baner
 
 
 
 
baner
 
 
 
2023-09-15
 

Arizona Trail – Część 2

Superior. Gwar. Kuchnia pełna pozostawianych losowo rzeczy, resztek (cennego, szlakowego) jedzenia, zakurzonych plecaków i butów. Nad stołem grafik: kogo, skąd, kiedy odebrać. MJ została trail angelką przez przypadek. Siedziała w ogrodzie, drogą szedł chłopak z rozpiętym rozporkiem. Spytał, czy gdzieś można kupić zamek. Akurat miała, wszyła. I tak się zaczęło.

Wielki Kanion Kolorado widziany z Południowej Grani


SUPERSTITION MOUNTAINS


Na mapie wypatrzyłam miejsce na biwak, na samej grani. Nie doceniłam góry. Dolina zakończyła się stromym kotłem. Ścieżka wbiła w zygzak, trochę mniej uciążliwy, kiedy wreszcie nakrył go cień. Czym wyżej, tym szersze widoki, światło coraz bardziej różowe, na wschodzie błękit. Myślałam, że przyszłam za późno, ale nie. Niebo za granią było jaskrawoczerwone, góry czarne, matowe jak aksamit, tuż pod horyzontem przecięte równą linią świateł. Phoenix! Powietrze nad miastem zamglone (zapylone?), detale rozmyte. Gotując wieczorną zupę, nie mogłam oderwać wzroku od krajobrazu. Jedzenie się przypaliło, ale zjadłam, bo szkoda, i rano obudziłam się z bólem brzucha. Potem winiłam za to zakupy w Superiorze, zbyt pośpiesznie zrobione w tanim sklepie. Może nie doczytałam etykiet? Nie domyłam sałaty czy cebuli? Mdliło mnie coraz bardziej i nawet cieszyłam się, że szlak biegnie drogą. Pylistą, ale z widokami. Pustynia ciągnęła się po horyzont, na północy zamknięty granatową kreską Mogollon Rim. Było chłodno.

 

MARINA ROOSEVELT LAKE


Recepcja zasypana pakunkami. Do znudzenia literowałam imię i nazwisko – wywoływało popłoch. Już myślałam, że definitywnie utknęłam. Że muszę jechać 50 mil stopem do sklepu lub ruszyć z tym, co uzbierałam w hikerskiej skrzynce, resztkami, które ktoś tu zastawił, ale pudło się jednak znalazło. Po trzech godzinach.

 

 Bucskin Gulch

 

FOUR PICKS


Osławione, najdłuższe podejście na Arizona Trail mnie też zmęczyło. Odeszłam kilkaset metrów od wodopoju (przepisy nakazują dystans ćwierć mili). Była pełnia, jasno prawie jak w dzień. Obudził mnie szelest. Przez półprzezroczysty materiał zobaczyłam poruszający się cień. Zwierzę wielkości kota, trochę niższe i bardziej przysadziste, pewnie zwabił je zapach jedzenia – trzymałam je w wodoszczelnym worku, ale dotykałam go przecież brudnymi rękami. „Spadaj!” – krzyknęłam wystraszona i pacnęłam ręką w napięty tropik. Zwierzak odskoczył. Już bym zasnęła, kiedy zaniepokoił mnie smród. Siknął na namiot! Wystraszona (a co, jeśli to był skunks?) wyskoczyłam i wylałam na ściankę całą wodę. „Nic nie czuć” – pocieszali mnie Kanadyjczycy, kiedy zatrzymaliśmy się przy strumyku filtrować, a ja spierałam, polewałam, wietrzyłam.

 

Tekst i zdjęcia / KATARZYNA NIZINKIEWICZ


Dalsza część artykułu znajduje się w Magazynie GÓRY numer 2/2023 (291)


Zapraszamy do korzystania z czytnika GÓR > link


KOMENTARZE
Nick *:
 k
Twoja opinia *:
 
Dodaj komentarz
 
 
 
Copyright 2004 - 2024 Goryonline.com