baner
 
 
 
 
baner
 
2007-12-17
 

WYPRAWA ELBRUS 2007

Zamierzaliśmy popatrzeć z dachu Europy na piękno, a zarazem surowość szczytów, pozostawiając cały ten zgiełk codzienny gdzieś na dole... Bo są takie miejsca, gdzie bardzo nas ciągnie, choć wiadomo, że nie będzie łatwo.

WYPRAWA ELBRUS 2007
Klub Alpinistyczny „Homohibernatus”

Wyprawa na Kaukaz! – to hasło padło kilka lat temu. Jednak powróciło dopiero
w maju 2007. Mieliśmy już za sobą wiele wypraw w wysokie góry.
Wkrótce zamierzaliśmy popatrzeć z dachu Europy na piękno, a zarazem surowość szczytów, pozostawiając cały ten zgiełk codzienny gdzieś na dole... Bo są takie miejsca, gdzie bardzo nas ciągnie, choć wiadomo, że nie będzie łatwo.

 
Nasz ukraiński pośrednik od biletów nie zdołał załatwić ich w terminie, który wybraliśmy. Nasi znajomi (Adrian, Aga i Artur) pakowali plecki, bo mieli już bilety, a nasza ekipa czyli ja (Zbyszek), Piotr i Wiktoria podjęliśmy decyzję o tym, by przemknąć przez Ukrainę i Rosję samochodem. Citroen Piotrusia nie był w złej kondycji i do tego to model combi, dlatego też postanowiliśmy, że on nas dowiezie na Kaukaz. Ludzie pukali się w głowę i pytali, ile mamy dolarów na łapówki. Nie znaliśmy nikogo, kto by coś podobnego zrobił wcześniej. Wiadomo, że Kaukaz nosi na sobie piętno wojny, bo każdy naród z osobna walczy tam o swoją wolność. To miejsce chyba skazane jest na wojnę. Każdy, jest tam uważny przez Rosjan za potencjalnego terrorystę. Ale w naszym przypadku to chodziło raczej o naszą odmienność, dlatego byliśmy na okrągło nękani kontrolami i przeszukiwaniami. Rzeczywiście wyglądaliśmy egzotycznie na tle rozklekotanych Ład, popularnych w Rosji Żiguli i wypasionych BMW. Dyndające na ramionach policjantów kałasznikowy przypomniały nam stan wojenny.

Jechaliśmy trzy doby poruszając się wyłącznie głównymi trasami, a mimo to na naszej drodze spotkaliśmy niewiele moteli. W miejscu, gdzie nocowaliśmy, tapeta pamiętała chyba jeszcze czasy rewolucji. Padliśmy zmęczeni podróżą i około pierwszej w nocy obudziło nas przeraźliwe walenie do drzwi. – Nie otwieramy! Zarżną nas! – stwierdził przytomnie Pietja. Jednak walenie do drzwi nie ustawało i końcu nie mając szans na zaśnięcie zaryzykowaliśmy. W drzwiach stała drobna właścicielka motelu, która przyszła po klucz do łazienki, którego nie oddaliśmy. Była jedna łazienka i jeden klucz, a turistow mnogo.

Pozytywnie zaskoczyła nas jakość dróg. Tylko raz nagle urwało trasę, ale to była już wina rzeki, która podmyła nawierzchnię podczas nawałnicy. W czasie, kiedy my meandrowaliśmy już po kaukaskich drogach w republiki Kabardyjsko - Bałkrskiej trójka naszych znajomych, dotarła tam koleją. Stali przed bramą urzędu pogranicznego w Piatigorsku czekając na tzw. poprusk czyli zezwolenia na poruszanie się w strefie przygranicznej. Spotkaliśmy się już w pełnym sześcioosobowym składzie na polu namiotowym Sakle w miejscowości Elbrus. Czułem się świetnie, bo najbardziej lubię tę chwilę, kiedy szczęśliwie po podróży spotykam znajomych tysiące kilometrów od domu. Dużo żartowaliśmy i śmialiśmy się tego wieczoru. W barze były pyszne chiczyny, czburjeki i szorpa (zupa) ze sztuką mięsa. Trzeba jednak pamiętać, że wszystko się tu na Kaukazie odbywa wolniej, nikt tu się specjalnie nie śpieszy. Turyści, a szczególnie ci ze wschodu, nie są traktowani jak święte krowy. Nic nie wyjmuje się z zamrażalnika i nie wrzuca po prostu do mikrofalówki, bo turysta się śpieszy. Wszystko robi się kompletnie od podstaw, dlatego oczekiwanie na jedzenie na polu namiotowym Sakle to było zadanie dla wytrwałych. Ale zapewniam, że warto czekać na te specjały. Za to woda w prysznicu zawsze gorąca i spało się bajecznie.



17.08.07 Czeget aklimatyzacja 3600 m
W płucach lekki ból, coś jak po zapaleniu oskrzeli. Ale ten ucisk trwał tylko chwilę. Na Czeget wjechaliśmy do połowy, a resztę drogi na szczyt pokonaliśmy pieszo. Widać było Elbrusowe szczyty zarówno ten wschodni jak i zachodni. Wysoko, daleko i zimno. Wiele stóp w tym roku wygniotło szeroki szlak prowadzący na dach Europy. Ale niedługo patrzyliśmy na nasz cel, bo gęste chmury zazdrośnie skryły naszą górę. 

18.08.07 Boczki 3750 m n. p. m.
Przed wjazdem kolejką Azau (2356 m n.p.m.) w wiosce Tereskoł zrobiliśmy sobie takie ładne zdjęcie grupowe, na które lubię sobie teraz patrzeć. To był ostatni moment przed właściwą aklimatyzacją, wszyscy uśmiechnięci najedzeni i wypoczęci, pełni nadziei, że dopisze nam pogoda oraz siły.
Czekaliśmy na wagonik kolejki i zobaczyliśmy tych, co wracali z Elbrusa. Z wagoniku wysiadła dziewczyna, której twarz wyglądała, jak jedna wielka rana. Jedynym zdrowym miejscem było miejsce po goglach, które najprawdopodobniej miała na sobie podczas ataku na szczyt. Reszta „wspinaczy” też nie wyglądała na zadowolonych, trochę góra ich sponiewierała.
Kolejką dojechaliśmy do stacji pośredniej Stary Krygozor na wysokości 2920 m n.p.m. i tam przebraliśmy się w ciepłe ubrania. Zrzuciliśmy bawełnę i od stóp do głów uzbroiliśmy się w syntetyki.
Kolejną stacją był MIR na wysokości 3470 m n.p.m. Po wysiadce ruszyliśmy piechotą do bazy Garabasi popularnie nazywanej Boczki na wysokości 3750 m n.p.m. Noc mieliśmy spędzić w metalowym kontenerze reszta odważnie ulokowała się w namiotach. Turyści opowiadają, że te metalowe gigantyczne puszki o kształcie beczek to pojemniki po paliwie rakietowym. Ale nie wiem, czy to prawda, czy tylko turystyczna legenda. Wszędzie wokół piętrzyły się jakieś metalowe konstrukcje, słupy i śmiecie, które wręcz oblepiają stację. Takie są niestety uroki cywilizacji, którą i my przytargaliśmy w swoich plecakach.

 

Spotkaliśmy nocujących obok nas parę Polaków. – My atakujemy drugi raz. Parę lat temu zabłądziliśmy w zadymce i nie dotarliśmy nawet do siodła – wyjaśnił mężczyzna, który z nadzieją śledził teraz prognozy pogody, które przysyłali mu SMS-ami znajomi. Siodło to miejsce, z którego jest blisko do zachodniego i wschodniego szczytu jednak wiele osób stamtąd właśnie zawraca. Wiedziałem, że tylko pogoda może nas powstrzymać. To siła, której nie mogliśmy lekceważyć. Ja jestem totalnym optymistą i nigdy nie biorę pod uwagę porażki, podobnie jak Piotrek. W tym rozumiemy się bez słów i pewnie dlatego tak się zaprzyjaźniliśmy. Nie znaczy to, że ślepo ryzykuję. Ale kiedy wiem, że będzie trudno, zamiast jednego bochenka chleba biorę po prostu dwa! Zawsze jest jakiś plan B. Rok wcześniej byliśmy na Kilimandżaro i widzieliśmy, jak mało pokorni uczestnicy wycieczek komercyjnych schodzili ze łzami w oczach. Mieli mało pokory do gór. No cóż bywa tak, że góra cię nie chce. Pieniądze i inteligentne ciuchy to nie wszystko, natura potrafi powiedzieć stanowczo: NIE.

Lodowiec, na którym spaliśmy przecinały małe strumyki. Było naprawdę zimno, bo zaszło słońce, a bez niego robiło się szaro i trzeba było zaraz iść spać, by nie tracić energii na walkę z zimnem. Zaczął padać deszcz, który zamienił się w mały tnący mrozem grado-śnieżek, ale mino chłodu spaliśmy dobrze. 

Prut 11 19.08.07 4200 m n.p.m.
O poranku, kawa, śniadanie instant i pakowanie manatków. Wyruszyliśmy w drogę do Prut 11, która trwała blisko dwie godziny. Lampa była wyjątkowa, dlatego smarowaliśmy się karnie kremami o najwyższym filtrze, jaki udało nam się kupić, a z nosów nawet na chwilę nie ściągaliśmy okularów. Nasi znajomi zajęli urocze miejsce pośrodku ruin starego schroniska. Podobno spalili je przez przypadek turyści z Czech, ale według niektórych - z Polski. Jak było naprawdę? Nikt tego nie wie. A my poszliśmy nieco dalej w stronę skał. Krzątanina jedzenie, picie i przygotowania do spaceru aklimatyzacyjnego zajęło nam trochę czasu. Wyruszyliśmy do Skał Pastuchowa na wysokości 4690 m n.p.m. Z trawersu schodził właśnie jakiś Ukrainiec. Był tak wycieńczony, że nie mogliśmy z nim nawiązać kontaktu. Nie wiem, czy udało mu się wejść. Napoiliśmy go herbatą. Kiedy poczuł się odrobinę lepiej, zaczął od nowa swoją dramatyczną wędrówkę do ciepłego śpiwora do Prut 11. Potem zatrzymał się przy nas Amerykanin. Opowiadał, że był na Evereście, ale tym razem pogoda go nie dopuściła na sam szczyt. Po tym wszystkim sunęliśmy powoli w stronę Skał Pastuchowa na wysokości 4600 m n.p.m., by nauczyć się chodzić, oddychać na wysokości i nie dać się pokonać tak łatwo.



Słońce nas liznęło po twarzach. Zadyszka lekko dawała się we znaki, pojawił się też ból głowy. Dziewczyny w takich sytuacjach wygrywają, bo nie było po nich wcale widać objawów choroby wysokościowej. Piliśmy i piliśmy herbatę i nie mogliśmy się napić. Woda pozbawiona mikroelementów, jest tak jałowa, że nie można nią szybko zaspokoić pragnienia. Tego wieczoru nadeszły niepokojące SMS-y zapowiadające pogorszenie pogody. Dlatego postanowiliśmy skreślić z planu aklimatyzacyjnego jeden dzień i zaatakować Elbrusa wcześniej. Znowu słońce zaszło szybko i spadł grado-śneżek, który zamarzł na namiocie. Całą noc sypało, dlatego namiot stawał się przez to mniejszy i co jakiś czas musieliśmy otrząsać jego ściany, by mieć trochę miejsca na przewrócenie się na drugi bok.

Dzień Ataku Szczytowego 20.08.07
Wygrzebaliśmy się o godzinne 2.00. na śniadanie jakaś papcia śniadaniowa i kawa. Wokół tłum, zgiełk i szczękanie raków. Pogoda była świetna, dlatego rozsypaliśmy się po trawersie i każdy swoim tempem zmierzał na swój szczyt. Była zadyszka, zmęczenie i w nagrodę piękny wschód słońca. Zobaczyliśmy jak na lodowcu Tereskoł odbija się szczyt Elbrusa, który oświetliło z jednej strony słońce.
I niektórzy z nas nawet ucinali sobie małe drzemki, a sny podobno były bardzo kolorowe. Każdy inaczej znosił tą nienaturalną dla organizmu sytuację. Dziewczyny jadły chałwę i batoniki, a my tylko piliśmy.
Po trawersie wędrowali podobnie jak my również Amerykanie, Holendrzy, Niemcy, Rosjanie, Ukraińcy i kto wie jeszcze jakie nacje, a wszyscy z nadzieją na zdobycie Elbrusa. W zasadzie to z pogodą mieliśmy niesamowitego farta, bo pozostałe ekipy czekały tydzień czasu na jej poprawę a my wszystko z marszu.
30 kroków i postój, wyregulowanie oddechu, a potem znowu 30 i tak w nieskończoność. 
Na przełęczy widać, że to ostatnie podejście jest ostre i wymaga włączenia tych ostatnich sił.
I może jest tak trudno, bo wszystko wdać jak na dłoni. Tylko dwa zakręty i pole śnieżne i ten upragniony szczyt. Każdy z nas inaczej przeżywał tę chwilę. Dla mnie to była czysta euforia i strzał endorfiny prosto w mózg. Miejsce, gdzie śnieg, mróz i wiatry przegrywają z bezkresnym błękitem nieba i słońcem jak gigantyczna pomarańcza. Wiadomo, że nie zawsze tak jest sielankowo, ale dla tej jednej, jedynej chwili warto podjąć wyzwanie.



Uzmysłowiłem sobie, że dobra atmosfera w zespole to cholernie ważna rzecz. Nie można się żreć, bo kiedy pogoda daje ci w kość, może być naprawdę bardzo trudno i zła atmosfera może zniszczyć całą radość, a i doprowadzić czasem do tragedii. Mam nadzieję, że to nie ostatnia nasza wspólna wyprawa. Bo są jeszcze wciąż takie miejsca, gdzie bardzo nas ciągnie, choć wiadomo, że nie będzie łatwo. Powiadają że „od gór lepsze mogą być tylko góry”. Niech ta myśl przyświeca każdemu z nas kiedy spotkamy się poza horyzontem...

spisała (DOA)
Zdjęcia: Piotr Bujalski, Wiktoria Kosobudzka, Zbyszek Bąk

Zobacz więcej zdjęć w fotogalerii.

2007-12-17

(kg)
 
KOMENTARZE
Nick *:
 k
Twoja opinia *:
 
Dodaj komentarz
 
 
 
Copyright 2004 - 2024 Goryonline.com