"Ale zaje*** klimat, jak na starym Bloco!" - to jedna z opinii, którą usłyszałem na wejściu, gdy tylko przekroczyłem w sobotę progi warszawskiego Volta - nowej boulderowni, otwartej w stolicy przez trio: Piotr "Piter" Stępniak, Szymon Łodziński i Michał Kulpiński. Kiedy dobrych kilka godzin później, po finałach inaguracyjnych zawodów "Volt_ON_1" opuszczałem jej podwoje, w pełni mogłem przyklasnąć temu krótkiemu, acz niezwykle trafnemu podsumowaniu. Chłopaki odwalili kawał dobrej roboty, a te zawody zapamiętam jako jedne z najlepiej zorganizowanych w jakich dane mi było wziąć udział. Oj, pozazdrościć warszawiakom takiej ładowni!
Jeden z najbardziej elektryzujących momentów finału - Tomek "Zachar" Zacharewicz w ostatnich sekundach topuje wymagającą męską "czwórkę". Fot. Tomasz Szkatuła
Choć na wspinaczkowej mapie Warszawy na deficyt obiektów i infrastruktury treningowej nie można narzekać, to jednak od pewnego czasu czegoś brakowało, istniała do zagospodarowania swego rodzaju nisza. Po zamknięciu legendarnego Bloco na Odolanach i fiasku znalezienia mu nowego lokum, wielu z rozrzewnieniem wspominało jego niesamowitą, undergroundową aurę, elektryzujące zawody, gdzie posady drżały od aplauzu publiki i mocnych bitów Tadeusza "Kieniewika" Kieniewicza. Jadąc na Volta i premierowe zawody, będące zarazem swoistym "chrztem" dla nowej boulderowni, debiutującej na stołecznym rynku ładowni, nie przypuszczałem, że będę mógł poczuć się, no właśnie - "jak za starych, dobrych czasów". ;-)
Punktowe reflektory przecinające mrok, publika otaczająca zawodników i Kieniewik za konsoletą - coś Wam to przypomina? W takich okolicznościach wyłoniono najlepszych na Volcie. Fot. Tomasz Szkatuła
Już sama lokalizacja Volta daje namiastkę tego, czego można się spodziewać w środku: otoczona przemysłowymi obiektami ściana, swoją siedzibę znalazła w post-industrialnej hali, co prawda nie tak przepastnej jak przywołane na wstępie Bloco, ale patrząc ze wspinaczkowo-użytkowego punktu widzenia, rozmiarów wystarczających. Wypełniona nowymi panelami, o zróżnicowanych formacjach (dominują przewieszenia, ale amatorzy pionopołogów też nie mają na co narzekać), pokrytych setami struktur i chwytów znanych i renomowanych producentów, aż prosiła się o syte trendy-przystaweczki, podszyte nieco oldskulem.
Finały w trakcie przykręcania. Fot. Tomasz Szkatuła
Takie to właśnie "perełki" w liczbie 30 sztuk + 8 na deser w finale, routesetterski kwartet, składający się z trójki właścicieli wspomożonych przez Maćka Bukowskiego, zafundował podczas otwierających zawodów w miniony weekend. Trzeba przyznać, że eliminacje, w których do pokonania było 30 boulderów, były nakręcone - z punktu widzenia wspinacza plasującego się na peryferiach krajowej "klasy średniej" - naprawdę dobrze. Było się nad czym nagłowić, były propozycje "rozbiegowe", "robliwe" mniej lub bardziej, no i w końcu te, które miały największych mocarzy rozrzucić. O ile wśród Pań spełniły świetnie swoje założenie, sprawidliwie selekcjonując szóstkę finalistek, to jednak wśród męskiego grona liczba aż 11 kompletów świadczyć może o tym, że były nieco zbyt łatwe. Cóż - nie mnie oceniać, ale organizatorzy musieli pogłówkować jak ową jedenastkę upchać w finale.
"Taaaka 'lodówa' stary na tej niebieskiej 21..." czyli post-eliminacyjna analiza. Fot. Tomasz Szkatuła
A finał zapowiadał się naprawdę zacnie. Za konsoletą stanął Kieniewik, konferansjerski mikrofon trafił w ręce Mechaniora, zgaszono światła, a reflektory punktowe oświetliły niczym szperacze problematy, na których miał się rozegrać wieńczący dwudniową imprezę spektakl.
Roman Batsenko - choć "jedynkę" zatopował, to jednak brak flesza wyrzucił go z dalszej części finału. Fot. Tomasz Szkatuła
By widowisko nie przedłużało się w nieskończoność, problem podwojonej w stosunku do oczekiwań i finałowych wymogów liczby Panów rozwiązano metodą eksperymentalną - na pierwszy boulder wpuszczono wszystkich, ale zaordynowano, że trójka z najsłabszym rezultatem na tymże problemie pożegna się z dalszą rywalizacją. Pech chciał, iż była to typowa "rozbiegówka" - w efekcie czego brak flesza na niej oznaczał przedwczesny rozbrat z rundą finałową. W ten sposób niespodziewanie ze stawki wypadł m.in. Roman Batsenko, który balda wręcz przebiegł, ale w drugiej próbie.
Zosia Lorys finał otwarła i zamknęła fleszem - tutaj topuje na "jedynce". Fot. Tomasz Szkatuła
Kobieca "jedynka" również była najłatwiejszą propozycją finału - świadczyć może o tym komplet topów i liczba fleszy: sztuki tej dokonują kolejno Zosia Lorys, Maria Lipkowicz, Asia Oleksiuk i Jadzia Szkatuła. Liderująca po eliminacjach krakowianka wysunęła się zarazem na prowadzenie, którego do końca zawodów już miała nie oddać.
Mikołaj Nowotnik próbuje patentu z podhaczaniem palców na M2. Fot. Tomasz Szkatuła
Po pierwszym męskim kłopocie, liczba zawodników będących dalej w grze została przycięta do ośmiu. Boulder numer dwa, wyłonił już ostateczny skład dalszej części finału, odcinając w myśl podobnej zasady kolejną dwójkę. Ta propozycja była już jednak zdecydowowanie trudniejsza niż lekka i przyjemna "jedynka" - by zostać w grze należało jakkolwiek zatopować. Szczególnie widowiskowym top-outem popisał się Zachar - jak miało się okazać, nie ostatnim tego wieczoru. Na wyróżnienie zasługuje również profesorski flesz Jodłosia.
U dziewczyn, na problemie numer dwa, radosny "skok przez rzeczkę" prowadził ku czujnej końcówce. Najpewniej prezentowały się na nim Milena Poniewozik, Asia Oleksiuk i Jadzia Szkatuła, popisując się fleszami.
Kuba Jodłowski walczy na czujnym, połogim M3. W tle Maria Lipkowicz spokojnie topuje na K3. Fot. Tomasz Szkatuła
Czujny i zdradziecki połóg na trzeciej męskiej propozycji tego wieczoru śmiało moim zdaniem mógł pretendować do miana najtrudniejszego balda finałowej rundy. Dla sporej części stawki była to droga przez mękę, Kuba Główka natomiast, chlubiący się - jak słusznie podchwycił komentujący Mechanior - szczególnym upodobaniem dla tejże formacji, po profesorsku go rozczytał i wręcz przebiegł, tym samym wysuwając się na prowadzenie.
U Pań "trójka" zabiera niespodziewanie więcej prób Asi Oleksiuk, która w końcu topuje, jednak w obliczu kolejnego flesza ze strony świetnie dysponowanej Jadzi Szkatuły, liderka jest już jedna. Tą samą sztuką (fleszem) popisuje się Maria Lipkowicz i teraz to ona wskakuje zaraz za plecy krakowianki.
Najbardziej emocjonujący moment finału miał miejsce kilka chwil później, za sprawą Tomka Zacharewicza. Nie od dziś wiadomo, że "Zachar" słynie z waleczności i przed oddaniem kolejnej próby nie powstrzymują go nawet sekundy na zegarze. Wyrwany w przepięknym stylu top na ostatnim, wieńczącym męski finał problemie (patrz zdjęcie otwarcia) wywołuje w pełni zasłużony aplauz wśród publiczności, a Zachara nobilituje tym samym do zajęcia chwilę później zaszczytnego miejsca na podium - zaraz za duetem Jakubów - Kuba Jodłowski i Kuba Główka tego wieczoru do spółki dzielą się zwycięstwem.
A tak właśnie wygrywa się na Volcie z kompletem fleszy! ;-) Jadzia Szkatuła bezbłędna na "czwórce".
U Pań natomiast pod presją stanęła Jadzia Szkatuła, gdy Marysia Lipkowicz popisała się fleszem na baldzie numer cztery. Zawodniczka krakowskiego Avatara miała na pokonanie go 2 lub 3 (wybaczcie braki w rachunkowości - czynione naprędce notatki w tym miejscu się pogmatwały, a oficjalnych wyników na stronie jeszcze nie ma, więc ciężko o weryfikację) próby. Jak się jednak okazało, matematyka nie była potrzebna, bo Jadzia podeszła do sprawy jak na liderkę przystało, zaliczając po raz czwarty tego wieczoru flesza i zamykając tym samym sprawę zwycięstwa. To kolejny triumf młodej krakowianki - przed dwoma tygodniami wygrała na wrocławskim Groto, tydzień wcześniej cieszyła się z 1 lokaty na Bafardzie w Lublinie. Czyżby więc Idzie Kupś wyrastała nowa konkurencja? ;-)
Podium u Panów: na 3 miejscu Zachar, Kuba Główka z Jodłosiem podzielili się zwycięstwem. Fot. Tomasz Szkatuła
Najlepsze wśród Pań: od lewej: Asia Oleksiuk, Maria Lipkowicz i Jadzia Szkatuła. Fot. Tomasz Szkatuła aka "Tata Jadzi" ;-)
Na koniec wśród startujących odbyła się jeszcze loteria fantowa, w której do zgarnięcia była chwytotablica, pokaźne zapasy magnezji, woreczki na tenże biały proszek i pomniejsza drobnica podobnegoż sortu. Fajny gest ze strony sponsorów wydarzenia, będący już stałą tradycją rozmaitych towarzyskich zawodów, które cały czas wyrastają na naszym rodzimym podwórku jak grzyby po deszczu.
Cóż byłby to za chrzest nowej boulderowni bez imprezy do rana - o to organizatorzy również się postarali, niemniej z racji konieczności powrotu ostatnim tegoż dnia środkiem transportu do Krakowa nie mogłem w niej uczestniczyć, a pewnie nawet gdybym mógł, to pomny dotychczasowych doświadczeń w tej materii, niewiele bym zapamiętał. Postawię więc w tym miejscu kropkę, jednocześnie dziękując chłopakom za zaproszenie i wyrażając nadzieję, parafrazując niejako pewnego słynnego generała, że to nie był koniec z ich strony, ba - nie był to nawet początek końca, tylko dopiero koniec początku. ;-)
Źródło: własne
Zdjęcia: Tomasz Szkatuła