Rezerwat Algeti zaznaczono na ulotce na zielono. Według mapy powinny być tu szlaki. Kuszą mnie. Wysiadam, autobus odjeżdża do Tbilisi. „Po co tak chodzisz? – pyta kobieta w czarnej chustce. – Jak umrzesz, dusza wszystko zobaczy”. Nie umiem wyjaśnić. Kobieta ciągnie sznur. Biją cerkiewne dzwony. Wokół domy, kiedyś okazałe, ociekające bzy, łąki. Błoto. I wilki. Podobno dwa lata temu zjadły parę idącą górami z Calki. Parę Niemców. Nocą, kiedy spali w namiocie. Ekspedientka w sklepie spożywczym robi mi kawę. „Tylko noga została” – mówi. „Tylko noga” – potakują kobiety w kolejce.
WILKI, NIEDŹWIEDZIE…
Padało przez całą noc. Wyszłam we mgle, już bez mapy. Drogą, bo pewnie prowadzi do ludzi. Wielokrotnie przekraczała rzekę, po deszczowej nocy nie do przejścia w butach, więc skręciłam w łąki, na przełęcz. Mgła rozwiała się. Pojawiły się zielone grzbiety. Po horyzont kwitnące łąki. Mokro, perliście. Pięknie. Kilka kilometrów dalej przeszłam bród. Kiedy wkładałam buty, przypadkiem spojrzałam w tył. Na zboczu był stary cmentarz. Dziesiątki rzeźbionych kamiennych grobów w trawach. Nie podeszłam, bo były za rzeką. I tak nie odczytałabym napisów. Ormiański, gruziński, osetyński, turecki – każdy język ma tu swój alfabet. Historię, której nie znam. Nie zrozumiem. Czy gdyby nas kiedyś nie połączyła łacina, możliwa byłaby zjednoczona Europa? Myślę. Patrzę.
Teraz widzę też ruiny domów (wielkich, pewnie piętrowych), fundamenty wrośnięte w kwiaty, w grunt. Poza nimi totalna dzicz. I samotna kwitnąca śliwka nad rzeką. Jest też ślad. Kilka godzin wcześniej, pewnie o świcie szedł tędy niedźwiedź. Drogą, w tę samą stronę. Odciski łap towarzyszą mi przez kilka godzin. Miś minął ruinę cerkwi. Rzeźbione kamienne bloki rozrzucone w morzu tulipanów jak klocki. Na niektórych odnajduję daty – lata 20. XX wieku. 100 lat. Poza tym tylko bezkres kwiatów, przecięty zeszłorocznym śladem kół. Mżawka.
MIEJSCE DO WĘDROWANIA
Nie mogę się nadziwić, że tylko 3 tygodnie wcześniej wysiedliśmy z mężem z marszrutki i ruszyliśmy przez lasy, przez dzicz. Z nikim nie rozmawialiśmy, nikogo nie pytaliśmy o drogę, przez 10 dni pokonaliśmy puszczę Bordżomi i Bakuriani oraz pagórki Gór Trialeckich. Zmarzliśmy tam, zmokliśmy, mężowi rozpadł się but. Przez to zamiast iść na trzytysięczniki oddzielające nas od jeziora Parawani i Calki, ruszyliśmy wzdłuż Tabatskuri. Labirynt wulkanicznych wzgórz, budzących się do życia po zimie. Niezrozumiały, zawiły, bez walnych dolin i głównych grani. Pokręcony. Był koniec kwietnia, dużo śniegu, błoto i rozlane rzeki. Na bukach otwierały się pąki, pasterze nie wyszli jeszcze na hale. Byliśmy sami. Zielone wzgórza, pofalowane jak aksamit, pełne kwiatów. Niepodobne do niczego, co widziałam. Piękne. Dopiero po powrocie przetłumaczyłam gruzińską nazwę. Trialeti znaczy „miejsce do wędrowania”. Dla mnie – idealne. Dla ludów, których wędrówki trwają tu od tysięcy lat – cichy wspólnik, lub może tylko niemy świadek?
Więcej o Górach Trialeckich, czyli o miejscu „gdzie pieniądze są zbędne”, przeczytacie w najnowszym, 266 numerze GÓR.
Tekst i zdjęcia: Katarzyna Nizinkiewicz