ÓSMY OŚMIOTYSIĘCZNIK ZIMĄ DLA WYPRAWY POLSKO-WŁOSKIEJ!!!
Z napięciem i zaciśniętymi kciukami śledziliśmy napływające doniesienia z polsko-włoskiej wyprawy na Shisha Pangmę (8027 m) [między innymi na naszym serwisie można było na bieżąco czytać o poczynaniach uczestników - przyp. redakcji]. Ekspedycja, w składzie podobnym do tego z ubiegłorocznego wyjazdu: Jan Szulc (kierownik), Simone Moro, Jacek Jawień, Piotr Morawski i Dariusz Załuski, pojawiła się w górach przed świętami, zakładając bazę główną w Wigilię. Na miejscu dowiedzieli się, że górę zdobył samotnie tuż przed nimi, 11 grudnia, Jean-Christophe Lafaille, pokonując Drogę Brytyjską. Nie było to rzecz jasna wejście dokonane formalnie w okresie zimy kalendarzowej.
Wspinacze mieli w planach wytyczenie w stylu alpejskim nowej linii pomiędzy drogą Kurtyki i Loretana a Koreańską (Morawski i Moro), zespół Jawień - Załuski miał zaś wejść wcześniej zaporęczowaną Drogą Jugosłowiańską. Rzeczywistość, jak to zwykle bywa, okazała się bardziej złożona. Nadejście prawdziwej zimy z huraganowymi wiatrami, osiągającymi prędkość 180 km/h, pokrzyżowało plany ekipy. Nie wywołało wprawdzie, jak to miało miejsce poprzednio, choroby u Jacka i Simone, która zmusiła ich do powrotu aż do Kathmandu (a w przypadku Jawienia nawet do domu), ale pomogło podjąć decyzję o wspólnej działalności na Drodze Hiszpańskiej. Przed nawałnicą udało się w średnich warunkach postawić i wyposażyć bazę wysuniętą (około 5600 m, 27 grudnia) oraz założyć w sylwestra obóz I na skraju szczeliny na wysokości 6650 m. Potem mróz dochodzący do -50° C i wichury zgoniły wszystkich do bazy. Ponieważ "według prognoz szykowało się kilka dni, w których dało się jakoś pracować, a wiatr miał nie przekraczać 150 km/h", 4 stycznia cała grupa wyruszyła z jedynki i przez kilka dni walczyła o postawienie kolejnego obozu. Poręczowanie odbywało się w temperaturach nawet -40° C i przy huraganowym wietrze! Wszystkim przyświecała nadzieja, że kuluar, który zaczyna się nad jedynką, doprowadza do przełączki w grani na wysokości około 7200 m, co oznaczało około sześć godzin wspinaczki i wydawało się w miarę rozsądną odległością między obozami. Niestety, poręczówki już się kończyły, a kuluar wcale nie chciał. W tej sytuacji siły zespołu okazały się zbyt skromne i wspinacze zmuszeni byli zejść, aby zregenerować siły w bazie.
Obóz drugi stanął 13 stycznia. Postawienie namiotu na przełęczy na wysokości 7400 m było w zasadzie częścią finalnego szturmu, który rankiem ruszył z jedynki. Po dojściu do końca założonych przez Jawienia i Załuskiego poręczówek Morawski i Moro kładli własne liny, aż wreszcie wyszli na upragnioną szczerbę w grani. Przy rozbiciu namiotu doszli do wniosku, że są na tyle silni, by wejść na szczyt już nazajutrz. Obawiali się wystawionej na wichury grani, którą tak często obserwowali otoczoną charakterystycznym pióropuszem zwiewanego śniegu - oznaką przeraźliwego huraganu. Dzięki nowoczesnym zdobyczom techniki przekazali z tego niegościnnego miejsca wiadomość o treści: "Pozdrawiamy z wnętrza namiotu (wolimy nie myśleć, jaka jest temperatura, ale możecie wierzyć, że jest bardzo mroźno) oraz znad garnka wolno gotującej się herbaty. Jutro trzymajcie za nas kciuki!!!"
Rankiem wyszli z namiotu (kto na tej wysokości w zimie wydostawał się z namiotu ten zapewne wie najlepiej, jak okrutnym skrótem jest stwierdzenie, którego musieliśmy tu użyć...) i po ponad pięciu godzinach wspinaczki, mimo że odbywała się ona w temperaturze około -45° C i wietrze, którego prędkość dochodziła do 125 km/h Piotr Morawski i Simone Moro osiągnęli wierzchołek! Spędzili na nim z oczywistych powodów tylko kwadrans, wykonali kilka fotek i szczęśliwie uciekli do namiotu na przełączce.
Po tradycyjnie mroźnym biwaku wspinacze zeszli szczęśliwie jeszcze tego samego dnia do bazy głównej, gdzie czekał na nich tylko Jan Szulc i kucharz. Po drodze bowiem minęli podążającą do góry drugą dwójkę, Darka i Jacka, którzy również zwietrzyli (to właściwe słowo...) swą szansę. Drugi zespół nie miał już tyle szczęścia. Nadchodzące chmury przyniosły zamieć. Rano było tak zimno, że Jawień i Załuski nie byli w stanie nawet złożyć namiotu. Do tego wiatr niósł masy śniegu, przez co radykalnie spadła widoczność (chwilami do jednego metra!). W końcu dzięki poręczówkom dostali się do niższego obozu. Zwinęli namiot w zamieci. Dalej czekał na nich niebezpieczny odcinek - trawers łatwego fragmentu plateau. Łatwego, więc pozbawionego lin. Na szczęście były tu trasery, dzięki którym osiągnęli następny odcinek poręczówek. Z ich pomocą szczęśliwie udało się zespołowi osiągnąć bazę wysuniętą i 16 stycznia kierownik Jan Szulc ogłosił koniec wyprawy.
Wszystko wydawałoby się proste, jednak gwałtowne opady śniegu odcięły wspinaczy od świata i mających nadejść jaków. Do cywilizacji przebili się, brnąc 14 godzin w zaspach po pas. Dwaj Szerpowie oraz beczki ze sprzętem zostali w bazie, czekając na przybycie kilkudziesięciu pobratymców (o jakach w tych warunkach trzeba było oczywiście zapomnieć).
Shisha Pangma jest ósmym spośród czternastu najwyższych gór świata zdobytym zimą. Osiągnięcie tej ekspedycji zasługuje na tym większą uwagę, że ostatni raz dziewiczy ośmiotysięcznik został zdobyty zimą nieco ponad 16 lat temu (samotne wejście Krzysztofa Wielickiego na Kangczendzongę w sylwestra 1989 roku). Wszystkie wejścia zimowe należą do Polaków, Simone Moro jest pierwszym "obcokrajowcem" w tym gronie. Wyczyn wyprawy polskiej wpisuje się na trwałe w historię himalaizmu i jest dowodem na kontynuowanie przez młodsze pokolenie najlepszych tradycji "polskiej szkoły cierpienia". Serdeczne gratulacje dla wszystkich uczestników!
Bez wejścia zimowego wciąż pozostają: K2, Gasherbrum I, Gasherbrum II i Broad Peak w Karakorum oraz Nanga Parbat i Makalu w Himalajach.
1-2 (128-129) 2005
(kb)