Skulony w śpiworze rozcieram zmarnięte stopy. Nie wiem, czy śpię, czy czuwam. Za dużo wrażeń, za dużo stresów w ostatnich dniach. Zdaję sobie sprawę, że to już ostatnie wyjście, na jakie nas stać. Ostatnia szansa, by zmierzyć się tej zimy z K2. Nie udało nam się w sezonie 1987/88 od strony pakistańskiej, gdy wyprawą kierował Andrzej Zawada. Teraz też miał być z nami, ale jego przedwczesna śmierć przekreśliła wspólne plany. Postanowiliśmy kontynuować jego wyzwania – bez Niego, ale dla Niego. Również dlatego znów jesteśmy zimą pod drugim szczytem świata.
K2 od północy; fot. arch. K. Wielicki
Jest 26 lutego i większość kolegów z zespołu już nie poderwie się do walki. Są wykończeni fizycznie, psychicznie, niektórzy chorzy i z odmrożeniami. 350 metrów nade mną biwakują Denis i Marcin, jedyni zdolni do akcji powyżej 7500 metrów. Wczoraj szczęśliwie dotarli do wysokości 7650 metrów, ale pozostawionego tam namiotu z wyposażeniem niestety nie zastali. Przygotowani na taką „niespodziankę” zabrali namiot, ale tylko jeden śpiwór, co pozwoliło im zabiwakować, jednak o komforcie nie mogło być mowy. Noc jest bardzo zimna, w moim namiocie jest –32°C. Nie mam się nawet do kogo przytulić, a ogrzewanie maszynką gazową jest zbyt niebezpieczne, bo jeśli płomień zgaśnie, można się otruć gazem.
Czy to ma sens? Czy mój plan, by rankiem dołączyć do kolegów w górze i razem próbować ataku szczytowego jest realny? Może tylko chciałem udowodnić sobie, że jeszcze potrafię, że mam siły? Jak sobie przypomnę wydarzenia sprzed siedmiu lat, nie znajduję żadnego uzasadnienia dla moich działań. Wtedy na tym samym filarze, i to latem, przy dobrej pogodzie, ruszyliśmy wczesnym rankiem z wysokości 7850 metrów, a na szczyt dotarliśmy o 20.30. Potem, podczas zejścia, zaliczyliśmy biwak na 8250 metrach. Dziś nie mam partnera i wiary w sukces. To, co robię, to raczej jakaś powinność, by dać z siebie wszystko dla realizacji celu, który na tej wyprawie oddala się z każdym dniem.
Huk wiatru na grani nie wróży niczego dobrego. W trakcie długiej zimowej nocy co chwilę kontroluję godzinę. Jeśli chcę dogonić kolegów, powinienem zacząć gotować wodę około piątej i o szóstej wyjść w kierunku ich biwaku, by już razem kontynuować wspinanie filarem wyprowadzającym do wielkiego kuluaru podszczytowego. Raz po raz zapadam w drzemkę, z której budzi mnie wiatr albo zimno. Nagle słyszę trzaski radiotelefonu. Szukam go nerwowo w śpiworze. Nasłuchuję. Sprawdzam godzinę – jest 5.30. Cholera, zaspałem.
Krzysztof Wielicki podczas nocnej akcji; fot. arch. K. Wielicki
Zaczynam szybko szukać maszynki. Oczywiście zapalniczka, jak to zwykle bywa w takich sytuacjach, nie chce dać płomienia. Szukam zapałek, które powinny gdzieś tu być, ale nie potrafię ich znaleźć. Rozgrzewam zapalniczkę ciepłem własnego ciała. W końcu udaje mi się rozpalić gaz, ale płomień jest prawie niewidoczny. Przy tak niskiej temperaturze gaz nie chce opuszczać pojemnika. W tym tempie zagotuję wodę za godzinę!
Nagle słyszę w radiotelefonie głos Denisa: „Marcin źle się czuje, ma objawy choroby wysokościowej”. Prosi o rozpoczęcie akcji ratunkowej. Natychmiast wywołuję bazę. Od razu zgłasza się niezawodny Bogdan. Proszę Romka, naszego lekarza, by ustalić dalsze działania. Już wiem, że to koniec wyprawy. Teraz liczy się tylko życie Marcina.
Jurek i Ogór wychodzą do obozu pierwszego. Jacek i Bartek ruszają z jedynki z tlenem w kierunku obozu C2. Przygotowuję leki i termos z herbatą. Kończy się gaz, znajduję drugi palnik, zakładam butlę i nagle… maszynka zapala się przed dokręceniem! Odrzucam ją w kierunku wyjścia, ale ogień zajmuje namiot. Szukam noża, na szczęście błyskawicznie go znajduję i tnę powałę, by się wydostać. Ogień rozprzestrzenia się momentalnie. Zajmuje się też śpiwór. W końcu udaje mi się wrzucić buchający pojemnik w śnieg.
Straty są duże. Szybko likwiduję spaloną połowę namiotu. Resztki wiążę linkami, by wiatr nie nawiał śniegu do środka. Dodatkowo umacniam go, bo może się jeszcze przydać podczas akcji ratunkowej. Pakuję termos, leki, kurtkę puchową i rozpoczynam wspinanie w kierunku filara. Wiem, że Denis rozpoczął zjazdy z chorym Marcinem, ale na pewno się przydam, bo ciężko w pojedynkę przeprowadzić taką akcję.
Zjazdy pomiędzy trójką a dwójką; fot. arch. K. Wielicki
Po półtorej godziny wspinania w pyłówkach widzę na linie Marcina. Trzydzieści metrów nad nim Denis. Spotykamy się pod uskokiem. Wymieniamy się informacjami i ustalamy taktykę zjazdów. Marcin dostaje pierwsze leki, herbatę... Jedziemy w dół. Wiem, że teraz decyduje szybkość. By go uratować, musimy z nim zejść jak najniżej. Mam nadzieję, że koledzy na czas dotrą do obozu C2 z tlenem.
Opuszczanie idzie nadspodziewanie dobrze, bo na razie droga biegnie w pionie. Po południu osiągamy obóz C2 (6800 metrów). Niestety, nikogo tu nie ma. Szkoda, bo stąd już nie będzie tak łatwo… Dużo trawersów w śniegu, a przede wszystkim w lodzie. Często z obniżaniem, co wymaga ponownego wspinania się do „przelotu”, czyli punktu mocującego. Nie wiem, jak to zrobi osłabiony i zdeteriorowany Marcin.
Przez radiotelefon robię awanturę Jackowi, który już bez Bartka kontynuuje wspinanie z butlą tlenową. Mówię, że jest wolny, że do dupy taka robota. Pewnie jestem niesprawiedliwy i wymagam zbyt wiele, bo droga między C1 a C2 jest strasznie wytężająca i prawie cały czas idzie się po szarym, twardym lodzie. Teraz jednak minuty mogą decydować o życiu lub śmierci. To walka z czasem, zmęczeniem i postępującą chorobą. Rozpoczynamy skomplikowane zejście. Trzeba przed nocą zdążyć do C1 na wysokości 6000 metrów.
Na szczęście odcinek między C2 a C1 jest kompletnie ubezpieczony linami, więc przynajmniej nie powinniśmy zgubić drogi. Ale już o piątej robi się ciemno. Opuszczanie Marcina, który nie ma sił wbijać zębów raków w twardy lód, jest coraz bardziej wytężające. Na trawersach nie jesteśmy w stanie mu pomóc, jednak jest superdzielny. Wolno, ale konsekwentnie pokonuje kolejne metry trudnego lodu.
Denis Urubko w obozie drugim; fot. arch. K. Wielicki
Z niecierpliwością wypatruję światła latarki Jacka, który powinien już być gdzieś blisko. Niestety, chyba będziemy musieli poradzić sobie sami. Walcząc z ciemnościami, wiatrem i potęgującym się zimnem, docieramy do ostatniej liny spadającej prosto w szczelinę, w której znajduje się namiot obozu C1. Jest godzina 19.00. Koledzy szybko pakują Marcina do śpiwora. Podłączają go do butli z tlenem i podają leki.
Marcin szybko wraca do zdrowia. Tym razem zwyciężyliśmy w nierównej walce z czasem i naturą. Zostawiamy go jednak w C1 na noc. W namiocie nie ma miejsca, więc kontynuujemy z Denisem nocne zejście. Około godziny 22.00 docieramy do bazy, gdzie czekają na nas z herbatą i kolacją.
W świetle lampy patrzę w oczy Denisa i próbuję odgadnąć, co kołacze mu się w głowie. Czy myśli, że straciliśmy ostatnią szansę, czy w tym momencie czuje jedynie ulgę, że udało się uratować Marcina. Chwilę później podchodzi do mnie i mówi: „Wrócimy tu jeszcze zimą, góra poczeka”. Myślę: „Jesteś wielki” i zyskuję pewność, że przed tym dzielnym Kazachem wiele wspaniałych wyzwań.
Zmęczeni, ale szczęśliwi rozchodzimy się do swoich zimnych namiotów. Uśpi nas szum wiatru. Jutro też będzie dzień. Wróci do bazy Marcin, wrócą ostatni ludzie, będę urodziny mojej córki i lekarza Romka. Tylko żal, że będę musiał oznajmić moim wspaniałym towarzyszom koniec wyprawy. Pozostaje mieć nadzieję, że to nie koniec naszych zmagań z K2 zimą i że to Polacy, kontynuując wspaniałą zimową eksplorację, dosięgną szczytu.
Tekst i zdjęcia: Krzysztof Wielicki
Uczestnicy wyprawy występujący w tekście: Bartek Duda, Bogdan Jankowski, Marcin Kaczkan, Roman Mazik (lekarz), Jurek Natkański, Jacek Teler, Denis Urubko, Michał Ogór Zieliński.
****
Powyższy tekst jest rozdziałem książki Krzysztofa Wielickiego „Jeden dzień życia”, która ukazała się w ubiegłym roku nakładem wydawnictwa GÓRY BOOKS. Zainteresowanych tą pozycją odsyłamy do naszej internetowej księgarnii