Kolejny odcinek cyklu „Góry, gdzie pieniądze są zbędne” zabierze nas w miejsce, które zdaje się leżeć poza zasięgiem wycienionych portfeli – do Chile. I tym razem Kasia Nizinkiewicz udowadnia, że górskie łazikowanie w tak odległym zakątku świata jest w zasięgu każdego, kto ma trochę odwagi… I przebiegłości w wynajdywaniu tanich opcji.
fot. Katarzyna Nizinkiewicz
Bilet był niedrogi (promocja przed sezonem), niska cena miała skutki uboczne. W listopadzie w Chile jest wiosna. Kamerki internetowe pokazywały bezkresny śnieg, prognozy pogody po 80 centymetrów puchu co noc. Wyruszyłyśmy przygotowane na zimno, a tu bezchmurne niebo i lejący się z niego bezlitosny żar! – Damy radę bez krótkich spodenek – pocieszałam Jagodę wpatrzoną tęsknie w uliczne stragany. Żałowałyśmy tego potem, przynajmniej do momentu, kiedy wszystkie odsłonięte części ciała porosły nam dorodnymi bąblami. Kremy z filtrem wydawały się przy tym upale żartem, a prognoza pogody – drwiną.
Wybrałyśmy centralne Chile. 200 kilometrów na południe od Santiago Andy opadają poniżej 4000 metrów. W Radal Siete Tazas i w Altos de Lircay było trochę pieszych szlaków. Miałyśmy mapę. Resztę wygooglałam. Jadąc stopem, bo autobus z Moliny nie kursował, poznałyśmy Victora i José – elektryków remontujących coś w parku narodowym. Rzucili pracę, przez pół dnia pokazywali nam słynne wodospady, odprowadzili na biwak. Przy okazji opowiadali o jadalnych roślinach – zapamiętałyśmy grzyby przypominające piłeczki golfowe. Rosły na drzewach i smakowały jak żelki pieczarkowe. […]
fot. Katarzyna Nizinkiewicz
Poniżej granicy śniegu przebiegłyśmy kanion bombardowany sypiącymi się z rozmarzającego zbocza skałami. Dalej piaszczysta ścieżka wzdłuż strumienia – wstążki zieleni. Kilka brodów, rozryte, kamieniste koryto rzeczki rozpędzonej do szaleństwa, opadającej spod Descabezado Grande. Łąki zalało, więc poszłyśmy skrajem, płosząc zające. Pasterski domek, potem termy – zarośnięte glonami, wcale nie ciepłe. Dopiero dalej, po drugiej stronie bagienka pokazało się pole biwakowe: wyrównane placyki otoczone murkami z kamieni. W ubity grunt nie weszła tam żadna szpilka, ale namiot stanął solidnie poprzywiązywany linkami do skał. Wiało. Pięknie się nam paliło ognisko, kuchenka na chrust dawała wrzątek bez wachlowania, a Anioł, który chyba wlókł się za nami od początku (kto inny by tak wszystko pięknie układał) dorzucił brakujące przedmioty – czapkę z daszkiem i osłoną karku dla Jagody i łyżkę do zastąpienia tej, którą niedawno zgubiła. […]
Jadąc w dół, w coraz gęstszym mroku myślałam, że w Europie też mamy piękne miejsca. Być może nawet piękniejsze niż tu, ale nigdzie, nawet w Laponii czy w Pirenejach, nawet na Islandii nie ma już takiej wspaniałej dzikości, takich bezludzi. Na pustkowiu łatwiej wypatrzyć anioły. Nasz okazał się mistrzem w swoim fachu, artystą. Podsunął wszystkie potrzebne przedmioty, przyjaznych ludzi, ciepłą wodę, z nieba spadła nam kiełbasa (nie manna, na którą byłabym uczulona)… Byłyśmy wdzięczne. Nadal jesteśmy. To chyba najważniejsze, co wyniosłyśmy z Chile – wdzięczność. Rzadkie uczucie w naszym roszczeniowym świecie. […]
Jeśli lubicie w górach odkrywać miejsca nieoczywiste, bezludne i surowe, zachęcamy do sięgnięcia po najnowszy numer GÓR (260), w którym znajdziecie artykuł o wędrowaniu przez Condor Cirquit w Chile.