Znajdująca się w Zion droga Moonlight Buttress (niegdyś 5.13, dziś wyceniana na 5.12) zawsze była synonimem trudnego rysowego wspinania w piaskowcu. Na całym świecie stała się słynna po tym jak Alex Honnold pokonał ją w najczystszym stylu bez asekuracji. To niesamowite przejście zostało sfilmowane, dzięki czemu każdy z nas mógł zobaczyć piękno tej linii i podziwiać nadzwyczajny kunszt Alexa - zarówno wspinaczkowy, jak i mentalny.
Poprosiliśmy Adama o parę słów na temat jego przejścia Moonlight Buttress, a także by podsumowała swoje ostatnie pół roku, kiedy to zaczął z powrotem wspinać się z liną, po trwającej przez dwa lata rehabilitacji po poważnym wypadku wspinaczkowym, któremu uległ w sierpniu 2011 roku.
Indian Creek. Fot. Karolina Adamowska
Kiedy po powrocie z miesięcznego wyjazdu do Stanów zadzwonił do mnie jeden z redaktorów GÓR z prośbą o krótki tekst dotyczący Moonlight Buttress, dziwnie znajomy głos Mariusza Maxa Kolonko podpowiedział mi „go ahead”. Tym bardziej że od dawna zbierałem się, aby uporządkować „medialną” stronę swojego wspinania. Nieaktualizowany blog zarósł takimi pajęczynami, że aż wstyd patrzeć. Od czasu wypadku nie musiałem prowadzić kapownika, bo nie
wspinałem się tyle, żebym nie pamiętał co, gdzie i z kim. Bogaty wykaz to ja miałem – wejść i wyjść ze szpitala. Starannie udokumentowany. Szczęśliwie sytuacja zmieniła się i dobrze byłoby popatrzeć lekko z dystansu na ostatnie pół roku, pomyślałem. Tak, żeby chociaż sportowo-wspinaczkowe podsumowanie dało się sporządzić. W końcu sześć miesięcy to nie aż tak dużo…
Życie jednak płata figle – czasem mniej pozytywne, aczkolwiek pouczające (o czym przekonałem się wcześniej), a czasem zwyczajnie piękne, niespodziewane i dające wiele szczęścia. Wtedy też w krótkim okresie dzieje się dużo i o ile człowiek nie nadąża za tym na bieżąco, nie nadąża w ogóle. Po co te tłumaczenia? Co ma to wszystko wspólnego z jakąś drogą w Zion? Tyle, że zarówno jej prowadzenie, jak i cały miesięczny pobyt w Stanach, był potwierdzeniem zmian, również tych wspinaczkowych.
Po ponaddwuletniej przerwie wreszcie nastąpił powrót do pełnej aktywności wspinaczkowej, także na własnej asekuracji. Trudno rozwodzić się nad jedną drogą, kiedy poprzedzały ją dziesiątki innych, mających swoje własne historie. Te z kolei poprzeplatane były zawodami budzącymi równie wiele, często skrajnych emocji. Dlaczego więc zajmować się jedną linią, skoro wszystkie one wydają się ważne? Jakie jest Moonlight Buttress?
5 wyciąg Moonlight Buttress. W tle korek na drodze. Fot. Karolina Adamowska
Popularne
W Chamonix startuje się z „pierwszej kolejki”. W Zion z „pierwszego busa”. Różnica między jednym a drugim jest zasadnicza: wynosi dokładnie 50 euro. Do tego bus może zatrzymać się w każdym miejscu po drodze. Kierowca sam pyta wspinaczy, na co idą, i podjeżdża najbliżej podejścia pod ścianę – tę z Moonlight Buttress znają wszyscy. Start mamy, zdawałoby się, wyśmienity. Co z tego, kiedy jedna trzyosobowa ekipa z wielkim workiem nocuje w portaledge’u na czwartym wyciągu (no, daleko nie zaszli), a druga podjechała autem i w drogę wbija się zaraz przed nami? Dzień jest długi, linia nie zanadto, powinno być OK. Tylko kiedy na pierwszym stanowisku chłopaki z Colorado pytają, czy będziemy próbowali coś uklasyczniać, dochodzi do mnie, że w tej kolejce stanowimy mniejszość.
Zespół z portala budzi się, gdy jesteśmy tuż pod nimi. Korek murowany, do tego w najgorszym miejscu na drodze – w długim zacięciu, gdzie znajdują się jedyne wiszące stanowiska i nie da się wyprzedzać. Na dużej półce przed pierwszym trudnym wyciągiem czekamy dobrą godzinę. Obserwujemy powolne wspinanie hakowe, jumarowanie, holowanie – jak w „Rejsie”: „nuda, nic się nie dzieje…”.
Ruszam, choć wiem, że będziemy się gnieździć na niewygodnym stanie, ale chcę zrobić cokolwiek. Pierwszy z pięciu 5.12-owych wyciągów prowadzę od strzału. Tym razem chłopaki pytają, czy znam drogę. Co za wątpliwość – zna ją każdy wspinacz w Zion. No dobra, teoria a praktyka to różne rzeczy, więc tłumaczę, że chciałbym przejść bez odpadania.
Na jednym z ostatnich stanowisk Moonlight Buttress. Fot. Karolina Adamowska
„Sick, sweet, awesome…”, w ogóle super, tylko że ciasno i znowu trzeba czekać. Dwa stanowiska wyżej wychodzimy na półkę, gdzie spotykamy zespół z haulbagiem. To ich pierwszy bigwall, pierwsze w życiu holowania, haczenia, noc w ścianie. Nie jest jeszcze źle, ale powoli czas się kurczy, więc tłumaczę, że musimy ich minąć. W odpowiedzi na pomruki niezadowolenia obiecuję, że nie zajmie to więcej niż pięć minut. Udaje się – siadam na ogonie drugiego w zespole przed nami i w minutę po tym jak on mija mój stan, kończę kolejny wyciąg. Zostają jeszcze tylko dwa. Idzie na tyle gładko, że lekko stresuję się przed kolejnym, by w głupi sposób nie spalić przejścia. Tym bardziej że awansowaliśmy w tramwaju kolejkowym i odpadnięcie mogłoby oznaczać przesiadkę do ostatniego wagonu, a to nam się nie uśmiecha. Dwa wyciągi dalej kończymy drogę – chciałbym napisać, że stajemy na szczycie, tylko że takowego nie ma, a szkoda. Jest płaski koniec ściany i turystyczna ścieżka na dół kanionu. Kolejny superdzień za nami. Ten – oprócz kolejki
– wręcz wymarzony.
Całość artykułu znajdziecie w GÓRach nr 234
Tekst: Adam Pustelnik
Zdjęcia: Karolina Adamowska