„Termas de Chillán?”. „Si, si” – usłyszałam, płacąc za bilet jakieś grosze. Autobus posuwał się wolniutko, co chwila stawał. Świat błękitniał. Kierowca rozmawiał o nas z jednym chłopakiem. „Termas de Chillán?” – spytał jeszcze raz dla pewności. „Si, si” – pokiwałyśmy głowami. „To za mną” – przez kilkanaście minut biegliśmy przez zagmatwane uliczki. Potem wzdłuż rzędu autobusów. Kierowcy kręcili przecząco głowami. „Tu” – zadecydował za nas chłopak, więc wskoczyłyśmy. „Do Termas już nic nie jedzie, ale to w dobrą stronę”. Była noc. Miasto zostało z tyłu. Autobus rzęził.
Grań ponad Laguna del Laja; fot. Katarzyna Nizinkiewicz
(…) Zatrzymaliśmy się. Przez czerń szedł do nas nocny stróż. „Namiot to na tarasie. Herbaty?”. Autobus pochłonęła noc. Rano odkryłam, gdzie jesteśmy. W Recinto. 10 kilometrów od Termas de Chillán. Zrobiłyśmy zakupy, podjechałyśmy do końca szosy i nie od razu zrozumiałyśmy jak iść. Śnieg, błoto, dużo zwalonych drzew. Do pierwszych gorących źródeł doszłyśmy szybko, pomimo oblodzenia. Stawki błotniste i płytkie. Wiatr zimny, wokół śnieg. A jednak zamoczyłyśmy się. Obok bulgotał wrzątek, buchała para. Zaparzyła się herbata, żałowałam, że nie kupiłam jajek – ugotowałyby się tam na twardo. Dalej zwały lodu. Pozostałość lawiny. Aż do przełęczy śnieg. Z góry widok na rzędy białych grani i koniec naszej planowanej trasy, Antuco. Zejście po stromym. Błoto, piarg, niżej parujące rzeczki. Sprawdziłam ręką – naprawdę ciepłe! Dolina Aguas Calientes.
Laguna del Laja; fot. Katarzyna Nizinkiewicz
Ranek zimny, krystaliczny, bez jednej chmurki. Para nad potokiem. Woda przyjemna, ciepła jak w wannie, dno muliste. Nie przeszkodziło nam to. Pod wodospadem było miejsce z masażem pleców, pod liśćmi gunnery spokojna, głęboka woda. Na horyzoncie ośnieżone szczyty. Raj. Opuściłyśmy go wczesnym przedpołudniem. Po śniegu, wśród krzaków i karłowatych drzew – czym niżej, tym zieleńszych. Błotem. Wycinałyśmy piruet za piruetem, dopóki z mazi nie powyłaniały się strumyki wypełniające ścieżki. I buty. (…)
Śniadanie; fot. Katarzyna Nizinkiewicz
Poranny las śpiewał. Ćwierkały ptaki, plamy światła schodziły coraz niżej i w końcu oświetliły namiot, wypłaszając stamtąd Jagodę. Nie miała tyle ciepłych ubrań, żeby wstawać przed słońcem. Noce były tu bardzo zimne, temperatury bliskie zera, ale wystarczało kilka minut, żeby zrobił się upał. Ta ogromna różnica i brak drugiej latarki (zginęła) powodowały, że byłyśmy związane ze słońcem, z naturalnym cyklem nocy i dnia. Za rzeczką pogrzałyśmy się w towarzystwie kolorowych jaszczurek, wdrapałyśmy na grań – ośnieżoną, wczesnowiosenną – i zeszłyśmy. Z góry widziałyśmy polanę. Wydawało mi się, że to już termy, do których prowadził szlak. Okazała się łąką, suchą, porośniętą kępami traw. Był też domek. Lichy, drewniany. Rozsiadłyśmy się, rozpaliłyśmy kuchenkę, wykąpałyśmy się w ogrzanych słońcem stawkach. Nie mogłam się oprzeć myśli o europejskich osadnikach, jakieś 4 pokolenia temu wypalających lasy na pastwiska dla krów w tym obcym świecie, wiele dni marszu od cywilizacji. Tak mało się tu przez ten czas zmieniło. (…)
W poszukiwaniu miejsca na biwak; fot. Katarzyna Nizinkiewicz
Do nocy szłyśmy wysoko, serią zaśnieżonych balkonów, wśród stromizn, bezlistnych krzewów, strumieni. Bez ścieżki. Kierując się bardziej przeczuciem niż wiedzą, pokonałyśmy przełęcz i zeszłyśmy w poszukiwaniu miejsca na biwak. Namiot stanął na górce, wśród roztopów. Skończył się gaz, więc ugotowałyśmy jedzenie na ognisku. Nocą był mróz, pójście po wodę przypominało jazdę na łyżwach.
Ruszyłyśmy późno, ale śnieg zmiękł dopiero po kilku godzinach. Z tego powodu i z niechęci do podchodzenia poszłyśmy dołem, przez skomplikowany, pocięty strumieniami teren. Na horyzoncie wypatrzyłyśmy linię energetyczną, jak sądziłyśmy, cywilizację. Przecinała zamarznięte jeziorko. To było na naszym wydruku z netu. Wróciłyśmy. Poszłyśmy granią, najwyższe szczyty przetrawersowałyśmy – to ponad godzina w eksponowanym śniegu, na szczęście już odpowiednio miękkim. Potem wąwóz, który musiałyśmy obejść, groźne obrywy. Grań opadła. Za przełączką się pogubiłyśmy. Kupy śniegu skapywały tam ze wszystkich zboczy, spływały ze skał. Ostrożnie pokonałyśmy kilkaset metrów, a kiedy zrobiło się niebezpiecznie, wdrapałyśmy na grań i zeszłyśmy po drugiej stronie. Mozolnie. Kluczyłam. Sprawdzałam różne warianty. (…)
Więcej o chilijskich bezdrożach i górach „gdzie pieniądze są zbędne”, przeczytacie w najnowszym numerze GÓR (271).
Tekst i zdjęcia: Katarzyna Nizinkiewicz