„Mój własny rekord świata” – Jewgienij Kriwoszejcew o swojej przygodzie ze wspinaczką mikstową
Piotr Michalski: Jak doszło do tego, że zacząłeś przygodę ze wspinaczką w lodzie?
Jej początek przypada na listopad 2000 roku, kiedy pojechałem do znajomych we Francji. Jednym z nich był dziennikarz Guilliaume Vallote z Grenoble. Podczas rozmowy wyznałem mu, że jestem już trochę zmęczony zawodami, wspinaniem skalnym etc. i chciałbym coś zmienić. Wtedy on zaproponował mi, żebym spróbował czegoś nowego – najmłodszej odmiany naszego sportu, tzn. ekstremalnego wspinania mikstowego i lodowego. Dyscyplina jako taka – mam na myśli zawody – istniała od około czterech lat, ale znajdowała się w początkowej fazie rozwoju. Dzięki jego kontaktom pozyskałem sponsorów, którzy postanowili wesprzeć mnie, mimo że przecież nie znali moich wcześniejszych dokonań. Wiele mu zawdzięczam w tym względzie i chciałbym, korzystając z tej okazji, serdecznie mu za to wszystko podziękować! Po tym spotkaniu sądziłem, że nie doszło do żadnych konkretnych ustaleń, że była to po prostu miła, niezobowiązująca pogawędka. Jednak miesiąc później, kiedy byłem już w domu w Odessie, niespodziewanie otrzymałem wielką pakę ze sprzętem do wspinaczki lodowej! Cóż było robić? Musiałem odłożyć oczekiwany odpoczynek i spróbować „czym to się je”. Niestety, ani w Odessie, podobnie jak i w całej Ukrainie, nie ma rejonów lodowych. Wyjazd do europejskich ogródków nie wchodził w rachubę z powodu czasu, kosztów i odległości, gdyż na początku stycznia 2001 roku rozgrywano już pierwsze zawody. Udałem się więc do Moskwy, gdzie wówczas istniała już nowoczesna ściana do wspinaczki lodowej, z wiszącymi soplami i wszystkim, co trzeba. Na miejscu okazało się jednak, że nastąpiła odwilż, ściana ciekła i wprowadzono zakaz wspinania... Zrobiłem pięć metrów trawersu, przyszedł policjant i mnie przegonił. Po dwóch dniach wróciłem więc z niczym do domu. Tu skierowałem się na piaskowcowe rzęchy koło Odessy, gdzie nikt się nie wspina i uczyłem się, próbowałem, jak chodzi się w rakach, podhacza dziabki, itd. Wszystkie te czynności robiłem pierwszy raz w życiu. Mimo to zagrałem va banque – wykupiłem wizę, wsiadłem w samolot i poleciałem na pierwsze zawody Lodowego Pucharu Świata w austriackim Pitztal. Sponsorował mnie nasz klub. Na miejsce dotarłem wieczorem. Pogadałem z bardziej doświadczoną ekipą Rosjan, a pod ścianą byłem o 23.00. Nie udało mi się powspinać, tylko przyjrzałem się całej konstrukcji i, zmęczony, poszedłem spać. O siódmej rano zamykali listę startową, więc znowu nie było mi dane zapoznać się z lodem... Cała zabawa polegała na tym, że najpierw drogę przechodził „przedwspinacz”, demonstrujący właściwy układ, który później mieli przejść zawodnicy. Nie da się ukryć, że najlepiej było wylosować ostatnie numery. Ja dostałem numer drugi... Na dodatek Włoch, który szedł przede mną spadł zaraz na pierwszym kroku. Tak więc dysponowałem tylko tym, co widziałem podczas przejścia „demonstratora”. Wszystko było dla mnie zupełnie nowe – kolorowe ograniczniki, drewniane panele, podwieszone bloki, itp. Mniej więcej w połowie, jako przyzwyczajony przez tyle lat do skalnej wspinaczki, złapałem się na takim odruchu, że zacząłem szukać magnezji. Wszystkich tym rozbawiłem. Eliminacje skończyłem na świetnym, czwartym miejscu, wchodząc do półfinału. W półfinale byłem dziewiąty, nie trafiłem w jeden chwyt i nie awansowałem do finału. Jednak biorąc pod uwagę, że był to mój pierwszy start, a w zawodach brało udział 50 zawodników, był to i tak niezły wynik. Następne zawody zostały zorganizowane w Saas Fee, na ścianie niemal w całości mikstowej. Między tymi zawodami udało mi się raz spróbować drogi mikstowej w skałach. W Saas Fee cała dolna i środkowa część drogi prowadziła po rzeźbie. Mimo braku umiejętności, doświadczenia, szło mi się na tyle nieźle (ostro walczyłem), że wygrałem te zawody. W pierwszym roku uprawiania tej dyscypliny! To było naprawdę coś, co chyba mogę nazwać prezentem od losu.
Ten sukces musiał Cię zmotywować!
Oczywiście! Potem wszystko potoczyło się pomyślnie – na Mistrzostwach Świata w Val di Daone (w lodowym bulderingu) zająłem czwarte miejsce. Jeszcze później, w marcu 2002 roku zwyciężyłem w zawodach na czas w Kirowie, w których uczestniczyła cała światowa czołówka. Wspinaliśmy się tam nie z dziabkami, lecz z fifkami do lodu [rodzaj dużego, zaostrzonego „skyhooka” do lodu, który Rosjanie wykorzystują też do hakówki na wielkich ścianach do pokonywania zalodzonych rys i pasaży po cienkich polewach lodowych na skale – przyp. P.M.].
Masz już wieloletnie doświadczenia związane ze wspinaniem i zawodami w mikście. Co i w jakim kierunku zmieniło się od początku do dzisiaj?
Przede wszystkim okazało się, że jest zapotrzebowanie na taki rodzaj wspinania. Po udanych początkach stopniowo zwiększała się ilość zawodów Pucharu Świata. Pierwsze Mistrzostwa Świata rozegrano w Pitztal w 2002 roku. Wygrałem tam w konkurencji na trudność, na czas byłem drugi. Organizatorzy postanowili rozgrywać mistrzostwa corocznie, nie zaś jak przy wspinaczce sportowej, co dwa lata, aby jak najszybciej zgłosić dyscyplinę do Komitetu Olimpijskiego. Przez cały czas udawało mi się być w czołówce, wygrałem w Pitztalu i w 2003 roku w Kirowie na trudność. W tym roku zająłem też pierwsze miejsce w czasówce na Mistrzostwach Świata w Saas Fee. Moim głównym konkurentem był i jest Austriak Harry Berger. Posiada on spore doświadczenie, które wynika między innymi z tego, iż sporo wspina się w skałach i w górach. Zresztą ogólnie daje się zauważyć, że bardzo podniósł się ogólny poziom umiejętności wspinaczkowych. Ludzie generalnie cały czas wspinają się w mikście, w skałach, regularnie trenują. Na przykład zauważyłem, że cała czołówka, a na pewno ludzie z pierwszej dziesiątki Pucharu Świata wspinają się klasycznie na poziomie 8b+/8c. Na zawodach nie uświadczysz już, tak jak to bywało wcześniej, np. przewodników czy ludzi wspinających się hobbystycznie. Po prostu nasza dyscyplina nabrała charakteru sportu wyczynowego.
Właśnie à propos treningu – jakie są różnice między treningiem wspinacza mikstowego i skałkowego?
Po pierwsze, trenujesz przez samo wspinanie. Wspinając się w skale i lodzie, poznajesz różnorodne formacje i rozwiązujesz za każdym razem inne problemy. Poza tym, z mojego punktu widzenia, najwięcej daje trening na sztucznej ścianie. Układasz sobie określone buldery czy drogi. Przykręca się słabe chwyty i trenuje, wspinając się z czekanami i w zwykłych butach.
Tzn. wspinaczkowych?
Nie, nie, chodzi o zwykłe adidasy czy trampki. W nich jest po prostu trudniej, a o to nam chodzi. Oczywiście można też działać w obuwiu wspinaczkowym, ale to spore ułatwienie.
Powiedz jeszcze coś o samej technice wspinania – jak ona ewoluowała?
W tej dziedzinie zmieniło się bardzo wiele. Zaczęło się od tego, że zrezygnowano z pętli przy czekanach. Wspinamy się bez nich już od około sześciu lat. Przede wszystkim jednak wprowadzono w rakach ostrogi. Dzięki nim okazało się, że jeśli tylko znajdziemy dobre miejsce na dziabkę, można odpocząć za pomocą ostróg niemal w każdym miejscu drogi. Odkryłem to w Quebecu w 2002 roku, kiedy to pierwszy raz zwiesiłem się głową w dół, na ostrogach podhaczonych na dziabce.
Zmiany nastąpiły również w samej strukturze organizacyjnej. Do organizacji zawodów przyłączyły się duże firmy i media. Ponadto producenci mocno starali się dostosować do nowych wymagań, jakie zaczęła stawiać ta odmiana wspinaczki i stąd powstały właśnie powyginane, ultralekkie dziabki i buty stanowiące jedną całość z rakami. Dlatego zmieniła się i technika – można zawisać na ostrogach, zaczepiając je na skale i na czekanach.
Co sądzisz o wykorzystaniu tych patentów? Na pewno wiesz o kontrowersjach, jakie się narodziły w związku z tym – np. Will Gadd ostro zaprotestował przeciwko takim „wypaczeniom” stwierdzając, iż „dziabki są dla rąk, ostrogi dla koni”...
Tak, jak najbardziej. Rozmawialiśmy o tym wiele z Willem, Bubu [Mauro Bole], Harrym [Bergerem] i innymi. Doszliśmy do wniosku, że trzeba po prostu rozdzielić, wyodrębnić określone style we wspinaniu mikstowym. I tak w skałach z pewnością nie będzie można wspinać się z ostrogami (a jeśli, trzeba będzie podać to jako osobny styl), natomiast na zawodach dopuszczone będą takie maleńkie ostrogi, nie pozwalające na zwieszenie się na nich, ale umożliwiające lekkie zaczepienie się piętą, jak gdyby na tarcie. Zresztą już od początku tego roku na zawodach jest oficjalnie zabronione opieranie nóg na czekanach.
To wiszenie na ostrogach w podhaczonych dziabach dla niektórych było już zwykłym A0...
Dokładnie. Cała sprawa zogniskowała się na drodze Mushashi (M11+ lub M12) w kanadyjskim rejonie Cineplex i przejściu Anny Toretty. Np. Bubu mówił tak: „Anna przeszła tę drogę i ja to zrobiłem. Ona wspina się w skałach do 7b, a Musashi, gdyby przeliczyć w jakiś sposób jego trudności mikstowe na skalę wspinaczki klasycznej, musiałby mieć gdzieś około 8a+ do 8b. To bez sensu”. Trzeba wspomnieć, że Anna wspinała się na tej drodze przez godzinę albo dłużej, co chwila zwieszając się na ostrogach. Wtedy wiedzieliśmy już na pewno, że ta sytuacja musi ulec zmianie. Wymyśliliśmy więc, że będzie funkcjonował tzw. „pure style” czy też „freestyle”, co będzie oznaczało przejście bez użycia ostróg i tych wspomnianych patentów. Wówczas dana wspinaczka będzie wyceniana średnio o plus wyżej. To będzie współczesny wyznacznik stylu sportowego we wspinaniu mikstowym. Muszę dodać, że takie wspinanie jest bardzo trudne. Zrobiłem np. w zeszłym roku drogę Willa Gadda, The Game M13, używając ostróg. Sprawiło mi to olbrzymią trudność. Natomiast w tym roku wróciłem tam, żeby przejść ją czysto, to znaczy bez tych wszystkich sztuczek. Udało mi się po tygodniu pracy, mimo znajomości drogi. To już była dla mnie wielka rzecz, gdyż The Game sama w sobie posiada wielkie trudności. Między tymi dwoma rodzajami wspinania jest naprawdę ogromna różnica.
Przymierzałeś się jeszcze do jakichś innych ekstremów mikstowych?
Tak, trochę, choć oczywiście nie tyle, ile bym chciał. Zrobiłem np. Mushashiego w czystym stylu, Rocky Mountain Horror Show M11+. To wszystko podczas wyjazdu do Kanady. W Europie zawsze wychodzi na to, że jest za dużo zawodów i nie mam kiedy popracować na czymś najtrudniejszym. Udało mi się pokonać OS tylko kilka dróg o trudnościach M9 –, M9+. Z kolei Szwajcaria broni się nie tylko trudnościami dróg, ale też... trudnością w uzyskaniu wizy oraz cenami. Jednak w tym roku chciałbym spróbować pojechać np. do Kanderstegu i zmierzyć się z tamtejszymi drogami w tym czystym stylu. Np. myślę, że bardzo wymagająca będzie No Limits [M12+, 45 m, przedłużenie Vertical Limits M12, Ueschinen, Szwajcaria, 1p.: R. Jasper – przyp. P. M.]. To jest przewieszony trawers, na którym wszyscy do tej pory stosowali odpoczynek, wisząc na ostrogach. Bez uciekania się do tego musi być na pewno wyjątkowo trudno. Wracając jeszcze do Kanady, miałem tam przyjemność wystartować w zawodach Festiglass du Quebec, w których brało udział tylko 16 zaproszonych, najlepszych zawodników. Wygrałem tam zarówno na trudność, jak i czasówkę. Oprócz zawodów, na tym wyjeździe powtórzyłem też w nowym stylu (tzw. „bareback” – „na oklep”) The Game Reloaded M13+ [drogę Bena Firtha ze stycznia 2004 roku, którą powtórzył, jako pierwszy w nowym stylu, Will Gadd – przyp. P. M.].
Wracając jeszcze do zawodów, powiedz jakie są obecnie tendencje. Wydaje się, że odchodzi się od lodu w kierunku ścianek z chwytami...
Myślę, że teraz część lodowa będzie stanowiła na zawodach około 30–40 % całej drogi. Po pierwsze, niełatwo jest utrzymać ścianę lodową w dobrych warunkach – zawsze może przyjść odwilż i pokrzyżować plany. Po drugie – trudno jest uzyskać wysokie trudności tylko w lodzie – stąd te wszystkie kolorowe ograniczniki, które można oglądać na zdjęciach z zawodów. Dziury pod dziabki w soplach, które wierci się wiertarką, są systematycznie powiększane po kolejnych przejściach i następni zawodnicy z czasem wbijają się w lód w innych miejscach, co zmienia trudności poszczególnych przechwytów. To wszystko sprawia, że przejścia różnią się między sobą, a wynik przestaje być obiektywny. Problem ten nie występuje z chwytami na panelu, dlatego też organizatorzy ustawiają drogi tak, aby większość prowadziła po skale lub jej imitacji.
Żenia, gdy prawie 15 lat temu ukazywały się pierwsze numery GÓR, na ich łamach można było przeczytać o mieszkającym w Krakowie Ukraińcu, Jewgieniju Kriwoszejcewie, który wygrywa regularnie zawody we wspinaczce. Powiedz wszystkim czytelnikom, jak to robisz, że wciąż, niemal co roku, piszemy o twoich przejściach?
No tak, hmm... [zakłopotanie...]. Teraz już trudno mi być w czołówce wspinaczy skalnych, ale staram się. Trenuję, ćwiczę jogę, pracuję nad formą i cały czas cieszę się tym, co robię. Trzymam się określonego celu, bo wciąż mam motywację, żeby to robić. Ciągle mi się chce. Teraz już i tak trochę się zmieniłem, np. przytyłem ostatnio... Biorę udział w wielu zawodach lodowych, przez co nie mam czasu np. na trening typowo skalny albo przyjazdy do Polski, które bardzo miło wspominam.
Możesz stanowić „wzór dla młodzieży”, dlatego proszę cię o takie motto (o ile oczywiście masz coś takiego), najważniejsze przesłanie. Choćby dla tych ludzi tutaj [wywiad przeprowadzony przed zawodami bulderowymi Bit&Bulder w Katowicach – przyp. P.M.], aby wiedzieli, że za 15 lat wciąż mogą być świetnymi wspinaczami.
No tak. Mam taki „własny rekord świata”, polegający na tym, że jeśli zająłem się np. wspinaniem lodowym, to osiągnąłem poziom, dzięki któremu udało mi się wygrywać zarówno konkurencję na trudność, czasówkę oraz buldery. Podobnie było z zawodami we wspinaczce sportowej.
Czyli Twoim ideałem jest wszechstronność, możliwie najwyższy poziom we wszystkich możliwych odmianach wspinania sportowego?
Można tak powiedzieć. Teraz strasznie trudno jest utrzymać tak wysoki poziom, gdyż większość zawodników specjalizuje się w jednej bądź dwóch konkurencjach.
Jak więc brzmiałoby to Twoje przesłanie? Co byłoby dla Ciebie najważniejszą rzeczą, która pozwala Ci być tak długo w gronie najlepszych?
Trudno mi to zamknąć w jednym zdaniu. Bardzo ważną, podstawową rzeczą jest motywacja. Ale ta długoterminowa. Czasem u młodszych polskich wspinaczy pojawia się olbrzymia motywacja, ale wypalają się oni po dwóch czy trzech sezonach. Żeby działać długofalowo, potrzeba trwałej, silnej motywacji, takiej jak choćby u Tomka Oleksego, który od tylu już lat jeździ po zawodach na całym świecie, odnosząc sukcesy, często bez jakiegokolwiek wsparcia, poza własną determinacją, samozaparciem. Drugą rzeczą, która jest bardzo potrzebna, jest wiara w siebie. Tego też często ludziom brakuje. Łatwo się zrażają. A trzeba wierzyć we własne umiejętności i być wytrwałym.
Bardzo dziękuję za tą rozmowę i powodzenia – na wszystkich wspinaczkach i zawodach!
Dziękuję!
"Góry", nr 12-01 (139-140), grudzień-styczeń 2005/2006
(kg)