"W połowie lutego daleko na północy dzień trwa tylko kilka godzin, dlatego wybrałam cel maksymalnie na południu: Lofoty, tuż za kołem podbiegunowym. Zawsze chciałam je zobaczyć. José natychmiast się zgodził."
"Tygodnie googlania, poszukiwania relacji z zimy, listy do aktywnych blogerów, do znajomych dalekich znajomych. I nic. „Jeśli wam się uda, będziecie pierwsi” – napisał fotograf, autor strony 66 North. Z niedowierzaniem, które mnie nie zniechęciło. Zimno, nieprzewidywalna pogoda. Brak szlaków. Lofoty nie są bezludnym miejscem, więc problemem było też przekroczenie tuneli czy ominięcie ruchliwych szos. Planując, oparłam się na relacji z letniej wędrówki kilku Francuzów. O tym, jak to będzie wyglądało w lutym, nie mieliśmy zielonego pojęcia. Trudno było dobrać sprzęt. Na południu góry zbyt strome dla nart i całkiem nieprzyjazne dla pulki. Północ jest śnieżna i bardziej płaska. Po namyśle wybraliśmy rakiety i cały bagaż załadowaliśmy na plecy. Chociaż wzięliśmy tylko najpotrzebniejsze rzeczy, było ciężko.
„Fiord, na brzegach pokryty warstwą lodu” – dzień drogi za schronem Gomma. Fot. Katarzyna Nizinkewicz
VÆRØY
Kamienna podłoga poczekalni w Bodø. Lód na przystani. Pan sprzedający bilety w gardzieli promu. Ciemność. Drzemka i niekończący się wschód słońca nad fiordem. Krzyki mew na krótkim przystanku w Røst. Samotne auto wyjeżdżające w Nordland. Pusta szosa i tylko odrobinka śniegu. Turkusowe zatoczki, oblodzone trawiaste zbocza. Biwak na lotnisku, zamkniętym od 25 lat. „Sami uczciwi ludzie, poza kilkoma – niegroźnymi, bo o nich wiemy” – powiedział rybak podwożący nas kawałek do Sørland. Dorsze właśnie płynęły na tarło. Oprócz nas nie było ani jednego turysty. Nie doszliśmy do Mastad. Słońce zaszło kwadrans po drugiej.
MOSKENESØYA
Znów 2 godziny na morzu. Urwiska na południu wyspy są niedostępne nawet w środku lata. Port w Moskenes, z poczekalnią w kontenerze. Biwak na ścieżce prowadzącej wzdłuż wybrzeża do Reine. Chmury. Mokry śnieg, tłumy turystów, długie oczekiwanie na prom – pusty, byliśmy sami. Kirkefjord i kilka domków dostępnych z morza. Ślad na przełęcz wydeptany przez poprzedników i podstępne zejście po oblodzonych blokach. Tu już nikt oprócz nas nie zaglądał. Rozbiliśmy namiot za skałą, gdzie, jak sądziliśmy, mniej wiało. Śnieg był płytki, ziemia zmarznięta. Nocą niebo nad morzem zmieniło kolor, a chwilkę później spod chmur wyjrzała zieleń zorzy. Żałowałam, że nie podeszliśmy bliżej brzegu. Pobiegłam tam przed świtem, zostawiając zwinięcie namiotu José, ale drogę odcięła mi rzeczka i lód. Przydałyby się raki i czas, którego nie mieliśmy.
Widok na północne wybrzeże Flakstadøya. Fot. Katarzyna Nizinkiewicz
Czekała nas stroma przełęcz. Nieoznakowana. Ruszyliśmy w pierwszych promieniach słońca. Na południu postrzępione turnie i zejście z Munkebu (skąd zimą nie odebrałby nas żaden prom), przed nami 400 metrów w pionie. Stromo, mozolnie. Złomiska pełne głębokich dziur. Obsuwałam się. Wdrapywałam kawałek i grzęzłam. Gołe buty, rakiety. Za przełęczą trzeba było założyć raki. Stromo, dużo lodu, pod nogami przepaść(...)."
Jak potoczyła się dalej lofocka przygoda Kasi i Joségo dowiecie się z lektury zimowego, 264 numeru GÓR. To kolejny tekst w ramach naszego cyklu "Góry, gdzie pieniądze są zbędne" i kolejny autorstwa Kasi Nizinkiewicz, uświetniony zresztą jej przepięknymi ujęciami surowego, skandywawskiego krajobrazu.