O kobiecym wspinaniu, samotnej epopei na Grani Tatr, odzierającym góry z tajemniczości Internecie oraz o narciarskich próbach zjazdu z K2 z Anną Czerwińską rozmawia Roman Gołędowski.
Podczas próby wejścia na K2
Zaskakujące, że w obecnych czasach, blisko 30 lat po ambitnych, wyłącznie kobiecych wyprawach w góry wysokie i alpejskich wspinaczkach, nie ma już takiego trendu. W pozostałych dziedzinach życia tendencja jest raczej odwrotna. Z czego to wynika?
Teraz kobiety bardziej współpracują z facetami. Brakuje mi pełnej wiedzy, jak poza Polską wyglądały kobiece wyprawy w latach 80. i 90. Wiem, że była jedna na Annapurnę, szwajcarska na Czo Oju, japońska na Manaslu, więc nie był to tylko polski fenomen. Ale u nas stało się to bardziej znane, trochę jako sport narodowy. W dużej mierze zdecydowała o tym osobowość Wandy Rutkiewicz, która, widząc nową konkurencję, coś jeszcze dotąd nieodkrytego, zaczęła forsować czysto kobiece wspinanie. Z tym że Wanda postawiła też organizować wyprawy, które skądinąd nie zawsze były czysto kobiece, jak chociażby ta na Gaszerbrumy w 1975 roku.
Jeśli chodzi o zespół Palmowska – Czerwińska, na nasze wspólne wspinanie złożyło się kilka rzeczy. Po pierwsze, miałyśmy frajdę z tego, że 2 baby zabierają się za poważne rzeczy, cenione także w środowisku męskim. Po drugie, zdawałyśmy sobie sprawę, że gdy w Tatrach zrobimy coś ciekawego latem czy zimą w kobiecym zespole, szybciej zostaniemy dostrzeżone przez PZA i dostaniemy tak upragniony w owych czasach paszport, który otwierał drogę do wspinaczek w Alpach oraz innych górach świata, poprzez zakwalifikowanie na wyjazd centralny.
Ta motywacja może dziś wydawać się trochę naiwna czy śmieszna, a nawet trudna do zrozumienia, ale czasy były inne. Za czysto babskie przejścia byłyśmy po prostu lepiej oceniane. A oprócz tego dobrze się dobrałyśmy, dobrze nam się wspinało, więc nie potrzebowałyśmy tak zwanej męskiej opieki. Byłyśmy samodzielne: wchodziłyśmy w daną drogę i nie patrzyłyśmy, czy w okolicy aktualnie ktoś się wspina, by w razie czego udzielić nam pomocy.
Co najmocniej motywowało was do takiej działalności?
Satysfakcja. Z paru dróg byłyśmy niezmiernie dumne. Choćby z Filara Mięgusza zimą, choć zrobiłyśmy to w nie najlepszym stylu i Wojtek Wróż nas opieprzył, bo przyszłyśmy dobę po czasie alarmowym. Ale byłyśmy wtedy absolutnie spełnione jako alpinistki. A przecież wspinałam się też z facetami i miałam sporo z tego frajdy. Z facetami robiłam Drogę Pająków na Wołowej Turni, a z Włodkiem Kajką byłam na Małym Młynarzu. Ale wspinanie z Krysią dawało nam specjalny rodzaj satysfakcji, że sobie poradziłyśmy nawet z bardzo trudnymi drogami.
Na szczycie Gaszerbruma I
Czy podczas wspinaczek z mężczyznami to oni prowadzili w kluczowych trudnościach?
Niekoniecznie. Sprowadzało się to raczej do tego, że wyciągi hakowe, o których było wiadomo, że zabiorą więcej czasu, w naturalny sposób przypadały facetom. Mężczyźni mieli większy wysięg, lepiej im to szło. Ale gdy wspinałam się z Włodkiem Kajką na drodze Sprężyny na Małym Młynarzu, po prostu się zmienialiśmy. Włodek mnie nie ochraniał, nie mówił, że wyciąg jest trudny, więc może on go poprowadzi. Ten podział nie był ściśle „jeden do jednego”, ale na pewno nie byłam przeciągana. Przeciągnięta zostałam jedynie przez swoją pierwszą hakówkę na kancie Zamarłej – jak worek, który trzeba było wydobyć ze ściany.
Czy atakowałyście drogi, które męska czołówka uważała za honorne?
Byłyśmy wtedy z Krysią zadziorne i młode. Cieszyło nas, że robiłyśmy coś, co facetów denerwuje. Na przykład latem 1984 roku złoiłyśmy Diretissimę Małego Młynarza. Miała ona dopiero 3 przejścia i owiana była mitem wyjątkowo trudnej. Wówczas były 3 drogi, które stanowiły szczyt ekstremy: Biederman i Panfil na Młynarczyku, Diretissima Małego Młynarza i coś jeszcze… Nie pamiętam. Stanowiły górną granicę standardu, który z naszym sprzętem i umiejętnościami mogłyśmy pokonać.
Jak wyglądała droga na Małym Młynarzu?
Hakówy było od metra. Teraz pewnie młodzi by po niej przebiegli klasycznie, ale wtedy trochę inaczej to wyglądało. Głównie ja prowadziłam hakowe odcinki, bo jednak jestem trochę wyższa. Regularnie spadałam. Co podniosłam tyłek parę metrów, to jazda z powrotem. I robota od nowa.
Z czego to wynikało?
Wypadały mocowane przeze mnie haki, jakieś pozaginane druciki. Nie miałyśmy wówczas najlepszego sprzętu. Ta droga naprawdę dała nam popalić. Ale później, w sprawozdaniu do „Taternika” wspomniałam, że gdy kończyłam drogę, miałam wrażenie iluminacji, szczęścia, takiej pewności, że to przejście należy tylko do mnie, że byłam w stanie je zrobić. Gdybym pokonała ją z facetem, być może owa satysfakcja nie byłaby aż tak wielka.
W północnej ścianie Matterhornu (1978 r.)
Czy inne przejścia miały dla ciebie podobny wymiar?
Taki rodzaj iluminacji dała mi też Grań Tatr. Ogrom przeżyć i to, że przez parę dni wspinałam się cały czas w ekspozycji… Wiem, że dziś ludzie przebiegają takie rzeczy i nawet tego nie zauważają, ale wówczas, gdy szłam w jakichś starych adidasach, gdy musiałam nieść ze sobą sprzęt, czyli linę, haki, młotek, kask, żarcie, gdy byłam zupełnie sama i gdy nikt mnie nie wspierał, miało to trochę inny wymiar.
Na ile wyzwanie to okazało się dla Ciebie wymagające?
Grań od dawna mnie kręciła, bo był to taki „himalaizm” w Tatrach. Co innego zrobić 3 drogi na Kazalnicy w ciągu jednego dnia, a co innego iść po grani przez kilka dni, cały czas w zagrożeniu, że gdy noga ci się podwinie, lecisz w piargi i koniec.
Musiałaś dobrze rozłożyć siły…
Jakoś mi ich starczyło. Byłam wtedy w świetnej formie po wyprawie na Kangczendzongę od północy. Niemniej, gdyby to trwało jeszcze dzień, w kolejnych trudnościach, chyba nie dałabym rady.
Jak się przygotowywałaś do tego przejścia?
W ogóle się nie przygotowywałam. To była moja czwarta próba. Najpierw latem samotnie, a potem w zimie raz z Krysią, a raz z Ulą Żuławską. Moja znajomość grani kończyła się jednak na Jaworowej Przełęczy, a potem do granicy Tatr Polskich szłam, jak to się ładnie mówi, „on sight”.
Przygotowałam się w ten sposób, że opisałam sobie, z której strony trzeba obejść dany uskok. Po wielu latach wspinania każdy taternik wie, jak wygląda Ostry Szczyt czy Zadni Mnich i że nikt nie jest w stanie załoić tych grani sam, z ciężkim plecakiem. To trzeba było obejść, a potem wejść na szczyty od drugiej strony, łatwiejszymi wariantami.
Pod ścianą Matterhornu (1978 r.)
Które fragmenty okazały się dla Ciebie najtrudniejsze?
Rejon Wysokiej, bo władowałam się gdzieś w północą ścianę i piargi Doliny Ciężkiej widziałam wprost pode mną. Było krucho, sparciały granit... Strasznie się tam bałam.
Za to mogę powiedzieć, że piękna jest grań Żabiego Konia. Mimo ciężkiego plecaka zrobiłam ją tak, jak się powinno, czyli na żywca. Wtedy byłam przecież dobrą alpinistką, a to jest tylko dwójkowa droga z pięknymi chwytami, miałam też świetną pogodę. Pamiętam olbrzymią ekspozycję, piękne tarciowe płyty, na obie strony lufa, że hej, ale czułam się tam pewnie, droga była często chodzona. Bo w inne miejsca na Grani Tatr ludzie niekoniecznie często się zapuszczali. A gdy jeszcze obejście jakiegoś odcinka wyprowadzało na północną stronę, gdzie z reguły granit jest gorszy i bardziej kruchy, naprawdę można się było nieźle „nabać”.
Czy korzystałaś z pomocy liny?
Tylko na początku, w okolicach Kołowego Szczytu, gdy byłam jeszcze z Melą Kapłoniak. Tam są 2 turnie, Modra i Kołowa, ze stromymi zejściami na przełączki. Próbowałam też asekurować się w Kominie Martina na Wielkim Mięguszowieckim, ale to mi w ogóle nie wyszło, więc Mięgusza zdobyłam Drogą Po Głazach. Komin Martina okazał się dla mnie, obciążonej plecakiem, za trudny, a przeciąganie wora ważącego 15 kilogramów nie wchodziło w rachubę.
Dokąd dotarłyście z Melą Kapłoniak?
Do Przełęczy Stolarczyka. Razem przeszłyśmy tylko Tatry Bielskie, a potem Jagnięcy Kołowy i Czarny. Na Przełęczy Stolarczyka dopadła nas okropna burza, grzmoty, deszcz, potem grad, grań się ośnieżyła i oblodziła. Gdy rano wyjrzałyśmy spod płachetek biwakowych, dookoła było biało i ślisko. Widząc to, Mela zrezygnowała.
Jak się wtedy poczułaś?
Tak się zawzięłam, że poczułam się super.
W jaki sposób walczyłaś z narastającym zmęczeniem?
W ciągu dnia emocje odganiały senność, za to zupełnie nie miałam problemów z zasypianiem na biwakach. Byłam tak zmęczona, że gdy już doszłam do miejsca, gdzie była woda, nie bawiłam się w gotowanie, tylko natychmiast padałam. I to mimo tego, że niosłam sprzęt do gotowania.
Miałaś jakieś urazy lub kontuzje podczas przejścia?
Nie, tylko krwawiły mi opuszki palców. Były to naturalne obtarcia od szorstkiego granitu. Na szczęście zabrałam plaster na rolce i je oklejałam. W Tatrach Wysokich nie miałam najmniejszej obsuwy. Dopiero w Tatrach Zachodnich zasnęłam w trakcie marszu i zaczęłam spadać trawiastym stokiem.
Wracając do wspinania kobiecego: czy w latach 80. istniało wyraźne rozgraniczenie na alpinizm męski i kobiecy?
Wtedy góry były mniej zatłoczone. Wybierałyśmy sobie ścianę i byłyśmy na niej same. Obecnie trudno sobie wyobrazić czysto kobiece wejście na Everest od nepalskiej strony, a nawet od Tybetu, bo wokół są setki mężczyzn: wspinaczy, szerpów, przewodników… Wszystko bardzo się zmieniło.
Nasza działalność na Nanga Parbat w 1985 roku była w miarę samodzielna. Tylko na początku miałyśmy w pobliżu Niemców, bo gdy podeszłyśmy pod ścianę, jeszcze wspinała się wyprawa Herrligkoffera. Praktycznie same byłyśmy na Broad Peaku w 1983 roku… Potem wokół nas pojawiali się wspinacze z innych wypraw, ale my z Krysią nadal działałyśmy same. To się jednak skończyło, gdy w góry ruszyła tak ogromna liczba ludzi. Teraz można samodzielnie łoić tylko wielkie ściany. Zastanawiam się, dlaczego polskie kobiece zespoły nie zabierają się za bigwallowe wspinanie, tak jak Raganowicz i Tomaszewski.
Jest trochę mieszanych zespołów, nawet w Polsce…
Ale mogłyby to robić same baby! Mnie by to kręciło, że są takie ściany, gdzie można przez 2 tygodnie działać. Dziwię się, że dziewczyny poszły raczej w panele, buldery, w skalne trudności, natomiast nie rwą się do tego, co myśmy z Kryśką robiły – zawsze szukałyśmy wielkich mikstowych ścian, czy była to wschodnia Mont Blanc, czy północna Matterhornu. A w tej chwili kobiety wybierają duże trudności, ale w terenach bulderowo-skalnych.
Ale na przykład Steph Davis czy Lynn Hill robią piękne drogi na dużych ścianach, i to solowo.
Właśnie coś takiego powinno się u nas rozwinąć. Nie ma tłumu szerpów, nikt nie tamuje drogi, to byłoby fajne – big wall w damskim wykonaniu.
Czy nie odnosisz wrażenia, że komercja zaczyna rządzić w górach?
Mało, że komercha rządzi wspinaniem, rządzi także trekkingami. W tym roku spotkałam się z tym, że trzeba rezerwować wcześniej miejsca w noclegowniach, bo na przykład dwie 50-osobowe grupy z Singapuru wszystko zajęły. Coraz łatwiejszy jest dostęp do gór, drogi wchodzą coraz głębiej w doliny. Już niedługo będzie można dojechać dżipem do Manangu, a kiedyś szło się tam parę dni. No i czym stanie się słynny trekking wokół Annapurny, jeśli samochodem będzie można pokonać jedną trzecią całej trasy?
A czy z nepalskimi władzami lub organizacjami górskimi prowadzona jest dyskusja, aby uporządkować rozwój tej działalności?
Nie, oni idą bardziej w kierunku jak najsprawniejszej ściągalności pieniędzy. Dowiedziałam się, że pewna nepalska wioska wprowadziła dodatkową opłatę za przejście przez jej teren – 3000 rupii. To nie są już maoiści, ale gmina, choć metody mają podobne. I może się okazać, że inne gminy też przejmą tę modę albo oświadczą, że za pozwolenie na wejście na każdą górę, bez względu na wysokość, trzeba będzie płacić. Ułatwienia dla turystów siłą rzeczy są coraz większe, buduje się nowe hoteliki, udostępnia Internet. Ale równocześnie coś się zmienia na gorsze, bo niemal wszyscy siedzą teraz przy laptopach i gapią się w ekran, zamiast popatrzeć dookoła, tam, gdzie są. To też taka moja dygresja odnośnie zimowego K2. Uważam, że nieograniczony dostęp do Internetu do pewnego stopnia wpłynął na przebieg wyprawy.
Pod szczytem Lhotse (2001 r.)
Podczas wielu wypraw na K2 miałaś możliwość dobrze poznać tę górę. Czy na przestrzeni lat zmieniło się podeście do jej zdobywania, zwłaszcza w warunkach zimowych, w których być może trzeba postawić na szybki atak, a nie na oblężenie?
Po pierwsze, bardzo zmieniła się sama góra. Straciła dużo szaty śnieżnej, co powoduje, że coraz większe zagrożenie stanowi bombardowanie kamieniami. I to należy brać pod uwagę – tam nie ma większego wyboru miejsc obozowych, więc namioty trzeba zwijać, gdy opuszczamy obóz, bo lawina może je zniszczyć.
A o stylu oblężniczym rozmawialiśmy z Leszkiem Cichym. Twierdził, że jak robi się pogoda, wszyscy powinni iść do góry. Jeżeli nie mają nic postawionego, zabierają namioty i zakładają obóz pierwszy, a jeżeli pogoda na to pozwala, część idzie wyżej, a część zostaje. Właśnie ta oblężnicza taktyka jest być może jedyną szansą. Bo co tu dużo mówić – samotna „dwójka-samobójka”, nawet najlepsza, po prostu sobie nie poradzi. Powinna mieć przygotowany teren.
Czyli należałoby działać jak peleton kolarski?
Tak, jak to robił Zawada, czyli zawsze ktoś był w górnym obozie. Działali w każdą pogodę, dochodzili tam, gdzie mogli i albo czekali, albo wracali. Wtedy nie było dokładnych prognoz. Patrzyło się w niebo i się myślało: może będzie dobrze. Za czasów Zawady większość ataków przeprowadzono z powodzeniem dlatego, że dużo ludzi było w górnych obozach. Nie tak jak obecnie, gdy wszyscy siedzą sobie w Internecie i w bazie czekają na okno pogodowe. A co potem można zrobić, jak nie ma poręczówek i namiotów? Droga musi być przygotowana, a przygotować musi ją zespół oblężniczy. Uważam, że zimą w stylu alpejskim nie wejdzie się na K2 żadną drogą.
Podsumowując, wydaje mi się, że zima potrzebuje dużej ekipy i wcześniejszego przygotowania ataku. A nie tak, że nagle jest okno pogodowe, wybiegamy z bazy, dochodzimy kawałek, okno pogodowe się kończy i kończy się działalność wspinaczkowa. Rozumem, że w dobrej pogodzie można „wbiec” na K2. Tak też zrobił w 1986 roku Benoît Chamoux. Ale on miał oczywiście ślady przetarte przez Włochów, rozstawione po drodze obozy, nie działał samotnie.
Głośno jest teraz o wyczynie Andrzeja Bargiela, który zjechał z K2 na nartach. Byłaś pod K2 podczas wypadku Szweda Ericssona, który w 2010 roku zamierzał zrobić to samo. Jak oceniasz powagę tego wyzwania?
Rok wcześniej Ericsson stracił tam partnera, też podczas próby zjazdu ze szczytu. Wtedy, jadąc z obozu II, facet stracił kontrolę nad nartami, wyrzuciło go w urwisko i cześć. Ericsson podjął swoją próbę tak, że najpierw zjechał z jedynki, potem z dwójki. Nie stawiał namiotów, bo te już były i mógł je wykorzystać. Nawet nasze, chociaż myślmy wspinali się na Drodze Česena, a on wybrał trasę bardziej na prawo, między Česenem a Żebrem Abruzzi. Tam jest wielka śnieżna przestrzeń i w niej widział swoje szanse. Ale musiał pokonać Szyjkę Butelki oraz pole podszczytowe. Wraz z Gerlinde Kaltenbrunner rozpoczęli atak w złą pogodę. Ona chciała tylko wejść na szczyt, a on niósł też narty. Coś musiało się jednak urwać, bo Gerlinde w pewnym momencie zobaczyła nartę i ciało spadające południową ścianą. Wtedy Darek Załuski bohatersko wyszedł z czwórki po Austriaczkę i sprowadził ją do obozu, potem zeszła do bazy.
Czy stosunkowo łatwy dostęp do mediów pomaga w rozwoju wspinania w górach najwyższych?
Wydaje mi się, że generalnie szkodzi. Odziera wyprawy z mgiełki tajemnicy, w której one wcześniej działały. Po drugie, do wspinaczy dochodzą informacje z kraju, z innych wypraw, co ich rozprasza. To nie tak, że ogląda się 15-minutowy dziennik i to wystarcza – ludzie po prostu siedzą godzinami w Internecie. Człowiek nie koncentruje się w całości na jednym wyzwaniu, tylko ma sto różnych innych odniesień, co spłyca poziom zaangażowania.
Ale Denis Urubko też korzystał z mediów, a jednocześnie potrafił zachować świeżość spojrzenia na czekające zadania.
Bo zapewne dla niego sieć jest tylko zabawką, a ważna jest góra. Wielicki mówił, że gdy byli na Broad Peaku, Maciek Berbeka bardzo się denerwował, że młodzi siedzą w Internecie i nie było z kim pogadać. To też nie sprzyja jedności w wyprawie, powstawaniu ducha. Nie ma team buildingu, wspólnego języka. Na następnej wyprawie na K2 należałoby może ograniczać dostęp do Internetu. Oczywiście, zapewne nikt się na to nie odważy, ale uważam, że taki ruch wyszedłby jej na dobre.
Czy sądzisz, że obecnie pamięta się sukcesy wybitnych alpinistów?
Zależy, o kim mówimy. Autentyczni pasjonaci gór pamiętają. Wiedzą, kim był Żuławski, znają jego słynne powiedzenie, że „Nie zostawia się partnera…”. Ale tacy ludzie weszli w góry uczuciowo, głębiej. Są też i tacy, którzy pojawili się w nich na zasadzie: klepnąć Blanka [Mont Blanc – przyp. red.], klepnąć Ankę [Aconcaguę – przyp. red.] i na koniec klepnąć Everest. Podchodzą do sprawy powierzchownie, chcą zaistnieć medialnie, jednak historia tej czy innej góry zupełnie ich nie obchodzi. A to są przecież wspaniałe epopeje, jak choćby wyścig szwajcarsko-angielski w końcówce zmagań o zdobycie Everestu. Rewelacja! Ale ci ludzie nie będą o tym wiedzieć.
W schronisku Samotnia w Karkonoszach spotykam się z najwyższym szacunkiem. Oczywiście nie traktują mnie jak starą szafę, raczej są ciekawi wspomnień… Może przysłużyły się do tego książki z serii GórFanka i moje opowieści. Tak samo jest z Krzysiem Wielickim czy Maćkiem Berbeką – mieli… mają wielu fanów, na co zresztą w pełni zasługują.
Oczywiście nie wymagam, by młodzi czytali skądinąd fascynujące pamiętniki zdobywcy Everestu, Tenzinga, ale niech chociaż odróżniają Mallory’ego od Hillary’ego. Nie wszyscy wiedzą też, że Everest początkowo próbowano zdobyć od północy.
A co ciekawego ostatnio czytałaś?
Mam na tym polu spore zaległości, więc nie mogę się obiektywnie wypowiadać. Ostatnio nie czytałam zbyt wiele, choć muszę przyznać, że moje serce należy teraz do książki Johna Portera Przeżyć dzień jak tygrys.
Rozmowa z Kolosem
PODSUMOWANIE KARIERY
- 50 lat wspinania się w górach całego świata
- Pierwsze kobiece przejścia ekstremalnych dróg wspinaczkowych w Tatrach i Alpach
- Zdobycie Korony Ziemi – jako 1. Polka i 8. kobieta na świecie
- Zdobycie 6 szczytów głównych ośmiotysięczników i 2 przedwierzchołków ośmiotysięczników
WAŻNIEJSZE DROGI
Zdjęcia: arch. A. Czerwińska
***
GÓRY 263 (3/2018)