baner
 
 
 
 
baner
 

Wspinaczkowy harlequin

Po raz pierwszy trafiłam na Sardynię przez totalny przypadek. Być może zabrzmi to niedorzecznie, ale cała historia jest naprawdę pokręcona, więc przygotujcie się na wspinaczkowego harlequina, czyli opowieść o mojej głębokiej miłości do wielowyciągówek.

Wyciąg czwarty o wycenie 7c z 10-metrowymi runoutami

 

To było dobrych kilka lat temu, gdy wspinaczkowo eksploatowałam swoje ciało do granic możliwości w trakcie pobytu w znanej wszystkim hiszpańskiej Olianie. Poznałam wtedy pod ścianą nieziemsko pozytywnego człowieka: Rogera Schäli. Totalnie zapatrzona w chwyty na moim projekcie, głęboko wierząc w sukces silnego bicepsa i widząc błyszczący karabinek na topie wymarzonej cyferki, nie miałam pojęcia, że świeżo zapoznany wspinacz to światowej sławy alpinista, dzięki któremu odkryję nową miłość: wielowyciągówki.

 

Kilka dni później pojechaliśmy na wspinanie do Riglos. Ten spontaniczny wypad zupełnie kłócił się z moim sztywnym planem, ale co tam! Gotowa i otwarta na nowości, ruszyłam w 250-metrową La Fiesta Del Biceps, która na ścianie wygląda niczym magnezjowa droga mleczna.

 

Wszystko rozwijało się błyskawicznie, bo jeszcze tego samego dnia, już na zupełnym spontanie postanowiliśmy pojechać z Hiszpanii do portu we Francji, aby wejść na pokład statku, który miał nas zawieźć na Sardynię. Pamiętałam artykuł w GÓRACH o Damaris Knorr i Christianie Bindhammerze, ich przepiękne zdjęcia w wielkiej ścianie w kolorze pomarańczowoczerwonym. Z marzeń na ziemię gwałtownie sprowadził mnie zachrypnięty głos pani w kasie, która oznajmiła, że gdybyśmy się nie spóźnili na wykupiony prom, kolejnego dnia obudzilibyśmy się w Chorwacji, a nie na Sardynii. No cóż, komuś kliknęło się Olbia zamiast Olgia.

 

Sardynia jest piękna. Po raz pierwszy trzymam w ręku jumara i nie mam kanarkowego pojęcia, do czego służą inne przyrządy, które mamy tachać w ścianę. Po co mi ten kask? Przecież nie jestem „taterniczką”, lecz wspinaczką sportową! Dopiero po latach doszłam do wniosku, że byłam raczej SPINACZKĄ sportową. Tak czy siak, przeszłam intensywny kurs wspinaczki wielowyciągowej pod okiem „właściciela” Eigeru. Wtedy jeszcze nie zdawałam sobie sprawy, że wpadłam jak śliwa w kompot. Kompot to Sardynia i jej fantastyczne ściany, a śliwka to ja.

 

 Wspinanie w rejonie Athabax, Sardynia

 

Po czterech dniach na wyspie wylądowałam z powrotem w Warszawie z totalnie rozdartym sercem. Siedząc w wycackanym mieszkanku, analizowałam, czy da się robić to, co dotychczas – czyli walczyć o trzymanie się coraz mniejszych chwytów – ale już nie na 50, tylko na 300 albo 600 metrach?

 

Tymczasem mój przyjaciel Roger poleciał do Stanów, skąd zadzwonił do mnie pewnej nocy. Powiedział, żebym wpadła i spróbowała wspinaczki w 1000-metrowej ścianie graniu. Nie zastanawiam się nawet pięć sekund, pakuję się, i nawet już wiem, od kogo pożyczę kasę na bilet. Rano dostaję od darczyńcy wiadomość: „Hej, a wizę masz?” KURTYNA.

 

Do tego czasu przez 17 lat wspinałam się długofalowo z pojedynczymi partnerami, ale nie znałam nikogo, kto byłby biegły w wielowyciągówkach, nie miałam nawet niezbędnego sprzętu. Ocieram łzy bezsilności i na poczekaniu wymyślam plan awaryjny: Tatry! Tak, będę taterniczką, zrobię kurs tradowy, bo to mi się chyba kiedyś przyda.

 

Tekst / OLA TAISTRA


Zdjęcia / JACEK WEJSTER

 

Całość tekstu znajdziecie w magazynie GÓRY numer 4/2022 (287)


Zapraszamy również do korzystania z czytnika GÓR >>> http://www.czytaj.goryonline.com/

 

KOMENTARZE
Nick *:
 k
Twoja opinia *:
 
Dodaj komentarz
 
 
 
Copyright 2004 - 2024 Goryonline.com