baner
 
 
 
 
baner
 
2017-12-28
 

Z fokami na Braunarlspitze

Jest wpół do dziesiątej wieczorem w środę tygodnia wielkanocnego – najlepszego tygodnia minionej zimy. Jadę z Arlberg do Innsbrucku samochodem mojej mamy, która użyczyła mi go na tydzień. Korzystam jednak z niego już drugi miesiąc. Opuściłem tylne siedzenie, żeby mieć dostatecznie dużo miejsca na ułożenie moich „pogromców puchu

Tym, który siedzi po mojej prawej stronie, jest Niiiiiiick Draaaaaaaaaxl z Thredbow, Oz. To półkrwi Tyrolczyk, gdyż jego ojciec pochodzi z Seefeld w Austrii. Dla postronnych obserwatorów musimy wydawać się nieco dziwni, gdy w czasie naszej rozmowy kilkakrotnie swobodnie przechodzimy z języka angielskiego na rodzimy dialekt. Szalona kombinacja, nieprawdaż? W przypadku Nicka powodem jest to, że jeszcze nigdy nie doświadczył całego lata. Wracamy do domu po niezbyt udanym dniu. O odwrocie zadecydowały zawinione przez nas organizacyjne niedociągnięcia. Bez odpowiedniego sprzętu nasz wypad mógłby się okazać ryzykowny.


Wtedy na wyświetlaczu mojego telefonu zobaczyłem imię Petera Mathisa. Poznaliśmy się dwa tygodnie wcześniej, kiedy to łaskawy los zechciał, byśmy znaleźli się na wspólnej sesji fotograficznej z okazji tury organizowanej przez magazyn narciarski „Skiing – the Next Level”. Spędziliśmy wtedy razem w naszym vanie cztery dni, w czasie których skwapliwie korzystałem z okazji porozmawiania z kimś o niesamowitym potencjale, leżących w mojej okolicy szczytów (Peter i ja pochodziliśmy bowiem z tego samego regionu).

 

fot. Peter Mathis

 

W czasie rozmowy telefonicznej Peter od razu powiedział, że zamierza zrealizować plan wypadu na Braunarlspitze. Wiedziałem co to oznacza, ponieważ rozmawialiśmy o tym podczas naszego pierwszego spotkania. Wówczas jednak mówiliśmy o tym w kontekście ewentualnych planów na rok następny. Byłem więc zaskoczony, że wrócił do tego dwa tygodnie później. Ciągle przez telefon przedyskutowaliśmy nasze dalsze plany, skupiając się jednak na wyprawie na najwyższy szczyt Bregenzerwaldu. Analiza prognozy pogody i przewidywanych zmian w warunkach śniegowych jednoznacznie wskazywały, że najbliższy piątek to jedyny możliwy termin. Obaj znaliśmy bowiem teren zarówno z letnich, jak i zimowych wypadów. Wiedza ta była ogromnie pomocna przy konieczności przygotowań w tak krótkim czasie. Ponadto byliśmy tu już od tygodnia, co również dawało nam sporo informacji. Jednak to wstępne rozpoznanie nie mogło zastąpić przestudiowania mapy i innych źródeł.


Mogłem ponadto poprosić o informacje jednego z najbardziej doświadczonych przewodników narciarskich w tym rejonie. Był on także moim instruktorem podczas kursu przewodników i dobrze wiedział, co mamy na myśli, gdy mówimy o freeridingu. Przez ostatnie dni słońce świeciło bardzo mocno, dlatego świeży puch momentalnie zniknął z większości ścian. Nic dziwnego. W końcu właśnie rozpoczęła się kalendarzowa wiosna. Umiejąc dobrze czytać z gór, można było zjechać wspaniałymi ścianami i cieszyć się każdym elementem, który składa się na idealny dzień freeridera. Ponieważ narciarstwo pozaszlakowe cieszy się w okolicy Arleberg wielką popularnością, musieliśmy zapuszczać się w naprawdę odległe miejsca.

 

fot. Peter Mathis


Niemniej był to najlepszy moment na turę po Braunarlspitze, ponieważ, jak sięgam pamięcią, nie przypominam sobie trasy zjazdowej o długości 2649 m. Spora część moich krewniaków pochodzi z wioski Schröcken, otoczonej przez wzgórza robiące nie mniejsze wrażenie niż Braunarlspitze. Jestem pewien, że niektórzy z miejscowych byli zimą na ich szczytach, ale z pewnością nie była to jednak nazbyt liczna grupa.

 

Na następny dzień zaplanowaliśmy spotkanie z Peterem w centrum miasteczka Lech. Musiał on jednak wykazać się cierpliwością, gdyż koniecznie musieliśmy odwiedzić sklep Sportalp, aby naprawić i uzupełnić pewne elementy naszego sprzętu. Zgubiłem bowiem część wiązania przy moich Securafix, Nick zaś zdecydował się zamienić swoje Pocket Rocket na Telemarki. Peter, który czekał na nas w punkcie startu drogi na Mohnensattel, korzystając z wolnego czasu, urządził sobie małą wycieczkę na Mohnenfluh.

 

Kiedy dotarliśmy na miejsce, zobaczyliśmy jak właśnie kończył swoją rozgrzewkę. Po krótkim powitaniu na niepewnej grani Zuger Hochlicht wyruszyliśmy natychmiast w kierunku Butzenkamm. Miała być ona długim środkowym odcinkiem, który wyprowadzi nas na poziom pierwszy. Tam dopiero mieliśmy zorientować się, jak odnaleźć wejście do „schwarzes Loch” (Czarna Dziura). Byliśmy tylko kilka kilometrów od nowoczesnego centrum narciarskiego, a mogliśmy podziwiać oszałamiające widoki, które wywoływały w nas poczucie, że oto znaleźliśmy się w samym środku wielkiego Nigdzie. Nasza idealna pod względem wielkości trzyosobowa grupa bez trudu odnalazła przełęcz pomiędzy masywem Butzenspitze i olbrzymim urwiskiem „schwarzes Loch”. Jedyny problem polegał na tym, że dopóki byliśmy na przełęczy, urwisko pozostawało niewidoczne, ponieważ jego stromy stok kończył się małą, pokrytą śniegiem i prowadzącą w dół granią. Poruszaliśmy się nadal po związanym śnieżnym puchu, który umożliwiał nam pokonywanie grani bez obaw o obryw.

 

fot. Peter Mathis

 

Wyprowadziła nas ona na dolny poziom wielkiego kotła. Po dotarciu do rzeki Bregenzerache przygotowaliśmy się do podejścia. Na tyle moich Ak-Rockets jest opis: promień skrętu: duży, długość: maksymalna, krawędź: bla, bla. Możecie sobie zatem wyobrazić, jak się musiałem starać, aby moje foki z datą zakupu sprzed kilku lat trzymały się nart przez 800 metrów podejścia. Lekko poruszaliśmy się po krawędzi i przez pierwsze siedemdziesiąt metrów wspinaczka prowadziła nas przez teren, który wymagał łagodnych pociągnięć. Początkowe 250 metrów przypominało bardziej obrazki znane z wyświetlanych na Discovery filmów o Alasce niż skitury po Bregenzerwaldzie. Harmonijny, podpowiadany przez oddech, rytm kroków skończył się, gdy dotarliśmy do pierwszej  przeszkody. Był nią liczący trzydzieści metrów wysokości lodospad, który zamykał leżący na wybranej przez nas trasie kuluar. Do jego obejścia wykorzystaliśmy niewielki pas śniegu na skale obok lodospadu, po którym to pasie wdrapywaliśmy się z nartami na plecach. Gdy już dotarliśmy do jego końca, musieliśmy porzucić myśl o ponownym nałożeniu nart. Kuluar miał co prawda nachylenie 45 stopni, ale śnieg był tak związany, że musieliśmy aktywnie korzystać ze wszystkich kończyn.

 

fot. Peter Mathis

 

Nick i ja zmienialiśmy się kilkakrotnie na prowadzeniu, ale nie przynosiło to upragnionego wytchnienia. Kiedy w końcu dotarliśmy na grań Weimarer Steig, wędrujące nad doliną Zug słońce było już całkiem nisko. Żartując zaczęliśmy szukać między sobą winnego tego opóźnienia. To trochę rozluźniło atmosferę, która była dość napięta w czasie pokonywania kuluaru, w którym nie można było pozwolić sobie na błąd.

 

Nawet dla mnie, mieszkańca tej okolicy, widok na Grosswalsertal był nowym doświadczeniem. Po raz kolejny przekonałem się, że muszę kontynuować eksplorację regionów leżących najbliżej mojego domu oraz że chcąc realizować swoją pasję, nie muszę wcale myśleć o miejscach po drugiej stronie nieboskłonu.

 

fot. Peter Mathis

 

Od tego miejsca znowu poruszaliśmy się na nartach, droga w kierunku szczytu wiodła przez grań. Równocześnie posuwaliśmy się wzdłuż działu wodnego rzek Dunaj i Ren. Wydawało się, że do szczytu zostało nam około pół godziny. Czekał tam na nas masywny krzyż, którego ramiona pokrywały lodowe rzeźby. Ten widok dał nam jasno do zrozumienia, kto tutaj, w górze, rozdaje karty.

 

Niezwykły widok sycił nasze dusze, ciała zaś krzepiła mała przekąska. Prawdziwe delicje czekały na nas 1400 metrów niżej, w miejscu wieńczącym nasz powrót do Schröcken. Nie zostaliśmy tu dłużej, gdyż słońce chowało się już za horyzontem. Późnym popołudniem znikło całkowicie. Mogliśmy dobrze wczuć się w „rytm terenu”, ponieważ sprawdziliśmy go podczas podejścia. Zjeżdżaliśmy na prawo od linii naszego podejścia. Tam już nie powinny czekać żadne nieprzyjemne niespodzianki i będziemy mogli rozkoszować się zjazdem granią. Na końcu kuluaru ponownie czekał na nas lodospad. Znowu więc korzystając z pasa śniegu, dostaliśmy się na krawędź szerokiego na 900 stóp kotła. Dzięki wysokim szczytom na jego krawędzi słońce miało tylko kilka godzin na nadtopienie śniegu. Dzięki temu mieliśmy idealne warunki do kontynuowania naszej drogi w dół. Jak zawsze zjeżdżaliśmy jeden po drugim. Tym razem nie tylko dlatego, że wymagają tego zasady bezpieczeństwa, ale także po to, żeby podziwiać prędkość innych.

 

Rozpocząłem zjazd jako pierwszy, wykorzystując pierwsze 30 metrów na dotarcie do miejsca, skąd nie można już jechać szybciej. Później pozwoliłem, aby częstotliwością moich skrętów rządziło ukształtowanie terenu. Kiedy dotarłem na dno kotła zmieniły się warunki śniegowe, bo promienie słoneczne padały tam pod kątem prostym. Prędkość, którą miałem, pozwoliła mi pokonać w poprzek ostatni odcinek. Pokonaliśmy go bez problemów i przy akompaniamencie niewielkiej rzeczki Bregenzer Ache minęliśmy Alpe Felle, skąd zobaczyliśmy Hotel Mohnenfluh. Czekały tam na nas zimne piwo i twarze dobrych znajomych.

 

Tekst: McFly
Zdjęcia: Peter Mathis
Tłumaczenie: Kamil Kasperek

GÓRY nr 3 (142) 2006


KOMENTARZE
Nick *:
 k
Twoja opinia *:
 
Dodaj komentarz
 
 
 
Copyright 2004 - 2024 Goryonline.com