Vallunga czy Langental? Jesteśmy w Południowym Tyrolu, tu wszystkie nazwy są dwujęzyczne… A gdzie dokładnie jesteśmy? Jeżeli w czasie wertowania netu pod zdjęciem jakiegoś lodospadu wpadła ci w oko nazwa „La Piovra” czy „Dlacion di Droc”, to właśnie w tej dolinie. ;-)
Michał na pierwszym wyciągu Dlacion di Droc; fot. Piotr Kaleta
Dlacion di Droc
Na pierwszy cel w dolinie obieramy Dlacion di Droc. Parking namierzamy dość sprawnie, a że wciąż jest bardzo zimno, to zagęszczamy ruchy, by nie tracić cennego ciepła. Chyba za bardzo je zagęszczamy, bo po kilkuset metrach okazuje się, że jedna z lin została w aucie. Pechowiec chowa więc plecak w krzaki i po nią wraca. Reszta, by się nie wychłodzić, powoli idzie dalej. Wkrótce, wysoko po lewej widać lodospad, który na oko nijak nie pasuje nam do tego, co miało być naszym celem. Identyfikujemy go jako kolejny za Drocem. Czyli jesteśmy za daleko… Czyli trzeba wracać... Tylko gdzie, do licha? Gdy spojrzeliśmy za siebie, to wszystko staje się jasne: idąc od parkingu zignorowaliśmy wcięcie w ścianie po lewej i dopiero stąd zauważyliśmy, że to tak naprawdę bardzo głęboki i wąski kanion, w który trzeba wejść. Rozpisałem się, ale przegapiły to cztery osoby, które nie mają się za gamoni, więc może nasze błądzenie komuś ułatwi życie. ;-) (…)
Jest już po 12. Trochę późno, bo przed nami kilka wyciągów, a zespoły dwa. No trudno. Pierwszy rusza Michał – prowadzi sprawnie, ale asekuruje się gęsto. Widać też, że formacja sprzyja – lód jest lekko przechodzony i jest na czym nogi postawić. W tym czasie krążę dookoła podstawy kolumny z aparatem i staram się złapać w kadr coś sensownego. W tym czasie na dół spada lina i zaczynają zjeżdżać zespoły, które były tu przed nami, co dla nas oznacza kolejne stracone minuty. Gdy tylko idący na drugiego Kacper przestaje sypać lodem, wspinać zaczyna się Łukasz. Jemu też idzie dobrze, chyba nawet wkręca ze dwie śruby mniej. Znów próbuję złapać coś ciekawego w kadr, tym razem z perspektywy podstawy kolumny, po czy skupiam się już tylko na asekuracji. Dość szybko słyszę „auto” i już bez aparatu idę do Łukasza. (…)
La Piovra
(…) Wczoraj pierwszy w lód wbił się zespół Michała, więc dziś nasza kolej. Krótko opisując prowadzenie Łukasza napiszę tylko, że był to kawał mocnego wspinania, podobnego w stylu do tego na Manners ohne Nerven w Pinnistal. Formacja lodowa jest wredna – i do wspinania, i do asekuracji – bo idzie się po kalafiorach i innych tego typu farfoclach. Niby jest na czym stanąć, ale pewne osadzanie dziabek jest trudne, podobnie jak znalezienie miejsca na wkręcenie śruby w zwarty lód. Zresztą nie na darmo Ośmiornica ma wycenę WI 5+. Efekt jest taki, że Łukasz sadzi przeloty gęsto, a ja mam czas na zrobienie kilku fajnych kadrów.
La Piovra - Łukasz prowadzi pierwszy wyciąg
Idąc na drugiego mam niby łatwiej, ale… Właśnie dziś zaliczam najbardziej horrorystyczny moment w mojej krótkiej historii wspinania w lodzie. Gdzieś w połowie kolumny na pierwszym wyciągu wbiłem dziabkę jakieś 25-30 centymetrów nad przelotem, który mam zlikwidować. Uderzenie odspaja kawał lodu wielkości wanienki dla niemowląt, w którym tkwi śruba z ekspresem wpiętym do liny! Puszczam wiązankę przekleństw, co chyba mnie trochę uspokaja, ale myśl o tym, co może się za chwilę zdarzyć fajna nie jest. Kolejne operacje robię dość spokojnie: najpierw wypinam linę z przelotu. Uff! A że nie naruszam przy tym stabilności odklejonego fragmentu lodu, to ulga jest wielka – teraz już gwałtowne obciążenie na linie nie wyrwie z uchwytu dziabek. Równie spokojnie staram się odpiąć od śruby ekspres. Udaje się, a lodowa tafla wciąż jest na swoim miejscu. No to teraz czas na delikatne wykręcenie śruby. To też się udaje. Uff, uff, uff! Ulga. Pozostaje już tylko krzyknąć do czekających w nyży na dole chłopaków, by się nie wychylali i zwalić tę bryłę lodu. (…)
Tekst i zdjęcia: Piotr Kaleta
***
Więcej o wspinaniu lodowym w dolinie Vallunga / Langental dowiecie się z najnowszego numeru GÓR (271).