Wielu z nas miało choć raz narty na nogach, a niektórzy nawet potrafią nieźle na nich jeździć, ale to, co pokazał na swoich filmach Szwajcar Dominique Perret podczas ostatniego festiwalu w Łodzi jest dalekie od możliwości przeciętnego śmiertelnika. Sala z prawdziwą przyjemnością oglądała tego wirtuoza narciarskiego, a jak mówi Dominique: "Jeżeli ktoś ma przyjemność oglądania, to znaczy że była przyjemność wykonania".
Można jednak zapytać, w czym tkwi tajemnica sukcesu tego szwajcarskiego narciarza i jak można nazwać jego jazdę? Jedno nie ulega wątpliwości - na pewno nie jest to dyscyplina określana jako ski-extreme "W latach 80-tych widzieliśmy narciarzy dokonujących niesamowitych wyczynów na niezwykle stromych ścianach. [...] Jednak takie zjazdy nie są specjalnie szybsze, niż schodzenie na nogach - robiąc ciągle ześlizg, posuwasz się zaledwie jakieś 10 km/godz. Zauważyłem, że przede wszystkim alpiniści interesują się narciarstwem ekstremalnym. Oni angażują się w bardzo trudne ściany. Narciarze raczej kierują swoją uwagę na zbocza bardziej narciarskie" - mówi Szwajcar. Przedstawiamy zapis wywiadu z Dominique, w którym opowie on o swojej filozofii narciarstwa wysokogórskiego.
Jaka jest Twoja definicja twoich zjazdów?
Dla mnie liczy się przede wszystkim ruch, jego piękno i płynność. To w nich wyraża się siłę i piękno tego sportu, który ma wiele wspólnego z tańcem. To ruch jest tym "motywem przewodnim" i on powoduje, iż w pewnym momencie przyciąganie ziemskie jakby przestaje istnieć.
W Twoim życiorysie górskim są takie wyzwania jak zjazd z Everestu.
Dla mnie Everest, jego północna ściana, daje właśnie możliwości, których szukam. Nie jest specjalnie stroma i można naprawdę świetnie kręcić i jechać bardzo szybko. Najlepszym tego dowodem jest to, iż ten zjazd zajął mi tylko 2 godziny. Co ciekawe, jest to dużo bezpieczniejszy sposób dostania się z wierzchołka do bazy, niż zejście na nogach. Przecież schodzenie zajmuje wiele godzin, a nawet kilka dni. Moje przedsięwzięcia planuję właśnie pod tym kątem - musi w nich być coś więcej niż tylko prostacki zjazd; staram się, aby zawsze miały sens,logikę.
Czy przygotowywałeś się specjalnie do zjazdu z Everestu, np. pod względem aklimatyzacji?
Nie, nie w tym rzecz, żeby specjalnie się przygotowywać. Bądź co bądź, zawsze jestem w niezłej dyspozycji fizycznej, bo to jest mój zawód. A wysokość... Kiedy wyruszyłem na tę wyprawę byłem bardzo zmotywowany, naprawdę chciałem to zrobić. Dużo dyskutowałem z Jean Troillet, który jest doświadczonym alpinistą i sprawy radzenia sobie z wysokością nie są mu obce. Taktyka jest prosta: trzeba powoli, stopniowo zyskiwać na wysokości, a jeśli jest coś nie tak, schodzić niżej i znowu zaczynać od nowa. Przystosowanie się do wysokości rządzi się znanymi prawami... Oczywiście można bawić się z aklimatyzacją na pobliskich szczytach, ale ja nie chciałem tego robić.
Ponadto, nie chciałem przyjeżdżać pod tę górę przepełniony jakimiś obawami. Dlatego specjalnie nie przeczytałem przed wyjazdem żadnej książki na ten temat, nie chciałem się sugerować opiniami innych. Chciałem tam przybyć z zupełnie czystym umysłem. Po prostu: jestem i chcę wejść na tę górę. Muszę też powiedzieć o wielkim zaufaniu do mego partnera i zarazem mojego przyjaciela. Tylko dzięki szlachetności i wspaniałości Jeana mogłem próbować zrealizować mój pomysł.
Masz w planie powrócić na Everest, aby wykonać cały zjazd, zgodny z surowymi zasadami etycznymi, które zakładają wejście bez tlenu i samodzielne wniesienie nart.
Tak, w 1996 roku z Jean Troillet, który miał zjechać na snowbordzie, byliśmy bardzo blisko szczytu, zostało nam jakieś 300 metrów. Wycofaliśmy się nie dlatego, że byliśmy wyczerpani, ale z powodu warunków pogodowych. Wtedy czułem się zmęczony, ale wciąż całkiem dobrze. W każdym razie ta przygoda była dla mnie bardzo pouczającym doświadczeniem i chciałbym jeszcze zrealizować pełne wejście w stylu alpejskim i zjechanie na nartach. To jest moje marzenie. Tak jak Messner powiedział, że jego samotne wejście na Nanga Parbat było najelegantszą wyprawą. Ja też tak patrzę na moją działalność w górach - liczy się dla mnie przede wszystkim elegancja ruchu. Wydaje mi się, że północna ściana Everestu i zjechanie z niej na nartach będzie jakby najlepszym gestem, jaki mogę zrobić wobec tej góry. To będzie harmonia z przyrodą, a zarazem zostawienie na niej swojego rysunku. Najpierw wykreślę linię prostą, a następnie przetnę ją zygzakiem. W przeciwieństwie do alpinisty, spoglądającego na górę i wyszukującego swoją drogę wejścia, ja wizualizuję głównie linię zjazdu. Kiedy oglądam zdjęcia gór, to pokrywam je takimi nitkami "zwisającymi" ze zboczy.
Można powiedzieć, że w pewnym sensie jesteś malarzem?
O tak, ale efemerycznym. Można to porównać do surfingu. Człowiek używa siły przyrody, aby się zjednać z nią, aby przez moment być z nią w harmonii. Są to chwile związane z niezwykle mocnymi przeżyciami. Ja też ciągle szukam takich chwil w górach, pozostawiając ślad tej emocji, tego przeżycia.
Stąd też Twoje podróże w poszukiwaniu nowych zboczy. Przyszły rok masz już zaplanowany: Alaska, Indie, no i może nasze Tatry. Czy jest wiele gór, w których jeszcze nie jeździłeś?
O! Jest ich mnóstwo! Za dużo. Niestety, jestem noga z geografii. Jest bardzo wiele gór, o których w ogóle nie słyszałem. Nagle ktoś mi mówi, że gdzieś jest super, że muszę tam pojechać, że jest tam niesamowite światło. I za każdym razem mówię: OK, jadę. Wczoraj kupiłem kalendarz z Tatrami. Nie miałem pojęcia, że są takie piękne i duże. Jestem mile zaskoczony, oglądam i co widzę: tysiące cudownych linii narciarskich.
Lubię jeździć we wszystkich górach - małych i dużych, zboczach stromych i łagodnych. Na przykład na Grenlandii połączenie morza z górami daje niesamowite światło, a i sama jazda jest czystą przyjemnością. Każde takie urozmaicenie to fajna rzecz. Nie można jeździć tylko po stromiźnie, trzeba spróbować wszystkiego. To tak jak z jedzeniem: jakbyśmy jedli tylko jedno danie, nawet kawior się znudzi.
Opowiedz o tym wyzwaniu, jakim było 36 metrów skoku podczas zjazdu?
Kiedy patrzyłem na ścianę w Champery, na to piękne zbocze, denerwowała mnie straszna bariera skalna w jego połowie. Nie chciałem wykonać zjazdu w dwóch aktach, chciałem zjechać w ciągu. To była moja motywacja do próby tego skoku.
A wiedziałeś, ile dokładnie metrów skaczesz?
Alpinista wchodzi na szczyt, a nie na ileś tam metrów. Tak samo mnie nie interesowało, ile ta bariera miała metrów wysokości. Przecież metr czy dwa w tę czy w tamtą to żadna różnica. Dopiero, jak spełniłem to marzenie, przejechałem jednym ciągiem ścianę ze skokiem, koledzy zaczęli to mierzyć.
A Twoje przygody z biciem czasu? 200 km na godzinę, czyli rekord szybkości ustanowiony w Chile.
Lubię te zawody, te zjazdy na czas. To zupełnie inne doświadczenie. Na przykład relacja z powietrzem, które przy tej szybkości staje się twarde. Trzeba się nauczyć poruszać w tej masie, wyczuć dobrze swoje ciało i znaleźć odpowiednią pozycję. [...] Myślę, że te lata jazdy na nartach na czas, dały mi dużo w moim zawodzie, pozwoliły uwolnić się od obaw i wątpliwości; to była dla mnie taka podbudowa. To jest bardziej praca nad psychiką, bo sama technika jest prosta, ale w momencie, kiedy jesteś w tym, trwa to 10 sekund, ale jakby trwało cały rok! To szybkie jeżdżenie zostało mi do dzisiaj i nierzadko rozwijam spore prędkości.
I jeszcze jeden rekord, 120 tys. metrów różnicy wzniesień. Brzmi to nieprawdopodobnie. Czy możesz powiedzieć, o co tu chodzi?
To był pomysł mojego przyjaciela na Alasce, który ma helikopter i pod koniec sezonu zostaje mu kilka godzin lotu. Wtedy często zaprasza swych przyjaciół na "zabawę helikopterową". Zaproponował mi jazdę non-stop, twierdząc że każdy się chwali, jak wiele to on kiedyś przejechał, ale tak naprawdę nie wiadomo, ile kilometrów w pionie może przejechać człowiek w ciągu jednego dnia. Stwierdziłem, że to śmieszny pomysł. Wyruszyliśmy wcześnie rano. Polegało to na tym, że helikopter mnie zostawiał na jakimś zboczu czy szczycie, następnie ścigałem się z nim przy zjeździe, a potem zabierał mnie z powrotem w górę. Ten niesamowity maraton bardzo szybko stał się zabawny. To obserwowanie siebie, dążenie do minimalizowania wydatków energii. Wszystko staje się wówczas proste, wręcz minimalistyczne. W końcu po 14 godz. i 30 min. zrobiłem 120 tys. metrów różnicy poziomu.
Czy używasz jakiś specjalnych nart?
Nie, mam takie, które można znaleźć w sklepie. Mam też narty "free-ride", które są trochę szersze. Używam raczej nart długich, bo jeśli chcesz jeździć szybko, trzeba mieć długie narty. Dzisiaj modne są krótkie, ale myślę, że kiedyś powrócimy znowu do długich. To tak jak "ski compact " - były modne dwa, trzy lata temu, a dzisiaj już nikt na nich nie jeździ. Z nartami jest trochę tak, jak ze spódnicami u kobiet.
Jaką radę mógłbyś dać tym, którzy chcieliby podążać Twoimi śladami?
Nie słuchać innych. Wszystko co się robi, powinno się robić w swoim rytmie. Chyba najważniejszą rzeczą jest wiedzieć, kiedy zawrócić. Góry są zawsze w tym samym miejscu i nie uciekną. Czasami góra cię akceptuje, ty jesteś w formie, ale czasami góra ma jakiś kaprys. To nie jest żaden dramat, kiedy wycofujesz się bez zrealizowania celu w górach. Porażka to niemożność realizacji swych marzeń, a nie zawrócenie z drogi.
Czy trzeba dużo jeździć na nartach, aby być w tym dobrym?
Mam sporo kumpli, którzy bardzo mało jeżdżą na nartach, zaledwie kilka dni w roku, a mimo to robią to świetnie. Jest tak, bo mają zaufanie do siebie. Inni spędzają na nartach całą zimę, a jeżdżą gorzej. Nie pozwalają narcie jechać, mają je tylko przypięte do nóg. To tak jak z muzyką. Free ride można porównać do jazzu, bo właśnie w tej muzyce, muzycy popuszczają swe cugle, improwizują i podejmują ryzyko, jakby zapominają o całym świcie i często wręcz nie wiedzą dokąd idą. W ten sposób mogą albo się kompletnie zagubić, albo odnieść sukces. Tak samo jest z free-ride - istnieje technika podstawowa, ale aby się wznieść ponad przeciętność, trzeba być wirtuozem!
Na przykład dzieci na nartach są genialne! Mają dużo wyczucia i często starsi wszystko psują, mówiąc nie rób tego tak tylko tak. Tymczasem podstawą jest wyczucie nart, bo technika wciąż się zmienia i za 10 lat znowu będzie coś innego. Oczywiście są podstawowe reguły, ale każdy ma swoją małą szkołę.
Nasz sport narciarski jest jeszcze bardzo akademicki, ale to się powoli zmienia. Tylko jednego nie można robić: używać gór do swego dowartościowania. Zwyciężyć górę... to mnie przeraża. Czyż góry są naszymi nieprzyjaciółmi? Te wielkie wyprawy w Himalajach, armia przeciwko górze, oblężenia, wydzieranie metra po metrze, jakaś potworna walka. Źle się czuję wśród alpinistów. Ja widzę góry inaczej; choć może za lekko, za dziecinnie czy powierzchownie...
Dominique Perret
1990: rekord świata w skoku podczas zjazdu (36.4 metrów, czyli 120 stóp).
1991: rekord szybkości zjazdu na nartach: 211.825 km/h w Portillo (Chile).
1996: Dominique wraz z Jean Troillet podejmuje próbę zjechania na nartach i na snowbordzie (Jean) północną ścianą Everestu. Wspinają się w stylu alpejskim i bez tlenu. Dokonują trzech prób wejścia, aby w końcu zawrócić z powodu mrozu sięgającego -60°C i przy wietrze 200 km/godz. Mimo to, w ostatniej próbie udaje im się osiągnąć wysokość 8500 m. i zjechać z niej do bazy.
1998: rekord w pokonaniu różnicy wysokości na nartach - 120,000 metrów w ciągu 14.5 godziny jazdy w Blue River (Kanada)
2000: Dominique zostaje obwołany przez specjalistyczne media najlepszym narciarzem "free-ride" stulecia
1990-2001: nakręcił ponad 20 filmów
Rozmawiała: Małgosia Bilczewska
Fot. archiwum D. Perret
"GÓRY", nr (2) 93, luty 2002
(kb)