baner
 
 
 
 
baner
 

Zygmunt Andrzej Heinrich – pierwszoplanowa postać drugiego planu

Himalajski wyga, dla którego góry wysokie były drugim domem. Stały się też miejscem wiecznego spoczynku. Miał na koncie zimowe i letnie wejścia na ośmiotysięczniki, liczne sukcesy na szczytach siedmiotysięcznych. Skromny, ostrożny, bezkonfliktowy, ciężko pracujący na sukces wyprawy. Mimo niewątpliwych osiągnięć, pozostaje dziś nieco w cieniu bardziej medialnych himalaistów swojego pokolenia.

W bazie pod Lhotse, 1974 rok; fot. Mirosław Wiśniewski  

 

Zwykle pamiętamy tych, którzy odnieśli lub przypieczętowali jakiś sukces. Konkretne nazwiska, które w czasach dla siebie współczesnych elektryzowały ludzi, pojawiały się w rozmowach i na pierwszych stronach gazet. Które rozbudzały wyobraźnię i na stałe zapisały się w historii, inspirując kolejne pokolenia. Trudno wyobrazić sobie pasjonata gór, który nie znałby Hermanna Buhla, Edmunda Hillary’ego, Kurta Diembergera, Reinholda Messnera czy Jerzego Kukuczki. Oczywiście osób, które z łatwością powiązać możemy z przełomowymi, często wręcz epokowymi górskimi osiągnięciami, można by wymienić o wiele więcej. Ale nie dotyczy to wyłącznie alpinizmu, czy szeroko rozumianego sportu, ale także innych, bardzo odległych względem siebie dziedzin życia, jak odkrycie Ameryki, czy „mały krok dla człowieka, ale wielki skok dla ludzkości” wykonany na Księżycu.  

 

Tym, co łączy te na pozór odległe światy, jest fakt, że za konkretnym osiągnięciem stoi zwykle cała rzesza schowanych w cieniu ludzi, pracujących na ostateczny sukces. Często o nich zapominamy, pomijając bezrefleksyjnie fakt, że bez nich sukces naszych bohaterów byłby często bardzo trudny lub wręcz niemożliwy do osiągnięcia. Dotyczy to także polskich wypraw himalajskich, organizowanych w czasach słusznie minionych. Wyprawy narodowe, złożone z indywidualistów, próbujących wyrwać się z PRLu, były często – o ironio – wzorem kolektywnego działania. Być może to tylko niemądra nostalgia, bo „dawniej było lepiej”, czy też zbytnie romantyzowanie ówczesnych wypraw. Wydaje się jednak, że jest w tym całkiem sporo prawdy. Himalaiści jeżdżący na ówczesne, narodowe wyprawy, mieli cel, na osiągnięcie którego pracowali wspólnie, ciesząc się ze zwycięstwa kolegów meldujących się na szczycie. Każdy z nich miał też rzecz jasna swoje ambicje. Nierzadko musiało dochodzić do konfliktu interesów. Ale nie można było odmówić im zaangażowania. Harując jak mrówki, przyczyniali się do ostatecznego sukcesu tych na szpicy.

 

Kiedy myślimy o kimś, kto pracuje na sukces nie tylko osobisty, ale także całej wyprawy, nazwisko Heinrich pojawia się niemal natychmiast. I nie chodzi bynajmniej o to, że nie miał on osobistych osiągnieć, które umożliwiłyby mu zapisanie się na kartach historii. Przeciwnie, dokonał wielu wspaniałych wejść. Ale jednocześnie jest to bodaj najlepszy przykład człowieka, który z poświęceniem, systematycznie pracował na rzecz całej wyprawy. I cieszył się jej sukcesem, jak własnym.

 

Zygmunt Andrzej Heinrich urodził się w 1937 roku we Łbowie. Pierwszego imienia w zasadzie nie używał. Rodzina i znajomi mówili o nim Andrzej. Koledzy z klubu wysokogórskiego częściej zwracali się do niego Zyga. To przezwisko przylgnęło do niego na lata. Choć pojawiały się też inne, bardzie epizodyczne, jak choćby Skalne żyjątko (w początkach wspinania), czy Dziadek himalajski (nie trzeba tłumaczyć, na którym etapie życia). Ojciec Heinricha zginął w czasie wojny. Matka wędrowała wraz z nim i rodzeństwem – miał brata i siostrę – po Polsce. Andrzej uczęszczał do żywieckiego liceum, na studia przeniósł się do Krakowa. To właśnie tu zapisał się do klubu wysokogórskiego. Warto nadmienić, że zarówno jego ojciec jak i matka prowadzili bardzo aktywny tryb życia, tak więc górskie wędrówki nie były dla Andrzeja pierwszyzną. W Krakowie poznał natomiast wspinanie – i wpadł na dobre. Jego pierwszym instruktorem był nestor krakowskiego środowiska, Marian Bała, który zapamiętał Heinricha jako ambitnego wspinacza. Jak wspomina, od razu było widać, że wspinanie nie będzie dla niego przelotnym romansem, ale miłością na całe życie.

 

Były więc skałki, a potem Tatry. Latem i zimą. To właśnie nasze najwyższe góry stały się kuźnią talentów, ale także miejscem, w którym kształtowały się charaktery polskich lodowych wojowników. Zimowe biwaki w ścianie, w ubraniach, których w żaden sposób nie da się porównać do dzisiejszych, technicznych modeli. Z siermiężnym i ciężkim sprzętem. Hartowały i zaprawiały do podjęcia późniejszych wyzwań i dalszego doskonalenia się w naszej narodowej specjalności – sztuce cierpienia. Nie inaczej było z Heinrichem, który w tatrzańskim biwakowaniu był prawdziwym mistrzem. Być może wiązało się to z cechami jego charakteru. Był bowiem człowiekiem cierpliwym i konsekwentnym. Uchodził także za osobę bezkonfliktową. Uderzające jest to, że w środowisku, w którym nie trudno nadepnąć komuś na odcisk, nie sposób znaleźć osoby, która byłaby z nim skonfliktowana lub wspominała dawne zatargi.

 

OŚMIOTYSIĘCZNIKI

Heinrich – podobnie jak całe jego pokolenie – nie załapał się na pionierski okres w podboju Himalajów. Skoro inne nacje dokonały pierwszych wejść na ośmiotysięczniki, Polacy postanowili otworzyć nowy rozdział w podboju gór wysokich i podjąć próbę pierwszych wejść zimowych. Patrząc na to z dzisiejszej perspektywy możemy nie docenić rangi i wielkości takiego pomysłu. Wiemy, że takie wejścia były i są możliwe. W tamtych czasach nie było to jednak wcale takie pewne, a sam pomysł wejścia zimą w strefę śmierci mógł się jawić jako dowód nieodpowiedzialności, czy też zwykłego szaleństwa.

 

W 1974 roku wyruszyła zimowa wyprawa na Lhotse [relację z podróży jelczem, wiozącym sprzęt na tę wyprawę, znajdziecie w poprzednim numerze GÓR – przyp. red.]. Jej kierownikiem został Andrzej Zawada, jednym z uczestników – Andrzej Heinrich. Polacy nie do końca wiedzieli, co mogą zastać zimą w Himalajach. Obawiali się temperatur, a także porywistego wiatru. I nie zawiedli się. Warunki były naprawdę ciężkie. A śmierć jednego z uczestników – Stanisława Latałły – była ciosem, który zapewne zachwiał wiarę w sens wyprawy. Mimo to ekspedycja była kontynuowana. Walka o założenie obozu IV, z którego można byłoby podjąć próbę wejścia na szczyt, trwała kilka tygodni. Ostatecznie udało się rozstawić niewielki namiot na wysokości 7800 m. 24 grudnia dotarli tam Zawada i Heinrich. Następnego dnia, przy temperaturze dochodzącej do -46oC ruszyli w stronę szczytu. Dotarli na wysokość 8250 m. „Zobacz co się dzieje w Kotle. Wracaj natychmiast! – wołał Heinrich. Spojrzałem w dół. Uczucie wściekłości i rozpaczy ścisnęło mi gardło. Z Kotła waliły w naszym kierunku skłębione chmury, potworna nawałnica wzbijała w powietrze obłoki śnieżnego pyłu. (…) Powoli, jak najostrożniej zacząłem wycofywać się w dół skalną ścianą” – wspominał Zawada (A. Zawada, Lhotse zimą, [w:] W górach wysokich: kompendium polskich wypraw wysokogórskich, pod red. K. Saysse–Tobiczyka, Warszawa 1985, s. 152.). Zapewne był wściekły na Heinricha, że ten zasugerował odwrót, ale być może ta decyzja sprawiła, że obaj przeżyli. Podobnych dylematów na wyprawach, w których brał udział Heinrich było więcej. Słynął on bowiem z ostrożności, a ta brała się z coraz większego doświadczenia. I kilkakrotnego otarcia się o śmierć. Niektórzy przypisywali mu zbytnie asekuranctwo, ale zwykle były to po prostu przejawy odpowiedzialności i zdrowego rozsądku.

 

 Zyga z pieskiem Balou, baza pod Lhotse; fot. Mirosław Wiśniewski  

 

Jak miało się niebawem okazać zimowa wyprawa na Lhotse była zaledwie preludium dla kolejnej zimowej ekspedycji. Ta, zorganizowana na przełomie 1979/1980 roku, miała postawiony śmiały cel – pierwsze zimowe wejście na Everest. Wyprawą ponownie pokierował Zawada, wyznaczając Heinricha na swojego zastępcę do spraw sportowych. Heinrich brał udział w wytyczaniu bezpiecznej drogi w lodowym labiryncie słynnego Ice Fallu, a także wynoszeniu sprzętu i zakładaniu obozów. Spędził w górze sporo czasu, tyrał jak wół. Próbował też – bezskutecznie – założyć obóz na Przełęczy Południowej, skąd można byłoby podjąć próbę ataku szczytowego. Koledzy mieli do niego pretensje, że mu się to nie udało. W bazie pojawiło się przekonanie, że Heinrich nie wierzy w ostateczny sukces, a Zawada przestał brać go pod uwagę jako kandydata do ataku szczytowego. Heinrich był tym faktem trochę rozgoryczony, ale mimo to działał dalej. Tryby i układy wyprawowej machiny zadziałały w dość niespodziewany dla niego sposób i 14 lutego dotarł do obozu na Przełęczy Południowej w towarzystwie Nepalczyka Pasanga Norbu. Wydawało się wówczas, że jest to ostatnia szansa na zdobycie szczytu, ponieważ Zawada zobligował się w rozmowach z Nepalczykami, że akcja górska prowadzona będzie do 15 lutego. Upatrując jeszcze szanse na ostateczny sukces wyprawy, Zawada przesłał prośbę o przedłużenie pozwolenia. Nepalczycy wzięli prawdopodobnie pod uwagę fakt, że wysoko w górze znajduje się ich krajan, mający teoretycznie szanse na pierwsze zimowe wejście. Zgodzili się na przedłużenie zezwolenia o dwa dni. I choć Heinrichowi nie udało się wejść na szczyt, to czas, jaki dzięki niemu uzyskali Polacy, zmotywował Leszka Cichego i Krzysztofa Wielickiego do podjęcia ostatecznego wysiłku, który zakończył się sukcesem 17 lutego 1980 roku na wierzchołku Everestu. W ostatnim dniu przedłużonego pozwolenia. Ich słynne stwierdzenie, że „gdyby to nie był Everest, to byśmy nie weszli” najlepiej obrazuje trudności, jakie wówczas pokonali. A Heinrich? Nie stanął na szczycie, ale miał ogromną satysfakcję, że przyczynił się do ostatecznego sukcesu wyprawy.

 

Andrzej w zimowe Himalaje wrócił po pięciu latach. Celem wyprawy było nie tylko pierwsze zimowe wejście, ale także jednoczesne poprowadzenie nowej drogi. Ekspedycja zakończyła się sukcesem. 12 lutego 1985 roku na wierzchołku Cho Oyu stanęli Maciej Berbeka i Maciej Pawlikowski. Trzy dni później z obozu IV w kierunku szczytu wyszli Jerzy Kukuczka i Zyga Heinrich. Wspinaczka szła im dosyć wolno, a Kukuczka był zaskoczony, że znany z ostrożności, 48-letni wówczas Heinrich prze do przodu, mimo wolnego tempa i groźby biwaku. I rzeczywiście, w związku z tym, że na szczycie stanęli dopiero o 17:30, w drodze powrotnej zmuszeni byli zabiwakować pod gołym niebem w ciężkich warunkach. Szczęśliwie udało im się dotrzeć do obozu i zejść do bazy.

 

Sukces na Cho Oyu zapewne rozbudził apetyt Heinricha, ale ostatnia zimowa wyprawa, w jakiej brał udział, nie zakończyła się dla niego wejściem na szczyt. K2, na które próbowali się wspiąć w 1987 roku, po dziś dzień pozostaje – ostatnim – niezdobytym zimą ośmiotysięcznikiem. Na K2 Heinrichowi nie udało się wspiąć także latem. Taką próbę podjął już w 1976 roku. Wyprawa nie zakończyła się wówczas zdobyciem szczytu, ale poprowadzenie przez Polaków nowej, trudnej drogi (bez ostatnich 200 metrów względnie łatwego terenu) można uznać za sukces i duży wkład w rozwój światowego himalaizmu. Heinrich pierwszy raz w życiu przekroczył też wówczas barierę 8000 m.

 

Zyga po raz pierwszy stanął natomiast na szczycie ośmiotysięcznika w 1978 roku. Po latach treningów i niepowodzeniach podczas zimowej wyprawy na Lhotse i letniej na K2. Udało mu się wówczas wejść na dziewiczy wierzchołek Kanczendzongi Środkowej. Rok później próbował wejść latem na Lhotse. Nie stanął na szczycie, natomiast sama wyprawa zakończyła się sukcesem i zdobyciem szczytu. W 1982 roku próbował wejść na Makalu. Bezskutecznie. Na wierzchołku zameldował się wówczas tylko Andrzej Czok – po samotnym ataku bez użycia dodatkowego tlenu z butli. W 1985 roku Heinrich wszedł natomiast na wierzchołek Nanga Parbat. Podczas zejścia spadł 6-8 metrów i dość niefortunnie wylądował na skalnej płycie, uderzając o nią rakami. Na szczęście nie wypuścił z rąk liny. Choć z początku trudno mu było stanąć na lewej nodze, zdecydował się na schodzenie o własnych siłach. Koledzy wyrąbywali mu stopnie i asekurowali go z czekana. Dopiero po powrocie do Polski okazało się, że obrażenie jakiego doznał, było złamaniem kostki bocznej i skończyło się gipsem na kilka tygodni.

 

 Andrzej obserwuje ścianę Lhotse, 1974 rok; fot. Mirosław Wiśniewski

 

SIEDMIOTYSIĘCZNIKI

Śledząc wysokogórski życiorys Heinricha, błędem byłoby skupianie się wyłącznie na szczytach z magiczną ósemką na przodzie. W 1971 roku Zyga wziął udział w przełomowej wyprawie w Karakorum. Celem prowadzonej przez Zawadę ekspedycji był mierzący 7852 m niezdobyty wierzchołek Kunyang Chhish. Wyprawa była konsekwencją środowiskowego apelu, wystosowanego przez Jerzego Warteresiewicza na łamach Taternika, który pytał zaczepnie: „Himalaje – z nami, czy bez nas?”. Wejście czwórki alpinistów na szczyt (wśród nich był Heinrich) stało się kamieniem milowym w polskiej eksploracji gór wysokich i otworzyło drogę na kolejne cele. Sukces wyprawy został jednak okupiony sporym kosztem – śmiercią jednego z uczestników, Jana Franczuka. Wpadł on do szczeliny śnieżnej i, mimo że kolegom udało się go odkopać i wydostać, na pomoc było już za późno.

 

Dramatyczny przebieg miała też wyprawa z 1981 roku. Jej celem był leżący w Karakorum, dziewiczy południowo-zachodni wierzchołek Maszerbruma, mierzący 7806 m. Akcja górska przebiegała sprawnie i z początku nic nie zapowiadało wydarzeń, które miały się wkrótce rozegrać. Na wierzchołku zameldowali się Marek Malatyński, Przemysław Nowacki i Andrzej Heinrich. Po odpoczynku i zrobieniu pamiątkowych zdjęć, ruszyli w drogę powrotną. Po pewnym czasie pojawiły się pierwsze problemy. Malatyński zaczął tracić wzrok. Kiedy na eksponowanej grani Heinrich próbował do nich dotrzeć, doszło do wypadku. Malatyński i Nowacki osunęli się z grani na północną stronę, a szarpnięcie liny spowodowało niekontrolowany upadek Heinricha na południe. Mrok uniemożliwił Heinrichowi dojście do kolegów. Mógł to zrobić dopiero rano. Kiedy do nich dotarł, okazało się, że nie przetrwali nocy na nawietrznej stronie góry i w nocy zmarli z wychłodzenia. Po dramatycznym wydarzeniach na Maszerbrumie Heinrich zaczął bardziej intensywnie myśleć o Bogu i przemijaniu. Co ciekawe, tak tragiczne doświadczenie nie zniechęciło go do gór. Przeciwnie, uznał, że czas jaki mu został chce przeżyć intensywnie, w górach wysokich, w kontakcie z przyrodą.

 

Warte odnotowania są także wyprawy na Baturę V i Baturę VI (1983 rok), które zakończyły się wejściami Heinricha w dobrym stylu. A także próba zdobycia mierzącego 7075 m Satopanth (1984 rok). W 1988 roku Zyga wrócił w masyw Batury, by podjąć próbę zdobycia mierzącego 7795 m wierzchołka Batury I. Trzeciego w historii wejścia na ten szczyt dokonali Andrzej Heinrich, Paweł Kubalski i Volker Stallbohm z RFN. Po wejściu na szczyt, alpiniści połączyli się z bazą i rozpoczęli zejście. Heinrich szedł ostatni, asekurując kolegów. Powrót, który miał być szybki i bezproblemowy zaczął się niebezpiecznie wydłużać. Podczas zjazdów zaklinowała im się lina. Padający śnieg zasypywał ich ślady, utrudniając orientację. W trudnych warunkach nie udało im się znaleźć namiotu. Po nocy spędzonej w jamie śnieżnej warunki atmosferyczne były jeszcze gorsze. Trafienie na namiot przypominałoby próbę odnalezienia igły w stogu siana. Jedynym rozwiązaniem, wydawało się zejście. Ruszyli więc w dół – zmęczeni, niewyspani, z niewielkim zapasem gazu. Zejście do bezpiecznego obozu III znacznie się przeciągnęło. Trójka spędziła w sumie cztery noce w jamach śnieżnych, z czego dwie bez ciepłego napoju. W obozie drugim Heinrich został podłączony do kroplówki, co trochę postawiło go na nogi. Chyba po raz pierwszy był w tak kiepskim stanie. Mimo to nie przestawał myśleć o kolejnych celach, a w głowie miał już powrót w Himalaje, na Everest w 1989 roku.

 

 Andrzej Heinrich, na drugim planie Staszek Latałło (w czerwonej czapce). Rozstawianie obozu

na Icefallu; fot. Mirosław Wiśniewski  

 

ŚMIERĆ W GÓRACH

Udało mu się go zrealizować i już rok później maszerował wraz z innymi uczestnikami wyprawy do bazy pod Everestem. Być może zakładał, że do trzech razy sztuka. Może miał z tyłu głowy, że 52 lata to dla niego ostatni dzwonek, by wejść na upragniony dach świata. Wyprawa nie przebiegała jednak po jego myśli. Po pewnym czasie miał już pewność, że nie stanie na szczycie. Włączył się więc w pomoc kolegom. 24 maja na wierzchołku stanął wieloletni partner Heinricha, Eugeniusz Chrobak. Towarzyszył mu Andrzej Marciniak. Andrzej Heinrich i Wacław Otręba wyruszyli z bazy, by pomóc schodzącym kolegom i znieść sprzęt. Spotkali się z nimi w obozie I na Lho La. Byli tam także Mirosław Dąsal i Mirosław Gardzielewski, którzy zeszli tu po swoim nieudanym ataku. Pogoda uległa załamaniu. Polacy spędzili na Lho La cały dzień, ale sytuacja ulegała tylko pogorszeniu. Śnieg padał nieustannie i szybko stało się jasne, że dalsze oczekiwanie na poprawę pogody jest bezcelowe. Szóstka zdecydowała się na odwrót w ciężkich warunkach. Zaczęli się wspinać po poręczówkach na grań Khumbutse. Brakowało im zaledwie 50 metrów, kiedy porwała ich lawina. Przeżył tylko Marciniak, który został uratowany po brawurowej akcji Artura Hajzera, przebywającego w tym czasie w Kathmandu.

 

Andrzej Heinrich zginął tak, jak żył. W górach. Idąc na pomoc kolegom.

 

Tekst: Łukasz Ziółkowski

Zdjęcia: Mirosław Wiśniewski

 

Artykuł opublikowany był w Magazynie GÓRY 267 (2/2019)

KOMENTARZE
Nick *:
 k
Twoja opinia *:
 
Dodaj komentarz
 
 
 
Copyright 2004 - 2024 Goryonline.com