Muszę przyznać, że z mieszanymi uczuciami przystępuję do opisu naszej działalności w Taghii. Dla mnie rejon ten jest atrakcyjny w dużej mierze dlatego, że nie ma tu na razie tłumów, a tubylcy nie są jeszcze zepsuci przez nieprzyzwoicie nadzianych kasą białasów.
Ale cóż, mleko i tak już zostało rozlane. Przed nami trafili tu wiosną nasi koledzy i jeszcze rok temu nic nikomu nie mówiąca nazwa maleńkiej wioski w Atlasie zyskała dziś sobie w Polsce środowiskową sławę. W krajach Europy Zachodniej wieści już wcześniej rozniosły się lotem błyskawicy i wszystko wskazuje na to, że wspinaczy w Taghii będzie z roku na rok przybywać. Mam tylko cichą nadzieję, że trudny dostęp i trapiące często Europejczyków biegunki skutecznie powstrzymają napływającą niekiedy za wspinaczami falę turystów à la odwiedzający Morskie Oko i że do Taghii nieprędko dotrze asfalt, co stało się już podobno w położonym o 4 dni marszu wąwozie Todry, z ponoć fatalnym dla tego pięknego miejsca skutkiem.
Zanim więc przejdę do zachwytów i barwnych opowieści pragnę zaapelować do wszystkich potencjalnych gości wąwozów Taghii – wyprawa tam jest długa i męcząca, na miejscu brakuje wygód, a najczęstszą rozrywką ludzi „dobrze wychowanych” jest spędzanie długich godzin w kucki w obskurnych latrynach! Jeśli więc pragniecie relaksu i wypoczynku wybierzcie raczej Todrę lub plaże wokół Agadiru, a jeszcze lepiej Gubałówkę lub sopockie molo, gdzie – w przeciwieństwie do Taghii – można nie tylko nasycić ducha cudami natury, ale też pofolgować zmęczonemu podróżą ciału, chociażby za pomocą kufla wybornego piwa.
Dla nas, czyli Elizy, Grześka „Gesa” Grochala, Bogusia Fica i piszącego te słowa (niestety, zabrakło wśród nas pomysłodawcy wyjazdu, Krzyśka Zielińskiego) chyba właśnie brak piwa był największą niedogodnością trzytygodniowego pobytu w odludnych marokańskich kanionach. Wykazaliśmy się jednak wielkim hartem ducha i już po dwóch tygodniach nikt nie wyrywał się z okrutnym faux-pas w stylu: „ale bym się napił kufelka...” itd. Pozostałe trudy, a tych w czasie wyprawy nie brakowało, znosiliśmy jak na prawdziwych ludzi gór i kominów przystało.
Do Maroka polecieliśmy w dwóch grupach – najpierw wyruszyli Eliza, Boguś i Ges; ja wystartowałem trzy dni później. Awangardowa trójka stwierdziła chyba, że odstaję formą od zespołu, bo zostawili mi – na dokładkę do dwóch osobistych plecaków – prawie czterdziestokilogramowy wór ze szpejem. Tylko raz miałem okazję przećwiczyć przemieszczanie się z całym tym barachłem naraz, część niosąc na plecach, resztę wlokąc asfaltem. Już po stu metrach takiego spaceru czułem się jak po tygodniowej zaprawie w Tatrach. Mimochodem odbyłem też krótki trening szalenie przydatnej w krajach Południa anielskiej cierpliwości. Odebranie cargo na lotnisku w Casablance wymagało przedeptania parokilometrowego slalomu od urzędnika do urzędnika, nagrodzonego zestawem kilkunastu papierów i chyba setką pieczątek.
Zanim dołączyłem do reszty ekipy w Azilal, miałem już więc za sobą solidną aklimatyzację. W niecałe dwie godziny po powitaniu siedzieliśmy wszyscy wygodnie na wyładowanej workami z mąką pace terenowego Bedforda. Powoli zmieniające się krajobrazy Atlasu i orzeźwiające powiewy górskiego powietrza, urozmaicone odrobiną emocji przy pokonywaniu co bardziej przepaścistych odcinków wąskiej drogi, wprawiały nas w przyjemny nastrój. Nie podzielał go z nami, niestety Ges, który nie rozstawał się w tym czasie ani na chwilę z przeciwbiegunkowym węglem i smectą. Od rana przechodził bolesny proces reorganizacji swojej flory bakteryjnej z krakowskiej na marokańską, co miało mu jeszcze uprzykrzać życie przez kolejnych kilka dni.
Podróż ciężarówką była przyjemna, ale czasochłonna. 65-kilometrowy odcinek z Ait Mohammed, gdzie kończy się asfalt do Zaouia zajął nam ponad osiem godzin i na miejscu zastał nas zmrok. Właśnie rozglądaliśmy się za jakimś ustronnym miejscem na biwak, gdy podszedł do nas energiczny tubylec. Zaoferował nocleg i zorganizowanie karawany mułów do Taghii. Mając w pamięci poprzednie wizyty w Maroku, uznaliśmy go najpierw za zwykłego naciągacza, lecz transport bagażu na grzbietach osiołków i tak był w naszych planach. Zresztą zanim jeszcze zdążyliśmy się spokojnie zastanowić, zaradny Mohammed już prowadził nas, pomagając w dźwiganiu worów, do swojego domostwa. Mohammed, niewielkiej postury przewodnik górski i właściciel gite (rodzaj miejscowego schroniska/gospody), okazał się być człowiekiem wielkiego serca. W ciągu całego naszego pobytu w rejonie odwiedziliśmy go jeszcze kilkukrotnie, jednomyślnie uznając, że jest to bodaj najbardziej uczynny człowiek, jakiego mieliśmy okazję poznać w trakcie wszelakich podróży.
Nie przesadzę pisząc, że był on gotów ofiarować nam pomoc w każdej dosłownie sprawie, począwszy od zakupu najładniejszych warzyw na targu (osobiście starannie je wybierał), aż po – jeśli ktoś wyraziłby takie życzenie – aranżację wesela z jedną ze swoich kilkunastu siostrzenic. Brzmi to może zabawnie, ale jego pomoc była dla nas naprawdę nieoceniona. Miejscowa ludność często włada tylko językiem berberyjskim i jeśli doda się do tego różnice kulturowe, to załatwienie tak prostej rzeczy jak zakupy staje się czasami poważnym problemem. Skąd na przykład dowiedzielibyśmy się, że w sklepach można dostać niewidoczną na półkach oliwę z oliwek, rozlewaną z nieoznaczonych pojemników? Albo że o karty telefoniczne należy pytać nie na poczcie, tylko w niektórych sklepikach z żywnością? Do tego prawie na każdym kroku musielibyśmy przepłacać, bo ceny oferowane przyjezdnym są zazwyczaj odpowiednio wyższe. A w towarzystwie Mohammeda wszystko było proste i jeszcze miło było posłuchać jego opowieści, bo choć musieliśmy w rozmowach używać podstawowych słów z angielskiego, francuskiego i hiszpańskiego (pomagając sobie często rękoma), Mohammed był zawsze na tyle komunikatywny i otwarty, że mogliśmy wymieniać opinie na każdy praktycznie temat.
Po nocy spędzonej w Zaouia następnego dnia dotarliśmy do Taghii i rozlokowaliśmy się w schronisku prowadzonym przez Saida, polecanym nam zarówno przez Davida jak i Mohammeda. Na miejscu zastaliśmy wspinaczy z Francji i z Włoch. Dwaj stali bywalcy rejonu – Włoch Maurizio Oviglia i Francuz Arnaud Petit, znani ze swoich trudnych wspinaczek wytyczonych w różnych rejonach świata – także przebywali w okolicy. Nocowali chwilowo gdzieś w głębi kanionów, zajęci pracą nad nowymi projektami. Włosi nie byli zbyt skorzy do rozmów (jak się okazało wszystkich ich dopadły problemy pokarmowe i Francuzi złośliwie nazwali ich grupę „włoskim szpitalem”), za to zaznajomiliśmy się bliżej z dwójką wysokich Francuzów. Przyjechali wraz z Arnaud Petitem i jego partnerem pomagać im przy tworzeniu nowej, bardzo trudnej drogi. Oba te duety kontrastowały ze sobą prawie pod każdym względem i na własny użytek nazwaliśmy jednych „Dużymi”, a drugich – „Małymi”. „Mali” byli bardzo energiczni, ambitni, skłonni do ogromnych poświęceń przy realizacji swojego projektu. „Duzi” natomiast – flegmatyczni, nastawieni bardziej na relaks i wspinanie dla przyjemności, choć i oni mieli ambicję poprowadzenia własnej drogi, tyle że dużo łatwiejszej. Wszyscy za to chętnie dzielili się z nami wszelkimi potrzebnymi informacjami.
Głównym celem naszego pobytu w Taghii było wytyczenie nowej (drugiej już polskiej) drogi na którejś z licznych tu jeszcze dziewiczych połaci kilkusetmetrowych ścian. Najpierw chcieliśmy się jednak odrobinę zapoznać z fakturą taghiańskiego wapienia, więc w różnych składach przeszliśmy 3 istniejące już drogi. Pierwsza, którą zrobiliśmy w dwójkę z Gesem, była raczej łatwa (do 6c) i udało się ją przejść bez przygód. Drugą drogą była Baraka na ścianie Oujdad, której mimo szczerych chęci nie zrobiliśmy czysto klasycznie (A0 na wyciągu 7b). Okazało się, że pogoda w Atlasie jest równie zmienna jak w naszych Tatrach – błękitne niebo w godzinę zasnuło się czarnymi chmurami, po czym nastąpiła ulewa urozmaicona gradem. Nie najlepiej przygotowani na taką niespodziankę dygotaliśmy z Bogusiem pod miniprzewieszką. Na szczęście deszcz wkrótce się skończył, a skała – mimo braku słońca – wyschła niemal zupełnie w niecałą godzinę i mogliśmy drogę dokończyć. Nie wiedzieliśmy wtedy jeszcze o perypetiach zespołu Davida podczas zejścia z wierzchołka Oujdad i gdyby nie resztki wieczornego światła też pewnie przyszłoby nam spędzić na górze nieplanowany biwak. Chociaż szczegóły naszego zejścia zupełnie nie zgadzały się z opisem podanym nam przez Francuzów, jakoś udało nam się w końcu dotrzeć z powrotem do wioski.
Jednak najbardziej epickie boje stoczyli Boguś z Gesem na trzeciej wspinaczce, na którą wybrali nowowytyczoną drogę o trudnościach do 7b+ na czterystumetrowej ścianie Taoujdad. Chociaż wydawało się, że w systemie trawiennym Gesa nastąpił długo oczekiwany spokój, w połowie ściany ponownie dopadły go dolegliwości, a pech chciał, że było to w płytowej, pozbawionej półek partii drogi. Ges ponoć stanowczo oświadczył, że jeśli na dwóch następnych wyciągach nie napotkają dogodnej do wyjaśnienia sprawy półki, będzie zmuszony zjechać. Półek nie było i chłopcy musieli się wycofać „z przyczyn obiektywnych”.
Na te pierwsze dni przyjęliśmy następującą taktykę: dwóch z nas się wspina, trzeci w ramach odpoczynku idzie na rekonesansowy spacer w poszukiwaniu „linii doskonałej”. Tak się złożyło, że pierwsze wspinaczki odbyliśmy w wąwozie Akka n’Kandate, więc jego ścianom przyjrzeliśmy się już niejako przy okazji. Do przeszukania pozostał drugi z głównych kanionów – Akka n’Taghia. Pierwszy wybrał się tam Boguś. Wrócił o zmroku bardziej zmęczony spacerem niż ja i Ges dziesięciowyciągową drogą.
– Ścian jest wszędzie od cholery – relacjonował – ale naprawdę trudno się zdecydować. Najlogiczniejszy problem rozpracowują Francuzi. Ich ściana jest ogromna i chyba nie ma na niej jeszcze innych dróg, ale wygląda na bardzo trudną. Zajęli się jedynym systemem rys i kominów przecinającym ogromne przewieszenia. Droga Borka, Elizy i Davida też rozwiązuje piękną, logiczną formację – trzeba przyznać, że wstrzelili się fantastycznie.
Następnie kolej padła na Gesa. Wrócił równie zmęczony i w zasadzie niewiele dodał do relacji Bogusia – kusiło go jakieś przewieszenie na prawo od drogi Maurizio Oviglii na Tadrarate. Czas uciekał, więc to ja miałem dokonać ostatecznego wyboru. Zaopatrzony w Zeissowskie binokle pożyczone od „Dużych”, ruszyłem berberyjską „via ferratą” (czy raczej „via drewniatą”!). Rzeczywiście, wybór nie był prosty, szedłem więc powoli lornetując po drodze co ciekawsze ściany w poszukiwaniu jakiejś estetycznej formacji, zadowalająco trudnej, lecz nie na tyle, by wyjazd zamienił się w ciężką harówkę.
Niestety (choć może jednak „stety”?), mój zmysł estetyczny wziął górę nad praktycznym i gdy tylko ujrzałem TĘ ścianę zapomniałem natychmiast o istnieniu setki innych. Była to ta sama przewieszona ściana, na której „Mali” kończyli właśnie przygotowywać pierwszą, najbardziej logiczną drogę! Ich białe poręczówki wisiały wzdłuż rys i kominów, tworzących położone mniej więcej w środku, bardzo mocno przewieszone zacięcie. Poza zacięciem cała ściana to mniej lub bardziej poprzewieszane płyty, pozbawione w zasadzie rys, w wielu miejscach wyglądające niedostępnie gładko. Omal nie wypatrzyłem oczu, szukając słabych punktów urwiska, którymi dałoby się poprowadzić drogę o dostępnych dla nas trudnościach. Sensownie wyglądały jedynie lewe, trochę mniej od reszty przewieszone partie. Dzięki lornetce udało mi się tam wyszukać w końcu jakąś linię, którą uznałem za „wkaszalną”. Zwiedziłem jeszcze tylko zamieszkałą przez „Małych” grotę i szybkim już krokiem zawróciłem w stronę wioski, by obwieścić chłopakom swoje „objawienie”.
Początkowo Ges i Boguś nie byli entuzjastycznie nastawieni do mojego pomysłu – oni także przyglądali się ścianie i raczej nie widzieli możliwości jej przejścia, lecz jako że tylko ja miałem ze sobą lornetkę, moje zdanie liczyło się niejako podwójnie. Ostatecznie przekonałem ich, rozwodząc się nad wygodą położonej tuż pod ścianą groty. Mieszkając sobie w niej wygodnie, nie musielibyśmy chodzić codziennie w tę i z powrotem uciążliwymi „via drewniatami”. Grotę zamieszkiwali na razie „Mali”, ale była ona na tyle duża, że swobodnie mogła pomieścić także i naszą czwórkę. Arnaud właśnie wrócił na odpoczynek do schroniska. Zagadnięty przeze mnie, bez zastrzeżeń zgodził się przygarnąć nas pod dach „swojej” jaskini. Podczas jego nieobecności mogliśmy korzystać nawet z przyniesionego tam dla większej wygody i czystości dywanu, który później przejęliśmy czasowo w spadku w zamian za obietnicę zniesienia go na koniec do wioski.
Decyzja została podjęta. Spakowaliśmy żywność i część sprzętu do plecaków, zarzuciliśmy je na plecy i... nogi ugięły się pode mną jeszcze w schronisku Saida! Przy tym obciążeniu spacer po równej drodze był już nie lada sztuką, wolałem więc nawet nie myśleć co będzie na „via drevniacie” albo na dnie kanionu, przy skokach z kamienia na kamień. Fakt, że drobnej budowy Boguś obładował się jeszcze bardziej, nie bardzo mnie mógł pocieszyć. Bywalcy Himalajów zapewne by nas wyśmiali, mnie do śmiechu nie było wcale. Nie wiem, co męczyło bardziej: sam marsz pod górę z czterdziestokilogramowym worem, czy ciągła koncentracja, bez której w każdej chwili kontrolę nad dalszym kierunkiem ruchu mógł przejąć wór. Wreszcie o zmroku zrzuciliśmy znienawidzone toboły pod stropem „naszej” już teraz jaskini. Spędziliśmy w niej następne dwa tygodnie, schodząc tylko od czasu do czasu do wioski po prowiant i resztę szpeju.
Nasze mieszkanko było naprawdę komfortowe – obszerne, suche, ze stołem w postaci oberwanego głazu i miejscem do gotowania. Za opał służyły nam porozrzucane w wąwozie gałęzie cedrowe – twarde i kaloryczne, paliły się wyśmienicie, wydzielając przy tym niezapomniany aromat. Dookoła widok zamykały pionowe i przewieszone ściany głębokiego w tym miejscu na ponad 500 metrów kanionu, kilkanaście metrów niżej nieprzerwanie szumiał potok. Przez całe dwa tygodnie zapędziło się w te okolice raptem kilka osób – istna sielanka! I jakby tego jeszcze było mało, naprzeciwko zwieszała się w naszą stronę Ściana.
Sielanka została przerwana tylko na krótką chwilę, gdy poprzedzony potwornym hukiem pojawił się na tle nieba trójkątny Mirage, zdając się lecieć slalomem przez kanion.
Zanim zostaliśmy w kanionie całkiem sami, na jeden dzień zjawili się „Mali”. Podczas gdy my zaczynaliśmy dopiero pierwsze metry naszego projektu, oni właśnie kończyli odhaczanie drogi zacięciem, nazwanej Le Grande Carnaval – jej najtrudniejszy wyciąg Arnaud wycenił na 8a+. Przyznam, że bardzo zaskoczył nas zupełny brak dbałości o styl klasycznego przejścia tak pięknej i trudnej drogi. „Mali” zadowolili się odhaczeniem poszczególnych wyciągów, nie próbując nawet połączyć tego w całość, czyli przejść drogę w ciągu od początku do końca. Wydawało mi się wcześniej oczywiste, że na tym właśnie polega przejście drogi, czy to hakowej czy klasycznej. Później dopiero zdałem sobie sprawę, że nie dla każdego. Zresztą, każdy ostatecznie sam w pewien sposób wyznacza sobie standardy i sposoby wspinania, są przecież też tacy, dla których przejścia dróg ubezpieczonych na przykład z użyciem wiertarki są zupełnie pozbawione sensu...
Wybrana przez nas linia, nieco skorygowana w trakcie zdobywania kolejnych wyciągów, okazała się być naprawdę przepiękna. Najpierw siedemdziesiąt metrów w miarę łatwych, położonych płyt, później płyty pionowe i lekko przewieszone z ostrymi jak brzytwa krawądkami, poprzetykanymi gdzieniegdzie dla odmiany mocno wymytymi wodą oblakami. Czwarty wyciąg okazał się tak trudny, że postanowiliśmy „odpuścić” wznoszące się nad nim wybrzuszenie i uciec skośnym trawersem w lewo, do płytkiego, arcytechnicznego zaciątka. Dalej znowu płyty i krawądki, ale urozmaicone fantastycznym ciągiem klam w lekkim przewieszeniu, zakończonym piękną tarciówką.
Potem jeszcze dwa wyciągi nieco łatwiejsze i wreszcie wznoszący się nad wygodną półką „deser” – 35 metrów przewieszenia przykrytego efektownym dachem, z biegnącą pod nim rysą. Najpierw nadgryźliśmy przewieszenie na wprost, uznając zacięcie 10 metrów po lewej za „łatwe, ale kruche”. Szybko musieliśmy się przenieść do „łatwego” zacięcia, które było łatwe, ale tylko na pierwszych dwóch metrach. Prawie dwa dni zajęło przehaczenie i rozpoznanie siłowego zacięcia i okapu – trudnych, ale bardzo efektownych. Ten wyciąg byłby nie lada gratką w każdym ogródku skalnym, a co dopiero tutaj, w prawie 500-metrowej ekspozycji! To mnie przypadło w udziale przehaczenie i patentowanie tego cacka. Szło to raczej opornie, ale w końcu każde miejsce puściło. A że główne trudności wiodły po klamach, co prawda obłych, ale jednak klamach, wyceniłem toto wstępnie na jakieś 7c.
Przygotowanie całej drogi kosztowało nas mnóstwo sił i czasu. Najbardziej fatalnie przedstawiał się po tych walkach stan skóry naszych palców. Pod koniec pobytu na samą tylko myśl o dotknięciu skały opuszki wszystkich palców przypominały o sobie tętniącym bólem – chyba po raz pierwszy w życiu pomyślałem jak to fajnie byłoby NIE WSPINAĆ SIĘ przez tydzień... Ale przed nami był jeszcze końcowy akt tego nie oglądanego przez nikogo przedstawienia – drogę trzeba było przejść od dołu do góry klasycznie. Mieliśmy w zasadzie czas na tylko jedną próbę, bo jedyny rezerwowy dzień nie wystarczyłby nawet na minimalny odpoczynek.
Pierwsze trzy wyciągi szybko i sprawnie poprowadził Boguś. Kluczowe partie w płytach wziął na siebie Ges. Z charakterystycznym spokojem wpinał się do kolejnych przelotów i tylko coraz bardziej napięta twarz zdradzała jak trudny był to teren. Wisząc na poręczówce dopingowałem go wzrokiem, gdy podczas trudnego trawersu wyjechała mu noga. Ges pokazał jednak klasę i bez odpadnięć przeszedł trzy bardzo techniczne i ciągowe wyciągi. Ja z założenia oszczędzałem siły i skórę na końcowy okap, więc przygotowany przeze mnie wcześniej piękny wyciąg w 50-metrowym zaciątku oddałem Bogusiowi, zapewniając, że nie ma on więcej niż 6c, może 7a, wliczając bulderowy początek. Na tych właśnie pierwszych metrach Boguś odpadł, mrucząc coś o braku sił. Przejąłem prowadzenie i... z wielkim trudem przeszedłem ten znany mi przecież odcinek, zmieniając wycenę o stopień w górę. Nie była to niestety moja ostatnia chybiona wycena.
Na zmianę prowadziliśmy dalej do półki. Po krótkim odpoczynku sapiąc ruszyłem do walki. Zmobilizowałem całe swoje rezerwy wiedząc, że ode mnie już tylko zależy ostateczny sukces. Niestety, moje rezerwy nie były widocznie wystarczające, żeby przejść cały ten wyciąg. Obłe klamy zupełnie pozbawiły mnie sił już w trawersie pod dachem, jeszcze przed najbardziej siłowym wyjściem z okapu. Wiedziałem że dałem ciała i z rozbrajającą szczerością musiałem przyznać, że jestem po prostu za słaby. Wykończony fizycznie poprosiłem jeszcze Gesa, by chociaż na wędkę sprawdził trudności. Dolny odcinek przeszedł bez problemów, ale obłe podchwyty i jemu odebrały siły, a samo wyjście z okapu zatrzymało go na dłużej. „Uśmiech, to jest chyba 8b, a nie żadne 7c” skomentował, odbudowując odrobinę moje sflaczałe zupełnie ego.
Na dole, już po obfitej kolacji, najpierw w milczeniu siedzieliśmy przy ognisku, ale z czasem nieśmiało zaczęły padać słowa o ewentualnym powrocie w następnym roku do Maroka. Bo niby te 10 poprowadzonych wyciągów do półki stanowi już samo w sobie piękną i trudną wspinaczkę, półki wytrawersowują w łatwy teren, a ściany kanionu nie mają szczytu, na którym wypada stanąć, więc niby jakaś droga powstała. (nazwaliśmy ją zresztą Widmo), ale ten okap... Ges, właściciel lin poręczowych, zaczyna coś przebąkiwać o zostawieniu ich w wiosce.
Dwa dni później jemy pożegnalną kolację z Mohammedem i jego rodziną. Więc jednak klamka zapadła. 400 metrów poręczówek zaczeka na nas w magazynie Mohammeda. Małe pomieszczenie wypchane jest prawie pod sufit pełnymi lin i sprzętu plecakami z Francji, Hiszpanii, Włoch. Z każdym z nich wiąże się pewnie podobna do naszej pożegnalna zapowiedź: „Do zobaczenia wkrótce Mohammedzie, bywaj zdrów, niedługo wrócimy”. Zagmatwane ścieżki miejskiego życia nie wszystkim chyba pozwoliły wrócić za głosem serca do Taghii, bo w pożegnalnym „Inshallah” („jeśli Allach pozwoli”) Mohammeda nie ma pewności, zdaje się nam raczej mówić „Oby, chłopcy. Przyjeżdżajcie, lecz niezbadane są wyroki Allacha”.
Wrócimy. Inshallah.
Tekst: Tomek Samitowski
Zdjęcia: Grzegorz Grochal, Tomek Samitowski
"Góry", nr 3 (130) marzec 2005
(kb)