy Roba nad wbiciem dwóch spitów daje najbardziej popalić Malcolmowi oraz mnie. Stojąc na małej platformie, bez możliwości zbyt wielkiego ruchu – marzniemy. Do tego jeszcze na koniec musimy pozbierać wszelkie zabawki (m.in. wiertarka oraz akumulator do fleszy) i wytargać je na górę. Jakieś 60 metrów wolnego małpowania na linie. Nie ma, że przebacz... W głębi kopalni lód nigdy nie topnieje. Nie dociera tu słońce ani ciepło – albo jest go zbyt mało, aby uporać się ze stopieniem ton lodu. Kiedy nadchodzą na powierzchni roztopy – woda ścieka w dół i zamarzając tworzy olbrzymie lodowe stalagmity. Z roku na rok coraz większe przez nabieranie na siebie kolejnych warstw. 200-300 lat temu szwedzcy górnicy zaczęli wydobywać w tym miejscu rudę – na poły odkrywkowo, na poły drążąc ciemne korytarze. Od tego czasu zapewne zaczęły powstawać wszelkie lodowe formacje. Rozmyślam o tym, mozolnie prąc do góry, gdy nagle małpa zsuwa się z liny. Woda siekająca z góry, z wiosennych roztopów skuła lodem nieużywanego od kilku godzin wyświechtanego statyka. Ocucony zostałem niczym kubłem zimnej wody w twarz. Używaliśmy do wspinania zestawu jumar + gri-gri. Jeśli małpa nie zakleszcza się na linie mnie się musiało przytrafić?” Pojawia się strach. Miałem drugą linę zabezpieczającą, do której wiązałem się co jakiś czas, ale spadnięcie 10 metrów zakończone szarpnięciem na statyku może nie najlepiej się skończyć... Kurczowo zakleszczam ręką linę na gri-gri. Ciekawe, ile tak mogę wytrzymać? Sekundy, które zdawały mi się wiecznością przelatywały w ponaddźwiękowym tempie. „Mam!” – obcy mi przebłysk ulotnego geniuszu wymyślił przepięcie się do drugiej, suchej, zaimpregnowanej, kochanej, cudownej liny... Zapierniczam w górę jak mały samochodzik. Słyszę świst. Odruchowo, jak to się często opisuje w literaturze górskiej, kulę głowę w ramiona. Kawałek niewiadomej proweniencji bloku skalnego uderza na półkę, na której krzątał się Malcolm. Zanim wyciągnąłem głowę z ramion usłyszałem terkotanie i pobrzękiwanie krótkofalówek. Chłopaki z góry nadają. Bez odzewu. Boję się spojrzeć na dół. Brzęczenie nie ustaje.