W pewien restowy dzień snuliśmy się niemrawo po uliczkach Awinionu. Był listopad, dość ponury, przynajmniej jak na to, czego spodziewa się spragniony ciepła Polak – południe Francji ogarnęła powódź. Wielodniowy brak słońca zrobił swoje, pomięta i rozleniwiona psycha z trudnością reagowała na jakiekolwiek bodźce. A jednak... Na wystawie któregoś z miejscowych biur turystycznych uwagę Filipa przykuła okładka katalogu: turkus oceanu, palmy kokosowe, srebrnobiały piasek, a na nim gigantyczne bloki granitu. Tak odkryliśmy Seszele.
Zważywszy na otaczającą nas wówczas aurę, gotowi byliśmy ruszać od razu w ten wręcz nieprzyzwoity landszaft. Istniał tylko jeden mały problem: nie da się tam dotrzeć stopem. Apetyty musieliśmy zatem okiełznać w oczekiwaniu, aż wiecznie pusta sakiewka napełni się po brzegi. Po sześciu latach nadeszła wreszcie upragniona chwila i tak oto znaleźliśmy się na mediolańskim lotnisku, niecierpliwie wyszukując na tablicy odlotów egzotycznej nazwy: Mahé Island.
Fot. Izabela Gronowska-Babicz
Lot trwał dziewięć godzin. Dobrze, że podróżowaliśmy nocą, gdyż entuzjazm pulsujący w naszych tętnicach mógłby rozsadzić samolot, a tak poszliśmy grzecznie spać... i obudziliśmy się w raju. Przynajmniej tak mi się wydawało, przekonanie to szybko zweryfikowała jednak rzeczywistość. Właśnie wschodziło słońce, gdy na bezkresnej niemal tafli Oceanu Indyjskiego wypatrzyliśmy małe, intensywnie zielone skrawki lądu. Seszele! W geologicznej przeszłości wraz z Afryką, Australią, Ameryką Południową Antarktydą, Indiami i Madagaskarem tworzyły jeden zwarty kontynent – Gondwanę; odłączyły się od stałego lądu zanim ewolucja gatunków zaczęła nabierać tempa. W sposób naturalny nigdy nie dotarł tu żaden ssak, za wyjątkiem potrafiących latać nietoperzy.
Archipelag tworzy 115 wysp, największą z nich – Mahé – od wybrzeży Afryki oddziela dziś 1300 km morskiego żywiołu. Z okna samolotu udało się Filipowi zlokalizować La Digue, cel naszej podróży. To na niej została cyknięta historyczna fotka, wypatrzona lata temu w Awinionie.
Chwilę później zaczęliśmy schodzić do lądowania niedaleko Victorii, stolicy Republiki Seszeli. O 6.20 rano z klimatyzowanego wnętrza Boeinga przeszliśmy do rękawa prowadzącego na płytę lotniska i tam otrzymaliśmy powitalny cios w płuca od tutejszej aury. Efekt sauny – to sformułowanie nie jest żadną przesadą. Przez moment mieliśmy nadzieję, że powietrze tak się nagrzało pod brezentem i zaraz ocuci nas ożywcza bryza. Nic z tych rzeczy. Był to po prostu zwykły seszelski poranek, upał miał dopiero nadejść.
Pocztówkowe klimaty. Fot. Izabela Gronowska-Babicz
Pal licho samopoczucie, tylko jak bulderować w tej piekielnej wilgoci? To pytanie i próby znalezienia nań odpowiedzi skutecznie wypełniły czas oczekiwania w budynku terminalu na otrzymanie pozwolenia na pobyt. Potem wessała nas rzeczywistość społecznych kontrastów, bieda połączona z luksusem w otoczeniu egzotycznej przyrody, którą w XIX wieku brytyjski generał Charles Gordon przyrównywał do biblijnego Edenu.
A upał? Na wszystko jest sposób. Szybka adaptacja do zmiennych warunków to cecha wysoko ceniona przez Matkę Naturę, niestety nie każdy ją posiada. Zatem, wybierając się w celach wspinaczkowych na Seszele, warto przewidzieć kilka dodatkowych dni na aklimatyzację. Podstawą tejże nie jest wyłażenie na jakąś dużą górę, tylko najzwyklejsze spanie w pokoju bez klimatyzacji, początkowo zdające się być torturą. Ulgę w cierpieniu przynoszą wiatraczki elektryczne, bez których ani rusz. Wilgoć i upał to na szczęście jedne z nielicznych minusów Seszeli, obok rekinów i pająków palmowych, ale o tym może później.
Pierwsze dwa dni wyjazdu spędziliśmy na Mahé, przeczesując rajskie plaże w poszukiwaniu problemów bulderowych. Efekty tych działań okazały się mizerne, napaliliśmy się natomiast na zdobycie najwyższego szczytu Seszeli, Morne Seychellois, o którym słyszeliśmy, że mimo skromnych rozmiarów (jedyne 905 m n.p.m.) stanowi niezłe wyzwanie, nie tyle techniczne, co orientacyjne. Będąc jeszcze w Europie, próbowaliśmy telefonicznie namówić na wyjście kreolskiego guide’a, bazując na doświadczeniach Wojtka Cejrowskiego, który powiada, że bez Murzyna nigdy nie wszedłby w dżunglę. Niestety, guide nie palił się w ogóle do tej wyprawy... Sam dźwięk nazwy Seychellois budził w nim trudny do pojęcia niepokój i wycofowe reakcje.
Wiedzieliśmy, że na Morne nie prowadzi nawet ślad ścieżki, kopuła szczytowa jest wspinaczkowa i zarośnięta gęstym lasem deszczowym. Ale żeby było aż tak źle? Próbowaliśmy sami rozgryźć temat, robiąc mały rekonesans wzdłuż drogi jezdnej o obiecującej nazwie Sans Souci (Bez Trosk), która przecina interesujący nas masyw. To wystarczyło, by zrozumieć, że pomysły à la Zosia Samosia nie wchodzą w grę. Sami nie przebijemy się przez zarośnięte tropikalną roślinnością, omszałe urwiska. Z pomocą przyszła nam właścicielka pensjonatu, od której dostaliśmy namiary na Jacques’a Barreau. To człowiek instytucja, który jest w stanie załatwić prawie wszystko. Znał kogoś pracującego w Ministerstwie Środowiska, kto mógł poprowadzić nas na Morne. Umówiliśmy się na zdobywanie zakrzaczonej góry za dwa tygodnie i ruszyliśmy katamaranem Cat Cocos w kierunku La Digue, od której dzieliło nas jeszcze pięćdziesiąt kilometrów. Po drodze zahaczyliśmy o kolejną wyspę archipelagu – Praslin, słynącą z najwyżej plasujących się w światowych rankingach plaż, a także z Vallée de Mai, gdzie rośnie endemiczna palma Coco de Mer, o najdłuższych na świecie łodygach i największych, dwudziestokilogramowych orzechach: relikt z epoki dinozaurów. Tyle tych „naj”, że nie można było im odpuścić.
Gondwana. Fot. Izabela Gronowska-Babicz
Po kilku dniach podróży dotarliśmy wreszcie na La Digue. Tutejszy granit odkrył dla wspinania Marco Preti, reżyser filmów dokumentalnych, ojciec jednego z czołowych dziś włoskich bulderowców, sam zresztą twardy górski zawodnik. Pojawił się na Seszelach w 1985 roku, wybierając jako teren swojego działania cztery wyspy: Mahé, La Digue, Cocos i Frégate. Jego tropem podążył w 2004 roku Klem Loskot, który otworzył większość logicznych linii na plaży Anse Source d’Argent. Klem postanowił zachować względną nieskazitelność miejsca, opublikował jedynie obrazy, by każdy, kto pojawi się tu po nim, czuł się trochę jak pionier. Żadnych nazw, żadnych wycen, nic, co ułatwiłoby precyzyjne namierzenie pasaży. Tyle wiedzieliśmy. Posiadaliśmy zaledwie parę zdjęć Loskota, jego filmik „Emotional Landscape” i wiedzę topograficzną, którą Filip zdobywał przez lata, tropiąc umiejscowienie każdego bulderu pojawiającego się na fotografiach z Seszeli.
Słowem to, co nas czekało, miało posmak pionierskiej eksploracji. Plaża Anse Source d’Argent to rzeczywiście CZAD. Większość kamieni, stojących na brzegu oceanu niczym rzeźby, to estetyczne highballe z granitu o dużych, bardzo ostrych ziarnach kwarcu i skaleni, które już po jednym dniu bulderowania sieją spustoszenie w stanie naskórka. Nie mieliśmy kraszpadów, ale ich rolę całkiem nieźle spełniał srebrny, drobniutki piasek. Utemperowało to psychę w sposób naturalny, ostrożność wpływała znacząco na styl przejść. Buldering miał słodko-gorzki posmak żywcowania.
Sztandarowym problemem La Digue, okraszającym większość turystycznych katalogów, jest kamień przypominający kształtem gigantyczny orzech Coco de Mer albo – posiłkując się bardziej swojskimi skojarzeniami – pupę. Rysa przebiegająca przez środek owej pupy została ochrzczona Gondwana, tak jak jeden z filmów Loskota. Filip wybrał tę nazwę, by podkreślić związek pasażu z osobą Klema, który z pewnością jako pierwszy pokonał linię. Ze zdjęć wynikało, że jej powtórzenie to tylko formalność, lecz życie bywa zaskakujące.
Już sam start miał swoje smaczki – w dolnej części rysy uwielbiały gnieździć się kraby. Przed każdą przystawką uciekały w głąb szczeliny, do której wkładało się palce. Jednak główną trudnością okazał się wyjściowy ruch – coś dla Didiera Berthoda, czyli pełny przyblok na zaklinowanej dłoni, połączony ze wstawieniem wysoko nogi na tarcie i dalekie sięgnięcie do dobrego już chwytu. Brak kraszpadów odwagi nie dodawał, więc dla bezpieczeństwa Filip próbował wstawiać się w bulder podczas przypływu, startując z wody sięgającej mu do pasa. Nie miało to większego sensu. Dochodząc (w mokrych butach) do trudnego ruchu, był już na tyle wysoko, że ewentualne glebowanie i tak zapamiętałby na całe życie. Kolejna seria prób odbyła się w czasie odpływu. Za każdym razem, gdy Filip docierał do wyjściowych trudności, psycha mu miękła i... schodził.
Spire - poważny highball, który trzeba pokonać nie tylko do góry, ale i w dół. Fot. Izabela Gronowska-Babicz
Wreszcie, w miejscowej kafejce internetowej, postanowił rzucić okiem na patenty Klema. Także to nie posunęło sprawy ani o krok – Loskot wykonał bowiem ryzykowną banię bez użycia klinowania. Pozostawało odważyć się na ruch à la Berthod, tym bardziej że nasz seszelski pobyt dobiegał końca. Świadomość zbliżającego się powrotu dodała Filipowi spręża, nabuzowany adrenaliną wciągnął problem przedostatniego dnia na wyspie, praktycznie nie zauważając
trudności. Przekonany, że to tylko lęk go ograniczał, chciał chwilę później powtórzyć ruch do zdjęcia, ale jego „pięć minut” już minęło i znów było trudno Zaproponowana przez Filipa wycena 7A zupełnie nie oddaje tamtejszych realiów. Trzeba pamiętać, że wspinanie w tropikach ma swoją specyfikę: to, co w zimny dzień w Bishop jest banałem, na Seszelach może być już niemożliwe do zrobienia. Przystawki do Gondwany przeplatane były prowadzeniem innych linii. Najciekawsze to prawdopodobnie pierwsze wejście na sąsiadujący z nią Spire – poważny highball, który trzeba pokonać nie tylko do góry, ale i w dół, gdyż nie ma stamtąd innego zejścia, oraz prześliczny i niełatwy Fleur d’Océan 7B.
Tekst i zdjęcia: Izabela Gronowska-Babicz
Całość artykułu znajdziecie w GÓRACH nr 228