baner
 
 
 
 
baner
 

Wojtek Kurtyka: "Troje"

To zdjęcie ilustruje finał dramatycznych wydarzeń, które rozegrały się w 1972 roku. Sądząc po wyposażeniu i technologii, można by pomyśleć, że chodzi o jakąś wojnę albo gułag. Ale to pochopny wniosek. Owszem, modele odzieży nawiązują do słynnej w Polskiej Rzeczpospolitej Ludowej stylistyki „gułag”, jednakże ta trójka nieszczęśników, otulona mgłą i smagana śniegiem, tkwi nieruchomo w dolinie, „gdzie diabeł mówi dobranoc”. To miejsce jest dużo fajniejsze niż typowy ruski gułag.


 

Przyodziewki wydają się „oldskulowe”, ale to znowu złudzenie. Przecież widać, że reprezentują luksus i dostatek cywilizacji Zachodu. Prawdziwie oldskulowa jest szata pochodząca z kolekcji lokalnego dyktatora mody z doliny Braldu, położonej o kilka rzek na wschód od „diabła, który mówi dobranoc”.



     Wyjaśniam, że szata ta została wykreowana nieco później, w 1976 roku. Podpowiem, że w dolinie „gdzie diabeł mówi dobranoc” trendy mody były skromniejsze, nie znano takiej obfitości materiałów, takiego polotu i szpanu.

     Troje dziwnych ludzi z fotografii przyodzianych jest w ekskluzywne modele, które u miejscowych wzbudzały żądzę i zachwyt niczym najnowsze modele Christiana Diora. Zwłaszcza wełniane spodnie, model Gułag-Wool/71, szyte na maszynie na pedał (projekt i wykonanie: E. Waldeck-Kurtyka) oraz koszulka-flanelka, model Gułag-Beauty/69 (projekt i wykonanie: nieznane).

     Zaś materacyk piankowy, zasysający chciwie bezmiar wody, model Gułag-Ocean/68 wywoływał głośne cmokania podziwu.



A buty-filcaki, Gulag-Filc/72 (projekt i wykonanie: góral z Nowego Targu) wzbudzały taką żądzę, że nawet pojedynczy lewy egzemplarz zniknął w lokalnej gromadce wgapionej w nasz luksus.

     Cały ten przyodziewek, wymięty, wygnieciony, przepocony, zaledwie przed kilku godzinami został wydobyty o świcie z ciasnej i dusznej śnieżnej jamy-pułapki, gdzie ich powab i jakość zamieniały się z godziny na godzinę w grudy lodu.

     We wnętrzu jamy trwała minionej nocy trudna walka o dotrwanie do świtu. Dramat rozgrywał się podczas zejścia z siedmiotysięcznika Kohe Tez, po przejściu jego dziewiczej północnej grani. Jednakże przyglądając się tym nieszczęśnikom, trudno dopatrzyć się w nich heroizmu, poczucia chwały czy choćby radości. Być może widać w nich coś w rodzaju spokoju i odrobiny dumy. Spójrzcie na ich smagane płatami śniegu twarze.

     Ten z lewej wpatrujący się w ziemię przypomina skazańca… Jednakże powodem wbitego w ziemię spojrzenia jest coś innego niż oczekiwany wyrok. Przecież wyrok został dopiero co odroczony. Być może wzrok chyli ku ziemi refleksja nad jego nieuchronnością. Ja jednak podpowiem, opierając się na wiarygodnym źródle, że chodzi raczej o kaca psychicznego po trudnej konwersacji minionej nocy z tym w środku.

     Ten z prawej robi przemądrzałą minę chyba udaje ważniaka, być może ściemnia. Ale, opierając się na zaufanym źródłe, podpowiem, że chodzi raczej o odrobinę dumy.

     Tylko ten w środku ma się jako tako. Tyle, że ten w środku to wcale nie jest ten, tylko ta. Chyba jedynie w jej dumnej twarzy dostrzec można wyprzedzanie epoki, bo już w 1972 roku z przekonaniem reprezentowała ducha gender. Już wówczas dobrotliwie, ale stanowczo domagała się zwracania do siebie, jak do chłopaka. Kiedy była głodna, mówiła: „on jest głodny, on prosi o kolacyjkę” i bez zbędnego słowa czekała na podanie posiłku. A jak ktoś nieopatrznie obdarzał ją trywialnymi kobiecymi względami, to prała ścierką. Sam się kiedyś zgapiłem i w ferworze polemiki poprosiłem: „oj, przestań, moja droga”, no i oberwałem. Było mi przykro, bo głupi nie rozumiałem wtedy jeszcze, że ta w środku wyprzedza epokę i jest już w wieku XXI.

     Jednakże to nie wiek XXI, tylko 26 sierpnia 1972 roku, Afganistan. Trójka szczęściarzy: Rysiek Kozioł, Ala Bednarz i Wojtek Kurtyka wciąż nie potrafi ogarnąć swojego szczęścia tuż po dotarciu do obozu bazowego po dramatycznym powrocie z pierwszego przejścia północnej grani Kohe Tez (7015 m). Akcja na wspomnianej grani miała częściowo charakter ratunkowy. Rysiek, Aluśka, Magdzia Rusiecka i Kaziu Ciochoń utknęli na niej sześć dni wcześniej. Od trzech dni z ich obozu na wysokości około 6600 metrów nie docierały objawy życia. Wystraszeni sytuacją zdecydowaliśmy się z Jackiem Rusieckim na szybki wypad wspierający. Zaledwie w dziesięć godzin przeszliśmy około 2000 metrów w pionie i dotarliśmy do wymarłego obozu. Okazało się, że obóz jest żywy, wszyscy mają się dobrze i po prostu czekają na lepsze czasy.

     Małżeństwo Rusieckich i Kaziu natychmiast rozpoczęli zejście do bazy, lecz Aluśka oświadczyła: „on nie zejdzie do żadnej bazy, on chce na szczyt”. Rysiek, jej partner, raczej jej nie podskakiwał, mnie zaś, skoro dotarłem tutaj na ratunek, nie wypadało teraz ich porzucić. W ten sposób następnego dnia Alka, Rysiek i ja osiągnęliśmy szczyt Kohe Tez (7015 m), otwierając w alpejskim stylu nową drogę – oni w siedem, a ja w dwa dni. W zejściu przeżyliśmy w śnieżnej jamie jeden z gorszych biwaków w życiu. Noc dopadła nas w ciężkim załamaniu pogody w zerwie seraków. Śnieżna jama, jak lodowa foremka, przylegała ściśle do stłoczonych ciał i szybko wysysała z nas resztki ciepła. Biwak w jamie złamał nawet Aluśkę, która w środku nocy dokonała transformacji płci z męskiej na żeńską i zaczęła płakać. Rysiek, czując zacieśniającą się kostnicę, próbował przegnać demony i klął jej płacz. Ja zaś nie wiedziałem, czy współczuć dziewczynie i znowu oberwać, czy modlić się, żeby „on” poczuł na nowo swoją prawdziwą płeć i wrócił do roli supermana.

     Świt nie przyniósł ulgi. Na zewnątrz jamy rozgrywał się armagedon. Czarna noc, prana wiatrem i śniegiem, zmieniła jedynie kolor na białą ćmę. Wyczołgaliśmy się z jamy. Wyziębione i pogięte ciała z trudem przyjmowały pozycje stojące. Potrząsaliśmy sobą nawzajem. Z gułagowych modeli sprzętu wykruszaliśmy grudy lodu. Porywy wiatru chybotały drętwym, i przemarzniętym, ciałami.

     Droga przez labirynt seraków zamieniała się w śmiertelną pułapkę. Białą ćmą miotały wściekłe porywy wiatru. Coraz częściej przystawałem zagubiony w ślepej bieli. Mokre modele Gułag-Beauty i Gułag-Wool zamarzały i lgnęły lodem do ciała. Czułem, jak wiatr wymiata ze mnie resztki ciepła i sił. Kolejne próby wyjścia z matni trafiały uporczywie na bezdenne szczeliny lub pionowe lodowe bariery. Ala i Rysiek złamani wpół i rozkraczeni w wichurze z trudem brnęli za mną. Chwilami zamieć pochłaniała ich i wówczas wydawało mi się, że nie istnieją. Jedynie opór liny potwierdzał, że są gdzieś za mną. Puszysty śnieg w zagłębieniach stoku sięgał bioder i podstępnie wabił w głębię puchu, obiecując ciszę i komfort.

     Kiedy zacząłem tracić nadzieję, dojrzałem w śnieżycy majaczące po prawej rozszczepienie, coś jak widmo w widmie. Zalatywało od niego grozą. Jeśli to kolejna bariera, braknie nam sił. A jednak widmo obiecało więcej niż bezduszna ćma. Zaufałem widmu. Ryjąc w śniegu, zbliżałem się do niego. Widmo ciemniało, wypiętrzało się i wreszcie rozwarło się tuż przede mną. Okazało się ogromnym pęknięciem między lodowymi wieżami. W jego głębi lśniły szkliste ściany tunelu. Dno tunelu łagodnie opadało w lodowe wnętrze góry, jak w podziemny grób. Tunel nie zachęcał, sprawiał wrażenie, że wiedzie donikąd. Mimo to obniżałem się w jego wnętrze. Wokół mnie dokonywała się niezwykła przemiana, z każdym krokiem wichura cichła. Nie ufałem tej przemianie. Może to koniec? Ale przeciwnie, grobowa cisza okazała się zbawienna, w grobie po prostu nie wiało. Powoli szedłem coraz dalej, coraz głębiej w szkliste serce góry.

     Gdy powstrzymywał mnie niepokój, spoglądałem do tyłu, w stronę wejścia do tunelu. Aluśka przygarbiona majaczyła w nim, zawieszona we mgle jak wisielec, obok wisielca czuwał rozkraczony pająk – Rysiek. Szkliste ściany nieco zakręciły i nieoczekiwanie, jak sezam, rozwarł się przede mną drugi koniec tunelu. I nagle wszystko się zmieniło. Aluśka ku mojej radości poczuła utraconą płeć i zaczęła wydawać polecenia.

     On-chce-iść-tam – rozkazała stanowczo, wskazując na wylot tunelu i wkrótce wywiodła nas z grobu. Byliśmy uratowani. Rysiek naturalnie przestał kląć Aluśkę, ale jak widać, po kostnicy pozostał mu kac. Więc przyjrzyjcie się raz jeszcze: 


 

Czy teraz rozumiecie ten wzrok wbity w ziemię u tego z lewej?

Czy zauważacie ślad dumy u tego, przepraszam... u tej w środku?

Czy temu z prawej zechcecie wybaczyć odrobinę szpanu?

 

Za tymi twarzami ukrywa się po prostu zwykła ludzka duma, która bywa osiągalna u kresu. Bo tylko u kresu, tylko w osaczeniu…

 

Warto uzupełnić historię tej wyprawy. Była naprawdę udana. Oprócz opisanego przejścia na Kohe Tez sporo się działo. Kilka dni wcześniej Adaś, Dżek, Kmieć, Stypa i Zwierz* weszli nową drogą, w tradycyjnym stylu, z dwoma obozami na Akcher Chiok (7025 m).

     Było to nasze pierwsze wejście na siedmiotysięcznik. Pozostają mi po nim osobliwe wspomnienia. Jakoś nie pamiętam ani udręki fizycznej, ani strachu. Za to pamiętam Dżeka i Adasia.

     Podczas aklimatyzacyjnego biwaku z Dżekiem w obozie drugim (gdzieś na 6300 m), szykując się do snu podczas niespokojnej nocy, obaj usłyszeliśmy ze zdumiewającą wyrazistością kroki wokół namiotu. Usiadłem w namiocie, a Dżek złapał mnie za rękę. Nie wypowiedział ani słowa, a jego twarz wyrażała jedynie spokojne i nieco uśmiechnięte zaciekawienie, jakby pytał – no i co ty na to? Poczułem się nieswojo, bo uprzytomniłem sobie, że przecież jesteśmy tej nocy jedynymi ludźmi na całej górze. Do kroków dołączył przez ulotną chwilę jakiś inny dźwięk, coś jakby szmer lub oddech. Nikt z nas nie odważył się wyjść z namiotu. Rano, nieskazitelne pryzmy śniegu wokół namiotu nie nosiły śladów jakiegokolwiek stąpania.

     Duchy, duchami, ale dzisiaj w mojej pamięci tkwi wyraźniej życzliwe i nieco rozbawione zaciekawienie Dżeka niż domniemany obcy. Dżek był genialnym pokerzystą. Przy zielonym stoliku wpatrywał się partnerowi w oczy łagodnie i nieustępliwie, z ledwo dostrzegalnym uśmiechem, który pozbawiał rywala wiary w wygraną. Gdy podczas licytacji zaskakiwał wyzywającą przebitką, jego oczy zachowywały hipnotyzującą iskrę zaciekawienia i życzliwości. Kiedy komuś udawało się zdemaskować jego blef, iskra wcale nie gasła. W trudnych sytuacjach życiowych Dżek zachowywał się podobnie. I jak tu z takim grać o wysoką stawkę?

     Niewiele pamiętam z pobytu na szczycie, za to przypominam sobie, jak niedaleko przed szczytem Adaś Lewandowski, lekarz  naszej wyprawy, mimo że był w dobrej formie, uparł się, że czas na piknik z herbatką. Adaś był najbardziej wyluzowanym z nas. Był mistrzem wplatania w trud wyprawowy drobnych przyjemności, które uchylały zasłonę zawziętej ambicji sportowej i pozwalały dostrzec horyzont, poczuć nieskończoność.

     Wkrótce po akcji na Kohe Tez powiodło się nasze najlepsze osiągnięcie tamtej wyprawy. Odważyliśmy się wejść w północno-wschodnią ścianę Akher Chaq (7017 m), którą pierwsze relacje opisywały jako Eiger Hindukuszu.



Ścianę przeszliśmy w trzy dni (3–5 września 1972 roku) w nieskazitelnym stylu „bez smyczy”, czyli – jak mawiają dzisiaj – w stylu alpejskim. Ale w 1972 roku określenie to jeszcze nie istniało. Ponadto wolę powiedzieć „bez smyczy”, bo „styl alpejski” brzmi jak z raportu księgowego i w dodatku nie wyraża niczego ze stanu ducha wspinacza, który urwał się ze smyczy.

     Mówiąc „bez smyczy”, mam naturalnie na myśli brak poręczowania i stałych obozów, które tworzą w ścianie rodzaj matni zabijającej sens wspinania. Matnia daje wprawdzie poczucie bezpieczeństwa, ale eliminuje doświadczenie wolności i zabija kontakt z górą. Sukces w matni jest równie nieprawdziwy, jak przejście drogi klasycznej „po palach” (po przelotach). Warto zauważyć, że wiele dróg istniejących na ośmiotysięcznikach dotąd nie posiada prawdziwych wejść. Już pierwsze przejście Żebra Abruzzich na K2 zamieniło je w monstrualną piramidę splątanych lin, które do dzisiaj tworzą całkowicie sztuczną konstrukcję. Żebro pozostaje dziewicze. Nie wspomnę już o gwałtach dokonywanych przez Rosjan na zachodnich ścianach K2 i Makalu.

     Tymczasem tylko uwolnienie się od matni może zbliżyć do góry. Tylko urwanie się ze smyczy umożliwia taniec z chwilą bieżącą.

     Nasze przejście północno-wschodniej ściany Akher Chaqa w 1972 roku było być może pierwszym w górach wysokich wielkościanowym przejściem w eleganckim stylu „bez smyczy”. Być może jednak się mylę. Gdybyśmy podtrzymali porównanie do Eigeru, sporo byśmy namieszali. Istotnie swoją szlachetną formą Akher Chaq dorównuje Eigerowi. A klasą sportową?

     Oj, korci oświadczyć, że to straszna góra. Dwa tysiące metrów absolutnego pionu! No co, nie widać pionu? Nie znacie się, „tam, gdzie diabeł mówi dobranoc”, pion jest inny. A trudności, powiadam wam, w głowie się nie mieści. Średnio co najmniej 6b/6c, znaczy się, pardon, wtedy takich jeszcze nie było, wtedy mówiło się VI+. Po prostu: Eiger gór wysokich.

     Oj, można pomarzyć. Nieźle namieszalibyśmy w historii, a Mallory’ego i Messnera ustawilibyśmy w szeregu. Ale, cholera, nie wyszło, zgapiliśmy się. Wkrótce po wyprawie jeden po drugim głupio wygadał prawdę, że nie było 2000, tylko jakieś 1800 metrów, że nie pion absolutny, tylko trochę ponad 50 stopni i, kurde, nie VI+, tylko IV. 



     Okej, spapraliśmy korektę historii alpinizmu, mimo to nie ściemniam, kiedy przekonuję, że wyprawa naprawdę się udała. Wróciliśmy z niej z poczuciem dumy. Smak wolności zaznany po zerwaniu smyczy już nigdy nie pozwolił mi zaprzedać się matni. Umacniało się we mnie ufne poczucie więzi z górami i cicha nadzieja, że darzą mnie łaską. To niebezpieczna nadzieja.

     Jak to bywa w zespołach, które łączy braterstwo broni (Gułag-Filc/72 i Gułag-Ocean/68) wróciliśmy z wyprawy przyjaciółmi. Nawet Aluśka po latach, ilekroć mnie spotyka, mimo że bolą ją kolana, chichocze radośnie i wita mnie słowami: ty czorcie! Ja zaś, w nowoczesnych czasach pojąłem w końcu ducha gender i ani mi się śni znowu oberwać, więc odpowiadam: jak się masz, mój drogi.

 

Wydawałoby się, że wszystko zakończyło się szczęśliwie, ale c.ż to znaczy szczęśliwie? W kolejnych latach wśród uczestników naszego zespołu zaczęły się dziać niepojęte wydarzenia.

     22 lata później, 28 lipca 1999 roku, Ryszard, zamyślony i według relacji naocznych świadków, ze wzrokiem wbitym w ziemię, wszedł na przejściu dla pieszych prosto pod samochód i śmierć przerwała jego zamyślenie.

     30 lat później, 2 czerwca 2002 roku, Adaś Lewandowski, najbardziej zrelaksowany i ceniący przyjemne chwile uczestnik wyprawy, usiłował przekroczyć na czerwonych światłach przejście dla pieszych w okolicy Starego Kleparza w Krakowie. Zginął potrącony przez samochód. Cóż to za konieczność nakazywała tym razem pośpiech? Przecież tuż pod szczytem Akher Chaqa proponował piknik.

     33 lata później, 29 stycznia 2005 roku, zrównoważony i rozsądny Jacek Rusiecki, który wydawał się nie znać pośpiechu, podjął próbę przebiegnięcia pełnej pędzących samochodów ulicy Powstańców Wielkopolskich w Krakowie. O jaką stawkę tym razem chodziło? Niestety, przy tej rozgrywce brakło zapewne kontaktu wzrokowego z kierowcą. Jacek zginął potrącony przez samochód prowadzony przez kobietę. 

     Ja, najbardziej neurotyczny z nich wszystkich, dotąd przeżyłem dwa bliskie spotkania w Indiach z rikszą i samochodem. W mojej głowie robi się zamęt. W Indiach, przy ruchu lewostronnym, podczas wchodzenia na jezdnię, samochody zbliżają się z przeciwnej strony niż w Polsce. Ponieważ łatwo popadam w zadumę i zapominam, w jakim jestem kraju, więc zbliżając się do jezdni, kręcę głową w lewo, w prawo, kręcę głową wokół własnej osi, jak zombi, aż przejrzę: Aha, to Saharanpur!

     Dotąd udawało mi się. Lecz za każdym razem czuję chuchnięcie tajemnicy. Mam nadzieję, że Dżek czuwa.

 

 

* Adaś – Adam Lewandowski, Dżek – Jacek Rusiecki, Kmieć – Piotr Jasiński, Stypa – Marek Kowalczyk i Zwierz – Wojtek Kurtyka.


Zdjęcia pochodzą z archiwum Wojtka Kurtyki.



 

KOMENTARZE
Nick *:
 k
Twoja opinia *:
 
Dodaj komentarz
 
 
 
Copyright 2004 - 2024 Goryonline.com