Pozwolenie na szczyt o tej porze roku kosztowało ułamek tego, co trzeba zapłacić latem. Blisko do bazy. No i do tej pory nikt nie wszedł tu zimą. Czy potrzebny jest jeszcze jakiś inny powód?
W 2010 roku Tomek Mackiewicz wraz z podróżnikiem Markiem Klonowskim podejmuje pierwszą próbę zimowego wejścia na Nanga Parbat – organizują wyprawę „Nanga Dream” pod hasłem „Justice for all”. To, co nie udało się przez lata najlepszym himalaistom, stało się celem dwóch zapaleńców.
Nie ma większych doświadczeń górskich i zimowych na swoim koncie. Obycie z linami zdobywa, pracując na wysokości. Jako nastolatek wspina się trochę na Jurze, ale wkręci się w to na dobre dopiero koło trzydziestki. Potem wspina się w skałkach w Irlandii i w Polsce. Sportowo, na własnej, buldering. Do tego treningi.
Ale to nie wynik sportowy, a przygoda jest najważniejsza. Wraz z Klonowskim udaje mu się dokonać wyczerpującego trawersu Mount Logan (najwyższy szczyt Kanady) podczas czterdziestodniowej przeprawy przez lodowce Alaski i Jukonu – za to przejście dostają Kolosa 2008 za „Wyczyn roku”. Rok później wchodzi na Cho Oyu.
Ośmiotysięcznik zimą wydaje się jednak celem innego pokroju. Zwłaszcza dla kogoś, kto nie ma letniego doświadczenia na takiej wysokości i większego obycia z górami wysokimi. Co więcej, Tomek był i jest człowiekiem spoza środowiska. Niezrzeszony w PZA, nie ma za sobą typowej, kursowej kariery wspinaczkowo-górskiej. Jego próby to więc raczej rzucanie się na głęboką wodę (czy – jak chcą krytycy – z motyką na słońce), z typowo punkowym zacięciem i nieco przerażającym, ale godnym podziwu parciem mimo przeciwności.
A że samozaparcia i wytrwałości ma sporo, udowodnił wychodząc z nałogu. Po przeprowadzce z sielskiego życia na wsi w rodzinnym Działoszynie, gdzie pod niezbyt czujną opieką dziadków miał sporo swobody, do – jak mu się wówczas wydawało – ogromnego miasta, jakim jest Częstochowa, przychodzi załamanie, które dla osiemnastoletniego chłopaka kończy się kompulsywnym ćpaniem. Heroinę bierze przez trzy lata, potem trafia do ośrodka odwykowego na północy Polski. Oprócz niego terapię ukończą tylko dwie z 30 osób, które razem z nim zaczynają – one wróciły do nałogu, już nie żyją. Ale Tomek, po dwóch latach spędzonych w Monarze, przewartościowuje swoje życie. Ma też całkiem niezłą formę. Szczelnie wypełniony plan dnia przewidywał bowiem także bieganie. Wychodzi, kończy studia, może zmierzyć się z życiem i innymi wyzwaniami. Dwa lata mieszka na Mazurach, potem z kilkoma studolarowymi banknotami w kieszeni jedzie do Indii. Zaczynają się też góry.
Pierwsza wyprawa na Nanga Parbat w 2010 roku jest totalną prowizorką. Rozklekotaną terenową toyotą docierają z Klonowskim do wioski Demaroy (1800 m). Na nadmiar pieniędzy nie mogą narzekać, wynajmują więc tylko trzech porterów, którzy pomagają im wynieść rzeczy do wioski Kilgirit (3800 m), o tej porze roku opustoszałej. Ostatnia, w której mieszkają ludzie, Syr, znajduje się tysiąc metrów niżej. Kolejny dzień przeznaczają na przeniesienie dobytku do bazy. Od tej pory działają już sami, bez tragarzy. Tylko oni i góra. Kursują więc tam i z powrotem, pakunek po pakunku, cały dzień. Namiot rozbijają pod samą ścianą, zawsze to trochę bliżej. Tyle że zimno jeszcze bardziej dokuczliwe, bo słońce operuje tu jedynie przez dwie godziny. Akcję górską na flance Diamir kończą, zanim na dobre się zacznie. Zakładają jedynkę na 5100 m, spędzają w niej noc. Decydują: wracamy. Zimno, brak poręczówek i jakiegokolwiek wsparcia oraz widmo samotnego wnoszenia wszystkiego coraz wyżej skutecznie ich zniechęcają. Dostają ostro w dupę i odbierają pierwszą himalajską lekcję. Przegrali bitwę, ale nie mają zamiaru się poddawać.
Na Nangę wracają rok później – na Drogę Kingshofera. Linię tę wybrali także Denis Urubko i Simone Moro, którzy do bazy pod ścianą Diamir docierają 3 stycznia. Dziesięć dni później Mackiewicz i Klonowski podejmują decyzję o zakończeniu wyprawy. Czterdzieści pięć dni w bazie, praktycznie żadnego okna pogodowego. Urobili 5500 metrów. Ale swoje odsiedzieli też w bazie Moro i Urubko. Dotarli na 6800 na Drodze Messnera z 2000 roku, założyli trójkę, a potem, po blisko dwudziestu dniach nieustających opadów śniegu, bez perspektyw na realną poprawę, dali za wygraną.
Tekst / ŁUKASZ ZIÓŁKOWSKI
Zdjęcia / MICHAŁ DZIKOWSKI
* * *
Dalsza część rozmowy jest opublikowana na naszej stronie magazyngory.pl
Materiał pochodzi z Magazynu GÓRY numer 1/2015 (242)
Zapraszamy do korzystania z czytnika GÓR > link