Przyjezdni mówią o nim Font, ale od zamieszkujących kraj nad Sekwaną nigdy takiej nazwy nie usłyszymy – ci wolą brzmiącą bardziej rodzimie formę Bleau. A gdy połączymy te dwa skrótowe określenia, otrzymamy nazwę, która niemal wszystkich miłośników małych form przyprawia o szybsze bicie serca: Fontainebleau.
Panorma na las z górnej części sektora Apremont. Fot. Filip Orewczyk
Rozciągający się na prawie 300 kilometrach kwadratowych, położony niecałe 100 kilometrów na południe od Paryża las mieszany już od początku XIX wieku przyciągał amatorów wspinaczki. Nie chodzi tutaj bynajmniej o tych z arborystycznym zacięciem, bowiem bujnie rosnące drzewa skrywają morze skał piaskowcowych o niespotykanych nigdzie indziej na świecie formacjach i niewiarygodnym wręcz zagęszczeniu. Niech do wyobraźni niedowiarków przemówią liczby: ponad 20 000 problemów bulderowych rozmieszczonych w prawie 100 sektorach. Szwajcarskie Magic Wood, które opisywaliśmy Wam w 263 numerze GÓR, byłoby zaledwie jednym z nich, w dodatku wcale nie największym.
Maja Rudka na jednym z boulderów niebieskiego circuitu w Bas Cuvier. Fot. Klara Babicz
Choć buldering jest stosunkowo młodą formą wspinaczki, w Fontainebleau znają go od dawna. To tu członkowie słynnego Club Alpin Français ćwiczyli przed wyprawami w góry wysokie. Fakt, że skalne bloki liczą nie więcej niż 4–5 metrów, nie przeszkadzał im w doskonaleniu techniki poruszania się w pionie. W ramach ciekawostki: w latach 50. przed ekspedycją, która zakończyła się pierwszym wejściem na Aconcaguę południową ścianą, francuscy alpiniści spędzili sporo czasu właśnie w podparyskim lesie. Z czasem ich treningowe podwórko zaczęło służyć nie tylko jako przygotowawcze poletko przed ambitniejszymi celami.
Jeden z mniejszych, ale bardzo estetycznych sektorów - Rocher aux Sabots. Fot. Filip Orewczyk
W latach 80. nastapił rozkwit popularności rejonu, głównie za sprawą tzw. circuitów, czyli grup bulderów w danym rejonie o podobnym stopniu trudności, zaznaczanych kolorową farbą. Można więc było na nich zrobić coś w rodzaju obwodowego treningu – co praktykowane jest do dzisiaj, a duży wybór ich trudności upraszcza zadanie. Na najłatwiejszych, żółtych, spróbować swoich sił mogą najmłodsi, pomarańczowe to dobry wybór dla tych, którzy dopiero zaczynają przygodę z bulderingiem, niebieskie wymagają już technicznego obycia i stanowią świetny poligon doświadczalny dla średnio zaawansowanych, czerwone są nieco trudniejsze od poprzednich, ale wciąż przystępne dla wspinaczkowej „klasy średniej”, natomiast czarne to już propozycje dedykowane dla zawodników, sięgające trudnościami pojedynczych przystawek ósmego stopnia. Chyba nie ma drugiego miejsca, w którym można spotkać tak dużo czołowych wspinaczy tuż obok amatorów.
Na circuitach znajdziemy pełen katalog wspinaczkowych ruchów i przekonamy się, że bouldering to nie tylko zginanie po chwytach. ;-) Fot. Klara Babicz
W jednym z wywiadów nawet sam Adam Ondra, który przecież na co dzień znacznie częściej widywany jest z liną aniżeli z crashpadem, stwierdził, że jeśli ktoś nie lubi bulderingu, niech najpierw odwiedzi Fontainebleau, a dopiero potem wypowiada się na ten temat. Nie będziemy podejmować dysputy nad wyższością jednej formy wspinania nad drugą, ale trudno nie zgodzić się z Czechem. Osobiście nie znam nikogo, kto zasmakowawszy tego, co oferuje Bleau, ośmieliłby się kwestionować walory rejonu. Nieważne, czy jest się początkującym, czy zawodnikiem atakującym największe ekstremy – każdy znajdzie tutaj mnóstwo wspinania dla siebie.
Mateusz Klejps na Motus Vivendi 6C, Apremont. Fot. Filip Orewczyk
Przyjeżdżających po raz pierwszy uprzedzam: należy przygotować się na spory szok, dotyczący przystępności „cyfry”. Jeśli polujecie na łatwe szemranki i szukacie bardziej „panelowego” wspinania w rytmie lewa – prawa, wyznaczanym oczywiście przez górne kończyny, lepiej odwiedźcie inny rejon. ;-) Nawet wspomniany Adam Ondra spadł z flesza na pierwszej powstałej tutaj 6A – legendarnej La Marie-Rose w sektorze Bas Cuvier. Konia z rzędem temu, kto na co dzień regularnie rozprawia się z siódemkowymi czy ósemkowymi nawet problemami, a nie zleciał z żadnej bloszardzkiej piątki.
Czego by jednak nie mówić, harda cyfra nie powinna odstraszać – przechwyty są tutaj unikatowe, a rzadko kiedy przyłożenie większego niutona pozwoli nam rozpracować ich sekwencję. W Bleau króluje technika, a jej niekwestionowanymi guru są tak zwani bleaussardzi. Nie sposób ich pomylić z przyjezdnymi – rzadko kiedy używają kraszpada, a przed wstawką wycierają buty jedynie w małą wycieraczkę, którą zawsze noszą ze sobą. Część z nich jest tak ortodoksyjna, że gładziutkiego piaskowca nie skala nawet magnezją. Mimo tego, że większość – eufemistycznie rzecz ujmując – ma już za sobą wiele wiosen, wspinają się z gracją i efektywnością, która niejednego może wprawić w osłupienie. Chętnie też dzielą się patentami i wiedzą o historii wspinania w lesie, a po bliższym zapoznaniu poczęstują kawą z termosu i opowiedzą o sekretnych miejscówkach, których wciąż w okolicy nie brakuje.
W Fontainebleau znajdziemy dosłownie wszystko - komu znudzą się oblaki, stawanie na "niczym" i trudne mantle, ten z łatwością znajdzie również wspinanie po pozytywnych chwytach. Tutaj jeden z boulderów z czerwonego circuitu, mający właśnie taki charakter. Wspina się Maja Rudka. Fot. Klara Babicz
Oto dochodzimy do jednego z dylematów, przed którym staje większość osób przyjeżdżających do Fontainebleau po raz pierwszy: szukać sektorów mniej popularnych, gdzie nie napotkamy mrowia ludzi, czy atakować te słynne, ale spodziewać się tłumów pod skałami? Sugeruję odwiedzenie najpopularniejszych spotów, takich jak Bas Cuvier, Cuvier Rempart, Apremont, Cul de Chien, Rocher aux Sabots, 95.2, 91.1, i powstawianie się w ich największe klasyki, ale koniecznie w tygodniu, gdy ruch jest znacznie mniejszy.
Trudne mantle to jeden ze znaków firmowych Bleau. W akcji Julia Leonardi. Fot. Klara Babicz
Na weekend lepiej poszukać miejscówek, których parkingi nie są wypełnione po brzegi. Z doświadczenia na sobotę i niedzielę polecam Rocher des Potets, Potalę czy Rocher Guichot. Pewnie jest jeszcze wiele podobnych, ale żeby je wszystkie odkryć, trzeba albo jeździć tam kilka razy w roku przez dekadę, albo zamieszkać na stałe gdzieś w rejonie Île-de-France i regularnie odwiedzać las. ;-) Znam takich, którzy na przeprowadzkę się zdecydowali – nie żałują. Ciężko bowiem znudzić się bogactwem problemów bulderowych w każdym stopniu trudności, chrupiącymi bagietkami z lokalnych piekarni, ciastem francuskim czy wyśmienitymi czerwonymi winami, które świetnie komponują się z serem mimolette… C’est ça une bonne vie!
Uczucie po zrobieniu całego circuitu - bezcenne. ;-) Fot. Filip Orewczyk
RADY PRAKTYCZNE
Dojazd:
Mamy dwie rozsądne możliwości: pakowne kombi lub vana i drogę wiodącą przez niemieckie, a następnie francuskie autostrady (dobrze oznakowaną, nastawiając GPS na Fontainebleau nie sposób pobłądzić) lub lot do Paryża-Beauvais (przewoźnicy oferują relatywnie tanie połączenia – trzeba polować na okazje), a stamtąd dalszą podróż pociągiem lub wynajętym samochodem. Kraszpady możemy wypożyczyć na miejscu, na przykład w sklepie S’Cape zlokalizowanym w centrum miasteczka.
Topo:
Za to tutaj łatwo się pogubić. Istnieje kilka przewodników po rejonie, ale nie każdy będzie dobry – brakuje uniwersalnego, gdyż jeśli miałby być wydany z dbałością o szczegóły i warstwę wizualną, musiałby mieć rozmiary Sienkiewiczowskiej trylogii, co odbiłoby się negatywnie na jego kompaktowości. Font à Bloc autorstwa Jacky’ego Godoffa polecam odwiedzającym rejon po raz pierwszy – znajdziemy tam propozycje z najpopularniejszych sektorów wybrane przez słynnego routesettera i bardzo dobrej jakości zdjęcia z zaznaczonymi wyraźnie przebiegami bulderów.
Font à Bloc na tle piaszczystego sektora Cul de Chien. Fot. Bartek Pasiowiec
Utrzymany w podobnej konwencji, ale z nieco mniejszymi obrazkami, za to mieszczący więcej problemów jest dwuczęściowy Fontainebleau Font Bloc, zredagowany przez Jingo Wobbly’ego. W pierwszym tomie znajdziemy najsłynniejsze sektory, drugi, jak zachwala wydawca, to przegląd sekretnych spotów i sektorów położonych na obrzeżach. Oczywiście nie sposób nie wspomnieć o oldschoolowych przewodnikach 5+6 oraz 7+8 – znajdziemy w nich komplet bulderów o trudnościach wskazanych w tytule. Minusem jest brak zdjęć, który sprawia, że musimy się orientować w terenie na podstawie wyrysowanych schematów, co nierzadko może nastręczyć trudności.
Zakupy i lokalne specjały:
Wszystko zależy od tego, gdzie będziemy stacjonować. Większe zakupy polecam robić w hipermarketach typu Auchan czy Carrefour, gdyż znajdziemy tam naprawdę szeroki wybór produktów w cenach niższych niż w lokalnych sklepach. Nie kupujcie tam tylko bagietek i wypieków – po te koniecznie trzeba wybrać się do jednej z piekarni, w każdej z miejscowości znajduje się ich kilka. Wypatrujcie charakterystycznego szyldu boulangerie. Jeśli akurat nie jesteście na redukcji, koniecznie spróbujcie pain au chocolat i flan pâtissier. Te słodkie przysmaki szczególnie lubią towarzystwo porannej kawy. ;-) No i oczywiście zestaw obowiązkowy dla koneserów: czerwone, wytrawne wino i długo dojrzewający, pomarańczowy ser mimolette, którzy Francuzi stworzyli jako odpowiednik holenderskiego cheddara w dobie XVII-wiecznego merkantylizmu. Możemy więc posmakować historii, jednocześnie fundując ekstazę podniebieniu.
Noclegi
W okolicy jest kilka kempingów, więc wiosną lub wczesną jesienią (lato raczej nie wchodzi w grę, ze względu na zbyt wysokie temperatury) jest to opcja najbardziej budżetowa. Za dobę zapłacimy kilka euro, a obiekty są dobrze wyposażone. Jeśli jednak cenimy sobie większy komfort, zawsze możemy znaleźć kwaterę – szczególnie popularne są tak zwane gîtes, czyli małe domki, wynajmowane właśnie na sezonowe odwiedziny. Z pomocą przychodzi nam też serwis Airbnb, oferujący naprawdę spory wybór mieszkań bądź nawet całych domów. Wszystko zależy od liczebności ekipy i prywatnych preferencji.
Sprzęt wspinaczkowy
Wystarczy crash-pad (jeden na osobę), buty i woreczek z magnezją – dobrze używać magnezji w płynie jako „podkładu”, a następnie nakładać tę sypką, bo kiedy słońce przyświeci, ręce bardziej się pocą. Przydadzą się również tejp i szczotki – ważne, żeby były z włosia, a nie druciane, jak to się czasem widuje. Szanujmy delikatną skałę!
Miejscówki na dzień restowy
Kto nie był w Paryżu, na pewno chętnie skorzysta z bliskości stolicy Francji. Polecam wybrać się tam pociągiem (ciekawe widoki i brak problemu z parkowaniem), a po mieście przemieszczać się komunikacją. W samym Fontainebleau warto odwiedzić dawną rezydencję królewską Château de Fontainebleau, którą przez niemal 7 wieków zamieszkiwali władcy, od Ludwika VII aż po Napolena III. Jeśli akurat mamy pecha i dopadnie nas długa zlewa, a nie chcemy stracić formy, w okolicy znajduje się świetnie wyposażona ściana – Karma. Wspinacze lubiący aktywne resty z pewnością docenią możliwość pobiegania po lesie lub brzegiem Sekwany.
Jeden z technicznych połogów sektora Apremont Est, gdzie stopnie i chwyty wydają się początkowo nie istnieć. ;-) Wspina się Maja Rudka. Fot. Klara Babicz
***
GÓRY nr 5 (264) 2018