Tej nocy nie zmrużyłem oka, byłem zbyt podekscytowany; zamiast spać, leżałem w śpiworze i myślałem w nieskończoność o planowanej wspinaczce. Tak długo walczyliśmy na ścianach Central Tower of Paine, tak wiele razy nasze ataki były odpierane, że szczyt stał się zadrą na mojej ambicji. Funkcje życiowe zostały podporządkowane jednemu celowi, wszystko inne uległo stłumieniu. Chyba każdy w naszym zespole był nakręcony w podobny sposób; na pewno mogę to powiedzieć o Johnie Streetlym, który leżał obok w namiocie i wydawał się równie niespokojny jak ja.
Długo wyczekiwany budzik zadzwonił o czwartej. Wypiliśmy trochę kawy i ruszyliśmy w kierunku The Notch. Don i ja szliśmy na przedzie, z zadaniem prowadzenia drogi; Barry Page i John mieli iść za nami, niosąc zapasy jedzenia i sprzęt biwakowy. Dotarliśmy do The Notch o szóstej rano i szybko wspięliśmy się drabinkami i poręczówkami zostawionymi kilka dni wcześniej. Na płycie o włos uniknęliśmy katastrofy. Biegnąca w dół lina była wystrzępiona od ciągłego szamotania podmuchami wiatru i uderzania w skałę. Don szedł pierwszy, kilka razy ją szarpnął, aby sprawdzić, czy wszystko w porządku, zanim uznał, że jest wystarczająco pewna. Zaczął się wspinać, używając jej jako poręczówki, z prusikiem dowiązanym do nadgarstka. Nagle, w momencie, w którym pewny siebie szurał nogami na płycie, lina zerwała się nad jego ręką. Był blisko dwadzieścia metrów nade mną i uratowały go tylko stalowe nerwy. Jakimś cudem udało mu się zachować równowagę, przytrzymać koniec liny i zawiązać go na nowo, a wszystko to zrobił na płycie nachylonej pod kątem sześćdziesięciu stopni.
Przed ósmą dotarliśmy do dużego zacięcia, gdzie przyszła moja kolej na prowadzenie. Zmienił się też charakter wspinania. Zacięcie było strome, pozbawione chwytów i poprzecinane przewieszeniami, ale za to jego dnem biegł system rys, w które mogliśmy bić haki. Obwieszony pęczkiem haczywa, drewnianych kołków i karabinków, szybko dałem się pochłonąć wspinaczce. Początek był podejrzanie prosty, ale tylko przez kilka metrów – do pierwszego przewieszenia, na którym zacząłem używać ławeczek. Chcąc uniknąć wbijania kolejnego haka, zacząłem się wychylać za krawędź i starałem wydźwignąć ponad przewieszenie na obły kancik. Moja noga, w celu utrzymania równowagi obciążająca pod kątem ławeczkę, wyślizgnęła się w momencie, gdy sięgnąłem do kolejnego chwytu. Zanim zdążyłem cokolwiek pomyśleć, huśtałem się jakieś trzy metry niżej. Zły na siebie za nieuwagę, szybko wspiąłem się na linie z powrotem do krawędzi przewieszenia, wbiłem hak i dociągnąłem się do niego.
fot. Ryszard Pawłowski
Wspinanie miało niezwykle przyjemny charakter – klasyczne odcinki poprzeplatane były trudną hakówką. Czasem zdarzały się za wąskie, innym razem zbyt szerokie rysy, ale głównym problemem był fakt, że po blisko trzydziestu metrach ciągle nie widziałem śladu miejsca na stanowisko. Czułem już tarcie liny, więc ściągnąłem Dona, żeby był bezpośrednio pode mną, i wspinałem się dalej. Powoli zaczynałem odczuwać zmęczenie – najbardziej dawały mi się we znaki skurcze mięśni rąk. Moje palce tak mocno zacisnęły się wokół rękojeści młotka, że mogłem je wyprostować tylko pomagając sobie zębami. Zaczynały nam wychodzić bokiem minione tygodnie, gdy mieliśmy mnóstwo okazji do treningu podchodzenia pod ścianę, ale nie było nam dane wspinać się w trudnej skale. Wreszcie, po wyjściu na całą długość liny, dotarłem na wąską półkę. Przejście osiemdziesięciu metrów, które miałem za sobą, zajęło mi pięć godzin. Wspinanie przypominało to znane z Chamonix, a ów długi wyciąg prezentował te same trudności, co wschodnia ściana Kapucyna lub południowo-zachodni filar Dru, oczywiście zanim te drogi zostały obite.
Don wspinał się na drugiego w równym tempie, bardzo rzadko korzystając z pomocy liny. Zanim do mnie doszedł, naklął się i nasapał. Nie ma nic bardziej dołującego, niż robienie na drugiego długiego, hakowego wyciągu po wielogodzinnym czekaniu na niewygodnym stanowisku. Mój partner był bardzo cierpliwy podczas asekurowania, ale mogłem prawie fizycznie wyczuć jego frustrację i chęć przejęcia prowadzenia. Staliśmy na wąskiej półeczce poniżej wyżłobionego pod kątem prostym zacięcia we wspaniałym, czerwonobrązowym granicie – nazwaliśmy je Red Diedre. Don pognał nim do góry, wbijając haki i wpinając ławki. Po wejściu na najwyższy szczebelek robił jeszcze może jeden ruch klasycznie, aby na maksymalnym wysięgu wbić kolejny hak. Potrafił świetnie nadrabiać swój niewielki wzrost wyjątkową zręcznością i siłą. Po dosłownie kilku minutach był dwadzieścia metrów nade mną i wychodził z blokowatej przewieszki. Kiedy zniknął za jej przełamaniem, nastała chwila ciszy i wreszcie rozległ się okrzyk oznajmiający, że nastromienie ściany zmalało i dalej powinniśmy posuwać się szybciej.
W międzyczasie Turnia Centralna zaczęła bardziej przypominać popularną, klasyczną drogę w Chamonix niż dziewiczy szczyt w „najdalszym zakątku Ziemi”. John i Barry byli w zacięciu pod nami. Z kolei poniżej nich wspinało się pięciu uczestników wyprawy włoskiej, która pięła się w górę śladem haków. Na The Notch koledzy z naszej ekipy opalali się i dobrze bawili, oglądając rozgrywające się na ich oczach widowisko. Martwiliśmy się o chłopaków poniżej, ponieważ mieli trochę za mało sprzętu, żeby pokonać słabo ubezpieczony odcinek do początku Red Diedre; z kolei mi i Donowi prawie zabrakło haków. Ostatecznie zgodzili się wycofać, co pozwoliło zaoszczędzić czas podczas dalszej wspinaczki.
Tymczasem my parliśmy do przodu. Mimo że obaj byliśmy zmęczeni, po uwolnieniu od plątaniny ławek upajaliśmy się szybkością wspinaczki, tylko od czasu do czasu wbijając pojedynczy hak. Było w pół do szóstej, gdy dotarliśmy do The Shoulder. Teraz nasza droga prowadziła wschodnią ścianą Turni Centralnej, przez potrzaskaną skałę pokrytą śniegiem i lodem. W końcu osiągnęliśmy grań szczytową, a następnie wierzchołek, a raczej to, co z początku wzięliśmy za wierzchołek. Gdy byliśmy już na nim, ujrzeliśmy turnicę, która wydawała się wyższa od punktu, na którym staliśmy. Jednak kiedy weszliśmy na ową turnicę, znów zobaczyliśmy następną. Na szczęście ta okazała się ostatnia.
O siódmej trzydzieści stanęliśmy na właściwym wierzchołku Central Tower of Paine, pozbawiając turnię dziewictwa. Spędziliśmy na szczycie tylko kilka minut – na delektowanie się zwycięstwem nie pozwalała obawa, że nie dotrzemy do The Shoulder przed zapadnięciem całkowitych ciemności. Gdyby załamanie pogody złapało nas w wyższych partiach ściany, wycof bez poręczówek mógłby okazać się praktycznie niewykonalny – wiatr rzucałby liny pod kątem dziewięćdziesięciu stopni, uniemożliwiając zjazdy.
Po wydaniu z siebie gromkiego okrzyku, który usłyszeli nawet nasi koledzy, zrobiliśmy kilka zdjęć szczytowych i przy zapadających ciemnościach rozpoczęliśmy zjazdy. Oczywiście lina zaklinowała się już podczas pierwszego ściągania. Don musiał wspiąć się dwa razy, zanim udało mu się odblokować ją na dobre. Na grani byliśmy, gdy zapadały zupełne ciemności, i z ulgą zaczęliśmy przygotowywać się do biwaku.
Mieliśmy „nogi słonia”(1) i ocieplane kurtki, ale z zapasów jedzenia zostało nam tylko kilka batonów. W dodatku skończyło się picie. Całe jedzenie i kuchenkę nieśli nasi towarzysze. Pomimo strasznego pragnienia, byliśmy szczęśliwi – w końcu pogoda wydawała się stabilna i mogliśmy być prawie pewni, że nazajutrz uda nam się zejść na sam dół.
Wystartowaliśmy o szóstej rano, zjeżdżając górnymi zacięciami. U stóp Red Diedre napotkaliśmy pierwszego Włocha. Okazało się, że zespół włoski spędził ciężką noc stłoczony na małej półce skalnej. Ograniczyliśmy się do wymamrotania wzajemnych pozdrowień, bez zbędnego marnowania czasu: im spieszyło się w górę, a nam w dół.
Bezpieczeństwo było w zasięgu wzroku – od reszty zespołu, która czekała na nas z jedzeniem i piciem na The Notch, dzieliły nas zaledwie cztery metry. Don był już na dole, a ja zjeżdżałem na linie, gdy ta nagle pękła. Leciałem głową w dół, nieprzywiązany do niczego, co mogło mnie uratować. Uderzyłem w półkę, ale odbiłem się od niej i potoczyłem dalej po płycie, haratając o skałę. Jakimś cudem udało mi się zahamować na krawędzi, za którą czekałby mnie ponad stupięćdziesięciometrowy upadek. Leżałem w szoku na półce, ciężko dysząc. Jedyną kontuzją, jaką odniosłem, było zwichnięcie nogi w kostce – tak niewielki rozmiar obrażeń zasługiwał na miano cudu.
Po tygodniach frustracji, leżenia w bazie i podchodzenia tam i z powrotem pod ścianę weszliśmy na Central Tower. Dokonaliśmy tego w ciągu pełnych emocji dwudziestu godzin spędzonych na ciepłej, litej skale, wystawiając na najwyższą próbę nasze ciała i mięśnie. Aby pokonać 700 metrów pionu, musieliśmy przejść pieszo setki mil, jednak jeden dzień spełnienia wynagrodził cały wysiłek.
Tłumaczenie: Piotr Drożdż
1) Rodzaj płachty biwakowej, którą można było podwiesić na stanowisku, stosowany od lat pięćdziesiątych XX wieku – przyp. tłum.
Tekst dotyczy Pierwszego wejścia na turnię Torre Central del Paine w południowych Andach Patagońskich, którego 16 stycznia 1963 roku dokonali Chris Bonington i Don Whillans. „Patagonian virgin” jest powszechnie uznawana za jedną z najlepszych bujdałek napisanych przez Sir Chrisa w trakcie jego bogatej kariery wspinaczkowej, czego dowodem jest umieszczanie jej w antologiach literatury wspinaczkowej.
Sylwetkę Chrisa Boningtona znajdziecie TUTAJ.
Opowiadanie „Patagońska dziewica”, opublikowaliśmy w specjalnym, literackim numerze GÓR nr 229, czerwiec 2013 roku. Wśród autorów znaleźli się również Reinhold Messner, Wojtek Kurtyka, Eric ShiptonHeinz Mariacher.