baner
 
 
 
 
baner
 
2017-10-02
 

VI.5: Epitafium Nowej Fali

Historia stopnia VI.5 w skałkach - Tekst ten ukazał się w GÓRACH 3(marzec) 1992 oraz 7 lipiec 1998.

Opowieść ta jest bardzo osobistym spojrzeniem na ostatnie dziesięć lat wspinania na Jurze, zwłaszcza zaś na kulisy powstania dróg w stopniu VI.5. Z tego też powodu żadną miarą nie może być uważana za historię tych lat. Co nie znaczy, że mija się z prawdą. 

Tekst: Piotr Korczak

Zdjęcia: Jacek Ostaszewski


Stopień VI.4 pojawił się w Skałkach Podkrakowskich w połowie lat 70. jako efekt przejścia z górną asekuracją ("przewędkowania") takich dróg, jak Meningitis, Abazy czy Sinusoida. W praktyce, w odniesieniu do najtrudniejszych wspinaczek operowano wartościami VI.3+ i VI.4-, rezerwując "czysty" stopień dla dróg wyjątkowych. W ten sposób skala Kurtyki, oryginalny polski system oceny trudności klasycznych, poddawała się manierze "zamknięcia od góry". Tendencja ta stanowi bolączkę i w dniu dzisiejszym.

 

Zdjęcia: Jacek Ostaszewski



Ideał "prawdziwego VI.4" w poważnym stopniu ukierunkowały wysiłki 18-19-latków "Nowej Fali", w osobach Andrzeja Marcisza, Mariusza Gołkowskiego, Piotra Gromka - "Czarnego" i mojej. Kontestacja osiągnięć "Kaskaderów" (Kurtyka, Malczyk, Opozda) przestała wystarczać wobec powtórzenia wszystkich istotniejszych dróg. Z niecierpliwością oczekiwaliśmy własnych wspinaczek, które przewyższałyby trudnościami dotychczas istniejące.  

Przełom nastąpił w starym kamieniołomie na Zakrzówku. Problem, jaki stanowiła gładka płyta na lewo od rysy Freneya, dojrzał jesienią 1981 r. Mimowolnie stałem się autorem przejścia, od którego zaczęto umownie mierzyć czas "Nowej Fali".

Mój główny konkurent, Andrzej Marcisz, zwykł wykorzystywać wolne weekendy na wypady w Tatry. Kiedy powrócił z jednego z nich rzekłem mu niedbale:

- Nity klasyczne!

- Ile?

- VI.4, a może więcej.

Krótki dialog zrobił odpowiednie wrażenie. W dwa dni później Andrzej doniósł o powtórzeniu Nitów. Po uzgodnieniu "patentów", z jakich korzystaliśmy, pozostało tylko ogłosić powstanie "najtrudniejszej w Skałkach" drogi. W Skałkach Podkrakowsich oczywiście. Ale na nich kończył się świat.

Przejście Nitów otworzyło przed nami perspektywę stopnia VI.4+. Reprezentowały go w teorii dwie drogi: Panika Tucznika w Dolinie Kobylańskiej i Święta Inkwizycja pod murami tynieckiego klasztoru. Powtórzenie obydwu pozwoliło mi "odwołać" zawyżone trudności i umocnić się w przekonaniu, że płyta Nitów stanowi jedyny poligon, na którym VI.4+ "puści" dostatecznie szybko. W owym czasie (wiosna 1982) wraz z Mariuszem Gołkowskim zajmowaliśmy się głównie doskonaleniem estetyki robienia Nitów. Czasy przejść schodziły poniżej półtorej minuty, żaden z nas nie uważał jednak drogi za dostatecznie "opatentowaną" do próby prowadzenia. Taka możliwość wydawała się nam nieskończenie odległa, a problem asekuracji nie do przezwyciężenia. Przy okazji tej bieganiny odkryliśmy możliwość wyprostowania drogi tak, aby dało się ją robić bez odpoczynku na wybitnym stopniu tuż obok Freneya i bez trawersowania górnej części ściany. Fragment tej drogi skomponowałem w całości w marcu i z autorami powtórzeń (Andrzej i Mariusz) uzgodniliśmy, że jest to VI.4, może VI.5.

W tym czasie krakowska czołówka zaczęła odwiedzać Północną Jurę. Jeszcze jesienią 1981 r. Andrzej Marcisz poprowadził Cyklon B w Rzędkowicach. Przejście obserwował tłum gapiów, którzy uformowali wokół Garażu żywy amfiteatr. To właśnie aplauz i podziw były głównym motywem, dla którego warto było podjąć niewygody podróży aż do Zawiercia.

 

Andrzej przeniósł swoje wysiłki w Tatry, ja koncentrowałem się głównie "w temacie" wędki. Fetysz trudności wydawał mi się najistotniejszy. Rysę Skierskiego zrobiłem za trzecią próbą, Polak Musi i Krakowskie Derby za pierwszą... Doświadczenia te utwierdziły mnie w przekonaniu, że Nity z Prostowaniem są rzeczywiście czymś wyjątkowym. Powodzenie towarzyszyło też Mariuszowi i "Czarnemu". Przez długi czas nie napotkałem na Północnej Jurze żadnej drogi, która by powstrzymała mnie, jeśli używałem wędki. Dopiero zetknięcie się z kolegami reprezentującymi tzw. "szkołę śląsko-łódzką" przyniosło koniec dobrego samopoczucia krakusów.

W lipcu lub sierpniu Mariusz Gołkowski zaproponował mi lustrację Superdirettissimy Sokolicy, najbardziej eksponowanego wówczas problemu w Skałkach. Zapakowaliśmy do plecaków dwa podciągi i w zjazdach przedarliśmy się przez chaszcze, tak charakterystyczne dla górnej partii ściany. Po godzinie wędka... z pojedynczego podciągu była gotowa do użytku.

- Blook! - wrzeszczał Mariusz, a ja nic nie mogłem poradzić na właściwości słynnego "Bezalinu" przypominającego gumę modelarską. Pomimo to próby zostały uznane za wielce pomyślne (zwłaszcza przez Mariusza). Prace nad problemem przerywa konieczność skompletowania klasycznych dróg na wschodniej Mnicha do wykazu "na kandydata".

Jesienią znalazłem się na ulubionym Zakrzówku, Mariusz zaś zgarniał na przystanku PKS w Bronowicach niczego nieświadomych klientów. Gdyby wiedzieli, jak spracują swoje ręce przesuwaniem Baumgartnera na żelaznym karabinku... Podczas gdy Mariusz walczył z Sokolicą, udało mi się przejść z dawna upatrzony problem. Start do drogi stanowiła tzw. Przystawka Fugi. Ponad nią bardzo siłowy szpan do rysy, dynamiczny przechwyt do odciągu. Tyle było nowego, reszta to Nity z Prostowaniem. Po dwóch dniach zameldowałem Mariuszowi, że Lewe Nity są gotowe. Oczywiście VI.5.

Zdążyłem w samą porę. Superdirettissima padła w kilka dni później, a Mariusz z marszu rzucił się na Lewe Nity pragnąc mieć obie VI.5-tki w swoim wykazie. Musiał poczekać do wiosny następnego roku. Wykazał niezłomność, wykonując blisko sto dwadzieścia prób.

 

Zdjęcia: Jacek Ostaszewski



Był już początek października, kiedy "Czarny" zwrócił moją uwagę na Ścianę Luster pod Dupą Słonia. Według relacji Piotrka "puszczało" do pewnego momentu "tak ze VI.3+", ale miejsca obok starego nita "zrobić się chyba nie da". Oderwałem się od lektury "Nienasycenia" Stasia Witkacego (które to dzieło miało okazać się Biblią mojego życia) i pełen mocy twórczych znalazłem się pod ścianą.

Po długich deliberacjach w zjeździe udało mi się wypatrzeć potencjalną możliwość przejścia. Stanowiła ją maleńka dziurka na koniec palca, tak mała, że początkowo nie zwróciłem na nią uwagi. W chwilę później testowałem dynamiczny przechwyt do obłej poziomej rysy. Problem stanowiło "utrzymanie" strzału do beznadziejnie gładkiej powierzchni. Po jakimś czasie osiągnąłem pewną powtarzalność ruchów, która pozwoliła snuć nadzieje na przejście drogi od dołu. Ostateczną rozgrywkę trzeba było odłożyć o dzień.

Nazajutrz byłem z powrotem wraz z "Czarnym", Mariuszem i jeszcze jednym kolegą do pary. Tym razem "złoty strzał" udał się w pierwszej próbie, a mój okrzyk radości dotarł aż do Mariusza zrzucając go z Kakofonii. Przybiegł on niecierpliwie okrążając przewieszony narożnik skały i ujrzał mnie stojącego nogami w poziomej rysie. Pozycja powiedziała mu wszystko. Smakowałem słodycz chwili, czy druga taka miała się zdarzyć?

Nienasycenie zdetronizowało Superdiretissimę i Lewe Nity. Mit okazał się tęgi. Aż do momentu prowadzenia droga obroniła się przed powtórzeniami. Cztery lata czekała na następne przejście. Czy można było oczekiwać czegoś więcej? Niestety zabrakło wiary i wyobraźni, aby doprowadzić historię Nienasycenia do końca już w 1982 roku. Co więcej, przejście "strzału" z liną z dołu uznałem wówczas za możliwe, ale... za kilkanaście lat. A szkoda. Ówczesne zachodnie ekstrema, takie jak Magnet IX i Chrysalis 7c reprezentowały podobny standard. Nic dziwnego, tam też wspinali się amatorzy... Lewe Nity zdegradowane zostały do VI.4+, a stopień VI.5 przypisany został jednej jedynej drodze. W ten sposób zaczął on zatracać swój wymiar, stając się znakiem Absolutu.

Kronika następnych kilkunastu miesięcy nie zanotowała dróg w stopniu VI.5. Nie był to jednak na pewno czas stracony. W tym czasie wspinałem się z dolną asekuracją nadrabiając zaległości do Andrzeja i, jak się miało okazać, do Marka Płonki. Przede wszystkim doszło do wymiany doświadczeń ze szkołą "śląsko-łódzką", której Marek nadawał ton. Rozpoczęły się długotrwałe spory o "klasyczność" dróg, zaczęto zdawać sobie sprawę z różnic w stylu przejścia. Krakowskie wspinanie zmuszone było porzucić swoją ideologiczną prostotę wyrażającą się w "wędkowaniu" dróg i pozostawieniu ich samym sobie. Przestała wystarczać lina-"bieliźniarka", karabinek, dziurawe korkery i "dupowspór", czyli słynny Zestaw Dolinka. Przemiany zabrały co najmniej dwa sezony.

Nieco na uboczu tego zgiełku rozwijali skrzydła ambitni warszawiacy inspirowani "ideałem VI.5". Leszek Wojas uchodził za człowieka mało komunikatywnego i skrytego, był jednak wspinaczem wielkiej klasy. Posiadał dar wyszukiwania trudności i komponowania ich w piękne, logiczne drogi.

Latem 1984 r., przebywając na obozie unifikacyjnym w Tatrach, dowiedziałem się o przejściu (z górną asekuracją) Dupy Biskupa w Rzędkowicach. Pierwszą moją myślą było: czy Dupa jest trudniejsza od Nienasycenia. Nie miałem wątpliwości, że chodzi o VI.5. Wielki rywal Wojasa, Leszek Milczarek, mógł się pochwalić rozwiązaniem równie sztandarowego problemu. Stanowiła go "esowata" rysa na Filarze Wyklętych i ścianka ponad nią. Całość była znana już wcześniej pod roboczą nazwą Science Fiction. Ocena tej drogi była niejako w zawieszeniu. Jan Wojciech Kubań, oficjalny menadżer warszawiaków, dał mi do zrozumienia, że "dobrze by było", abym przyjechał do Podlesic lub do Rzędkowic.

Przepełniony ambicją wbiegłem na Górę Zborów wprost z przystanku PKS. Oddech mój jeszcze się nie uspokoił, gdy wędka wisiała w pożądanym miejscu. Drogo mnie to kosztowało. Brak rozgrzewki spowodował totalną utratę siły w siłowej rysie. Science Fiction miała być pierwszą drogą w tych okolicach, z której spadłem. Była o niebo trudniejsza od Lekcji Tańca. Rankiem dnia następnego nie popełniłem błędu niecierpliwości i w obecności Leszka dokonałem powtórzenia. Było to zaledwie kilka dni po przewędkowaniu Rydwanów Ognia, drugiej "oficjalnej VI.5" w Skałkach Podkrakowskich. Wiedziony względami prestiżowymi dałem Science Fiction nieco krzywdzącą ocenę VI.4+. W istocie zarówno Nienasycenie, Rydwany Ognia, Science Fiction, jak i Dupa Biskupa są drogami o podobnych trudnościach. Dwie pierwsze biegną formacjami bardzo miłymi dla współczesnego wspinacza, a ilość powtórzeń jest trudna do ustalenia. Ponieważ sztuka klinowania dłoni w rysach nie jest obecnie popularna, Dupa i Science atakowane są bardzo rzadko i mają nie więcej niż kilka potwierdzonych przejść, stanowiąc memento dla "mistrzów panelu".

Rozochocony powodzeniem na Górze Zborów zajrzałem do Bolechowic. Było tutaj jeszcze sporo miejsca, które się marnowało. Kiedy wskazałem filarek pomiędzy Rysą Babińskiego a Sinusoidą, Rysiek Malczyk rzekł:

- Będę chińskim maharadżą, jak to zrobisz!

Słodki smak "Wina Ojcowskiego", które spożywaliśmy, był smakiem pokusy. W dwa dni później Chiński Maharadża był gotowy. Prawie 30 m technicznej wspinaczki ukazało nowy wymiar VI.5.

Tymczasem możliwość - a raczej konieczność - poprowadzenia najtrudniejszych dróg wędkowych stała się oczywista i nagląca. Wspominałem już, że jedną z przeszkód był brak koncepcji asekuracji w gładkich płytach. Alternatywą kostek były wówczas normalne haki skalne, chociaż ich używanie uchodziło za nieetyczne i nieestetyczne. Spity kojarzyły się ze specyficznym speleogicznym wyposażeniem i nie odkryto jeszcze ich "właściwego" zastosowania.

Większe były opory natury psychologicznej przed porwaniem się na coś nieznanego i groźnego. VI.4 czy VI.5 nie dawały wówczas wielkiego marginesu bezpieczeństwa w postaci zapasu sił. Obawy te spowodowały, że ani ja, ani Andrzej Marcisz, ani Mariusz Gołkowski, a więc "osoby najbardziej predysponowane" nie podjęły wyzwania. Uczynił to Ryszard Kosacz. Ten 32-letni wówczas wspinacz szokował środowisko zarówno fenomenalnym wyczuciem równowagi, jak i wiarą w powodzenie najbardziej szalonych przedsięwzięć. Wspinałem się z "Kosiarą" sporo w Tatrach i była to twarda szkoła. "Przemyślny Kosiara" ograniczał ilość sprzętu do minimum. Na zachodnią ścianę Łomnicy musiał wystarczyć zestaw np. trzech kostek i pięciu ekspresów. "Na lekko" rzeczywiście oznaczało na lekko, a młody gówniarz był niemiłosiernie popędzany przez robiącego wrażenie starego wygi Ryśka. Piętą achillesową Ryszarda były przewieszenia i tragiczny brak przypaku. W "szóstkowym" okapiku zdawał prowadzenia, żadna jednak siła nie była zdolna powstrzymać go w płytach.


Latem 1982 r. wraz z Mariuszem Gołkowskim byliśmy świadkami groźnego widowiska, jakie rozegrało się na Zakrzówku. Nadchodziliśmy właśnie od strony miasta, kiedy dojrzeliśmy na znajomej górce pod Freneyem znerwicowany tłum. Zadarte głowy obserwowały niebieską sylwetkę na płycie... na lewo od rysy. Był to "Kosiara", który przedarł się przez dolną część Nitów i stojąc na jednym większym stopniu usiłował zebrać siły przed trawersem. Zaskoczenie nasze było kompletne. Dołączyliśmy do grupy obserwatorów, a sprzeczne myśli zakotłowały się w głowach. Z jednej strony żaden z nas nie był zainteresowany w powodzeniu tej próby. Z drugiej strony widok dwóch składanek haków oplecionych pętlami skrótów skłaniał nas do szczerego kibicowania. Nie ulegało wątpliwości, że jeśli "Kosiara" odpadnie, nie będzie dobrze...  

Rysiek z charakterystycznymi dla siebie drgawkami ruszył w trawers i po chwili zmagał się z wpinką do diagonala. Ostatnie trudne miejsce przeszedł jakby na bezdechu. Rozpacz gestów naszego kolegi przestała być rozpaczą kontrolowaną. Zdołał jeszcze wpiąć się do wbitego do połowy klincala, złapać ostatni chwyt drogi i skoczyć w kierunku zbawczej krawędzi płyty. Niestety! Rozkrzyżowany w locie kształt miał coś z patosu tatrzańskich tragedii. Klincal wyleciał z mlaskiem, diagonal z cienkim śpiewem. Szarpnięcie obciążonej liny zlało się z głuchym uderzeniem żelastwa, które spotkało na swej drodze głowę śmiałka. Plama krwi na płytach i milczenie.

- Opuszczaj! - wrzasnęliśmy z Mariuszem do zszokowanego asekuranta.

- Nie życzyliście mi dobrze, chłopcy - poskarżył się "Kosiara", kiedy staraliśmy się uwolnić zbolałe ciało z uprzęży i liny. Po chwili podtrzymywany przez nas niedoszły zdobywca udał się w kierunku Rejonowego Ośrodka Zdrowia, którego ponury gmach w niedalekiej (na szczęście) odległości dominował nad panoramą miasta.

Pęknięta czaszka "Kosiary" ostudziła nasz zapał tylko na rok. W czerwcu 1983 r. zmobilizowaliśmy się z Mariuszem na prowadzenie Nitów. Odbyło się to w środku tygodnia, aby uniknąć denerwującej klaki. Droga nie wydawała się nam specjalnie trudna, emocje były gorsze od spodziewanych. Każdy z nas dysponował przecież dość tęgim przypakiem.

Nadeszła jesień. W przeddzień swoich 33 urodzin "Kosiara" zadzwonił do mnie i zaproponował spotkanie na Zakrzówku. Zgodziłem się ochoczo, przewidując konsumpcję znakomitego bimbru z owoców dzikiej róży. "Kosiara" wręczył mi jednak dwa haki.

- Wbij mi to.

- Gdzie?

- Na Lewych Nitach.

A więc znów zaskoczenie. Wbiłem żelazo najlepiej jak mogłem w ostatnią z poziomych rys i jedną z dolnych. Patrząc na twarz Ryszarda i słuchając jego uroczystych słów zdałem sobie sprawę, że wszelkie odradzanie jest nie na miejscu. W milczeniu wplotłem w karabinek pojedynczą linę "Bezalin" i uformowałem Baumgartnera.

- Możesz iść!

"Kosiara" odpływał od ściany trzykrotnie, trzykrotnie nastawiałem się na straszliwy cios, który wyrzuci mnie w powietrze. Sprzyjało mu powodzenie. Nie miał wprawdzie siły wpiąć się do ostatniego przelotu, ale sięgnął krawędzi płyty i wygramolił się na półeczkę. Lina skrępowana trzema ekspresami kołysała się melancholijnie na tle czerniejącego w zmierzchu nieba. W dwa dni później, dokonawszy duchowego przewartościowania, które obejmowało rachunek sumienia z własnego tchórzostwa, powtórzyłem Lewe Nity. Przezornie dobiłem dwa solidne haki. Oba tkwią na swoim miejscu do dziś.

Wiadomość ta nie została jednak "właściwie" doceniona przez kolegów ze "szkoły śląsko-łódzkiej". Skutkiem tego, wiosnę 1984 r. spędziłem na prowadzeniu takich dróg jak Krakowskie Derby czy Pajączek w Podlesicach, z użyciem samych kostek. Zaangażowałem się też w serię solówek, które zainaugurowałem powtórzeniem Rysy Babińskiego. Dopiero wyczyny warszawiaków przywróciły moje zainteresowanie stopniem VI.5.

W październiku znów byłem w Dolinkach. Wyposażony w wiaderko cementu, kilka solidnych haków i (uwaga) dwa spity darowane przez prezesa KKTJ Andrzeja Ciszewskiego, kroki swoje skierowałem pod Lustro. Uzbrojenie drogi zajęło dzień. Nazajutrz byłem pod ścianą w towarzystwie Jacka Ostaszewskiego, objuczonego aparatem Zenit. Poprowadzenie Nienasycenia poszło dziwnie łatwo. Nimb tej drogi, przynajmniej dla mnie już nie istniał.

Kilka wiosennych dni 1995 r. poświęciłem mozołowi prac wiertniczych na Chińskim Maharadży. Przy trzecim ringu straciłem cierpliwość i udałem się do niezawodnego KKTJ. Zostałem wysłuchany, a cztery darowane spity umożliwiły skompletowanie przelotów.

Pierwszą próbę przerwała śnieżyca. Dopiero majowy dzień stał się świadkiem prowadzenia Maharadży. Świadkiem był też mój zacięty "wróg" ideologiczny, Marek Płonka. Przejście tej drogi miało istotne znaczenie. Po pierwsze używając współczesnej terminologii odbyło się ono w stylu RK, a więc bez wyciągania liny z przelotów po odpadnięciu. Był moment, że miałem wątpliwości, ale Marek, największy ekspert od spraw stylu, nie zgłosił zastrzeżeń. Być może, gdyby zobligował mnie do następnej próby, najtrudniejsze drogi ze stałymi przelotami byłyby już wtedy robione u nas RP. W ten sposób RK został usankcjonowany na dalsze cztery lata i nie był kwestionowany aż do 1989 r. Z drugiej strony, sprowadzenie do wspinaczki z dolną asekuracją najtrudniejszej drogi wędkowej pozwoliło zunifikować na Jurze definicję "klasyczności". Od tego momentu obowiązywało już prowadzenie wszystkich wspinaczek.

Pierwszą drogą, która nie miała poślizgu pomiędzy przewędkowaniem a prowadzeniem, był Montokwas 212. W październiku zainteresowałem się "ostatnim" problemem Bolechowic, jaki stanowiła płytowa połać pomiędzy Zacięciem a Abazym. Pomimo wielu prób nie przeszedłem z ciągu wytężającej i skomplikowanej sekwencji ruchów. Droga wtrawersowała we właściwy problem na wysokości wybrzuszonego okapiku i wymagała (jak mi się wtedy wydawało) użycia dwóch lin do prowadzenia. Zdecydowałem się zagrać va banque i osadziłem na drodze 7 spitów, rekordową wówczas ilość. W letnim słońcu wykonałem cztery próby, zanim znalazłem się pod okapikiem. Brakowało kilku przechwytów do zbawczej rysy na lewym wariancie Abazego. Ręce stanowiły roztopiony mosiądz, oddech rwał, ale wola okazała się silniejsza. Uchwyciłem końcowy podchwyt, a dłoń znalazła w rysce niezawodne klinowanie. Dałem z siebie sto procent.

Montokwas 212 ukazał mi inną, niespodzianą optykę prowadzeń, owe zanurzenie w ocean motywacji i chęci. Wtedy odkryłem, że większe trudności pokonać można mając linę od dołu - credo dojrzałej wspinaczki. Pomimo to droga otrzymała znaczek VI.4+/VI.5. "VI.5" był już dla mnie wielkością transcendentną.

Przyznaję, że ów okres 1985/86 był dla mnie czasem nieuzasadnionej pychy. Starałem się bardzo, aby to uczucie nie było jednak widoczne na zewnątrz. Spośród dwudziestu najbardziej liczących się dróg, prawie wszystkie były moje. Sporo nowych wspinaczek było na pewno klasy Nienasycenia czy Maharadży, ale w moich oczach nie zasługiwały one na najwyższą ocenę. Nie chciałem "profanować VI.5" poprzez jego zbytnie rozpowszechnienie.

Wydarzenia szybko sprowadziły mnie na ziemię. Andrzej Marcisz powtórzył Maharadżę, pomimo potężnego lotu przy wpinaniu liny. W Rzędkowicach inne przejście zelektryzowało publiczność pałającą tradycyjną niechęcią do krakusów. Mirek Wódka poprowadził Dupę Biskupa (1986). Droga przez dwa lata zdążyła obrosnąć legendą. Mirek, człowiek wielkiej skromności, dodał "minus" do oceny zdobywcy i wyraźnie oczekiwał potwierdzenia osiągniętego rezultatu. Pod naciskiem chwili porzuciłem swoje plany na Podzamczu i w wigilię robotniczego święta znalazłem się w Rzędkowicach. Przejście Dupy zabrało mi cztery próby (bez znajomości) w nieznośnym skwarze, na jaki narażone są okolice Turni Lechfora w słoneczny dzień. Burza oklasków, jaką zebrałem, była najpiękniejszą nagrodą.

Tymczasem przy okazji odwiedziłem Podlesice. Krzysztof Kucharczyk - "Kuchar" zaprezentował mi nowy problem. W siedmiometrowej bocznej ścianie Kajaka tkwiły dwa ringi. Pomimo, iż przechwyty mi nie wychodziły, zlekceważyłem Problemat Kuchara. Postąpiłem bardzo niesłusznie, ale wszystkie dotychczasowe drogi VI.5 wiodły potężnymi, budzącymi respekt formacjami. W ten sposób odrzuciłem proponowany przez Krzyśka ideał drogi "krótkiej, aczkolwiek treściwej". Problemat padł dwa lata później bez mojego udziału. Na Podzamczu oczekiwała mnie wspaniała dwudziestometrowa płyta. Kilka "poprawionych" chwytów umożliwiło mi prowadzenie Ommadawn Direct (VI.5). Droga ta cieszy się po dziś dzień sławą jednej z najpiękniejszych, o czym świadczy glazura na chwytach. Z preparowania chwytów tłumaczyłem się już wielokrotnie, obecnie w dobie sztucznych ścianek ta "lina rozwojowa" wspinaczki jest może nieco bardziej zrozumiała.

Innymi drogami reprezentatywnymi dla VI.5, do których powstania wówczas przyczyniłem się, były Kochanek z Czeremchowej i Łaźnia Turecka. W tym ostatnim przypadku teoria drogi "krótkiej i treściwej" dała o sobie znać. Wahałem się przez moment nad oceną... ale powtórzenie drogi przez Leszka Milczarka zadecydowało o konserwatywnym podejściu. I słusznie. Łaźnia na pewno nie jest trudniejsza od Montokwasu 212, chociaż ma bardziej skumulowane trudności. Obie drogi stanowią obecnie kanon wspinania w Dolinkach.

Respekt wobec trudnych prowadzeń mijał. Bardzo aktywni byli Warszawiacy, "Kuchar" i "Jaca" Zaczkowski. Pewnego dnia Science Fiction doczekało się trzech premierowych prowadzeń w ciągu pół godziny (Zaczkowski, Milczarek i ja). Czołówka ostrzyła sobie zęby na Frankenjurę. Mnie odmówiono paszportu i musiałem pozostać w Podlesicach. Aguirre, Gniew Boży (VI.5) na Wodnej Skale przedstawił moją tęsknotę za podróżą w Nieznane. Droga niestety przelała kielich goryczy purystów. Nie bawiąc się w niunase dorobiłem klamkę, która umożliwiła połączenie dwóch trudnych sekwencji w całość. Sprawa oparła się o Komisję Skałkową i przydała Aguirre złą sławę. Droga miała wyraźnego pecha. W końcu ktoś przyłożył zbyt dużą siłę do feralnej klamki, która rozpadła się. Aguirre (obecnie więcej niż VI.5) nie ma po dziś dzień powtórzeń z dolną asekuracją.

W 1986 r. Mariusz Gołkowski powrócił na krótki czas do aktywnego wspinania. Z charakterystyczną dla siebie cierpliwością atakował monolityczne zerwy Wielkiej Cimy na Podzamczu. W końcu udało się przewędkować drogę. Podejrzewaliśmy wszyscy Mandalę Życia o jakieś niesłychane trudności, a parametry Mariusza (187 cm wzrostu) zdawały się potwierdzić nasze przekonanie. Po dwóch latach okazało się, że jest to typowa droga VI.5 i obecnie stanowi ona najłatwiejszą możliwość przejścia tej części ściany.

Wyzwanie wiosny 1987 r. podjąłem z trudem. Wiele spraw osobistych przeszkadzało mi, a doprawdy trudno jest wykonać solidny przechwyt bez niebiańskiego spokoju w głowie. Szczęściem nowo odkryta ścianka Polnika była blisko, a komunikacja PKS bardzo korzystna. Jeszcze w zimie osadziłem w przewieszeniu dwa ringi i dorobiłem kilka chwytów. Mniemałem, całkiem słusznie, że nikogo nie będzie interesowało, co znajduje się na tej zapomnianej skałce. Problem był ciekawy. Bardzo szybko zorientowałem się, że klucz do powodzenia stanowi dynamika i związana z nią koncentracja. Po raz pierwszy też zetknąłem się z sytuacją, w której wpinanie liny było trudniejsze od samego wspinania się.

Ostateczny szturm Pawianów (które) czują się świetnie trwał dwa dni i wymagał 12 przymiarek. Spośród moich asekurantów złotą cierpliwość wykazali Lech Włodarz i Rysiek Benduski. Ten ostatni zapewne na skutek przeżyć pod Polnikiem nabawił się silnej dewiacji tradycjonalistycznej. Rzeczywiście, Pawiany dostarczyły mi niewielu wrażeń charakterystycznych dla prowadzenia drogi. Styl RK stawał się przeżytkiem. Złamałem swoje zasady: VI.5+.

Działalność wznowiłem dopiero w październiku, ale za to bardzo skutecznie. W niecałe dwa tygodnie powstały: Dziś Samba, Jutro Bomba (VI.5), Kaplica Przyjacielu (VI.5 RK), Pożegnanie Jesieni (VI.5), no i Chomeini. Z rozmaitych względów nie mogłem się zbytnio chwalić przejściem wielkiego okapu nad Jaskinią Mamutową. Zakres preparacji chwytów był zbyt poważny jak na nerwy takich osób jak Rysiek Benduski. Ale ten strzał z nogami w powietrzu... Wtedy to było coś, dzisiaj podobny chwyt można przećwiczyć na salce... Chomeini, nawet na dwa lata później, po przejściu RP, nie doczekał się rzetelnej oceny. Zbyt dużo moich emocji taka ocena musiałaby zawierać. Droga pozostaje w zapomnieniu po dziś dzień, stanowiąc epitafium VI.5.

Najpóźniej powstałą VI.5-ką, której ani nie zdegradowano, ani nie przeceniono jest Przybycie Tytanów (wiosna 1988). Droga biegnie środkiem białego zacieku, tak "jak powinien" iść Montokwas 212. Początkowo ocena sięga VI.5+, ale Leszek Milczarek, autor drugiego przejścia, porównał drogę do IX+. "Europeizując" naszą skalę ustaliliśmy, że jest to VI.5. Przybycie Tytanów jest obecnie jedną z najczęściej próbowanych dróg i dla wielu wspinaczy stanowi życiowe osiągnięcie. Tutaj też padł rekord krajowej wspinaczki kobiecej za sprawą Iwony Gronkiewicz-Marcisz (1990). Taki jest już los dróg w "odpowiednim" miejscu.

Większość roku 1988 spędziłem w łóżku liżąc się z ran odniesionych na Klagemauerze. Dzięki nodze w kolorze dojrzewającej śliwki armia mnie odrzuciła, kłopoty minęły.

Wiosną znów byłem aktywny, głównie na Podzamczu. Wiele dróg, które wówczas poprowadziłem, i które poprowadzili moi koledzy, nie dało się żadną miarą definiować jako VI.5. Krucjata Trzeźwości czy Wulkan Miłości otrzymały zresztą oryginalną ocenę w skali francuskiej. Okres ten omal nie zakończył definitywnie historii VI.5. 7c+ brzmiało obco, zresztą stopień 8a był we Francji i w innych krajach bardzo przełomowy. Główny wysiłek skierowany został ku zawodom i tak jest do chwili obecnej. Nieliczni koledzy, którzy prowadzili w ostatnim sezonie nowe drogi, bez sentymentu, śmiało licytowali: VI.5+, VI.6.

Jeżeli patrzymy na skalę, jako na precyzyjny opis trudności, to historia stopnia VI.5 w skałkach dobiega końca. Ogłoszono natomiast nową erę w Tatrach, tutaj miara pozostaje aktualna. Pojawienie się i późniejsza ewolucja stopnia VI.5 przypomina poniekąd historię poczciwej "szóstki", "VI.5" podobnie jak i "skrajne trudności" wymyka się konkretyzacji. Dość powiedzieć, że stopniem tym oceniono drogi od IX- do IX+/X- na przestrzeni dekady. Osobiście uważam, że "VI.5" jest raczej wartością naszej subkultury lub stygmatem pokolenia, do którego należę. Wyrażając nieosiągalne "VI.5" zachęca do doskonalenia ciał i ducha. W tym sezonie "wyższe" stopnie są niekonieczne.

 

 



Tekst: Piotr Korczak

Foto: Jacek Ostaszewski 

GÓRY, nr 7 (50) lipiec 1998 

(kg)

 

 
 
 
Copyright 2004 - 2024 Goryonline.com