baner
 
 
 
 
baner
 
2000-01-23
 

Trekking dookoła DHAULAGIRI

Siedzimy na tarasie naszego hotelu, popijając zimne piwo i wpatrując się w światła migoczące gdzieś w ciemności nad Phewa Lake. To nasz ostatni wieczór w Pokharze.


Siedzimy na tarasie naszego hotelu, popijając zimne piwo i wpatrując się w światła migoczące gdzieś w ciemności nad Phewa Lake. To nasz ostatni wieczór w Pokharze. Humory nam dopisują, dyskutujemy i żartujemy, ale chyba każdy z nas odczuwa jakieś wewnętrzne podniecenie, czy nawet niepokój. Jutro o świcie ma się rozpocząć przygoda naszego życia, która zaprzątała nasze myśli i pobudzała wyobraźnię od wielu miesięcy. Jest to nasz pierwszy wyjazd do tak egzotycznego kraju i jednocześnie pierwsze spotkanie z tak wysokimi górami. Brakuje nam wiec doświadczenia, nikt z nas nie był wcześniej na dużej wysokości i nie wiemy jak nasze organizmy to zniosą.

Dwa sanskryckie słowa, dhavala - biały i giri - góra dały nazwę wznoszącej się na wysokość 8167 m n.p.m. Dhaulagiri. Szlak wiodący dookoła Białej Góry jest jednym z trudniejszych i dłuższych w Nepalu. Wymaga więc pewnego doświadczenia górskiego, dobrego przygotowania kondycyjnego i sporej ilości ekwipunku. Jest to dość dziki i rzadko odwiedzany przez turystów region, w przeciwieństwie do znajdującej się w sąsiedztwie trasy dookoła Annapurny. Wąskie ścieżki wijące się na górskich zboczach są co roku zmywane przez padające tu obficie deszcze monsunowe. Nie znając dobrze tego obszaru, warto skorzystać z usług przewodnika. W Pokharze, największym mieście w tym regionie, można ich znaleźć wielu. Wynajmując człowieka "z ulicy" nie mamy jednak pewności, czy kiedykolwiek widział on trasę, która nas interesuje, choć z pewnością będzie się zarzekał na wszelkie świętości, że dookoła Dhaulagiri jest w stanie przejść z zamkniętymi oczami. Naszym przewodnikiem został Razu Lama z kasty Gurung, wynajęty za pośrednictwem hotelu, w którym mieszkaliśmy. Zawsze uśmiechnięty, gotowy do pomocy, był dobrym przewodnikiem i towarzyszem podróży. W wyprawie wzięli również udział dwaj tragarze Teks i Gopal, którzy nieśli część naszego sprzętu.



Hotel opuściliśmy wcześnie rano, zapakowani jak śledzie w beczce w małym mikrobusie, który zawiózł nas na dworzec autobusowy. Stąd mieliśmy udać się do wioski Baglung, miejsca, z którego rozpoczyna się marsz. Podróż autobusem w Nepalu sama w sobie stanowi niezapomnianą przygodę. Autokary, które kursują na lokalnych trasach to prawdziwa historia motoryzacji. Przeważnie są tak załadowane, że trudno wcisnąć igłę, a oprócz ludzi i ich dobytku podróżują nimi również zwierzęta. Pasażerką, która zwróciła moja szczególna uwagę, była kura. Jej właściciel stał pośród innych, podobnych do niego Nepalczyków i trzymał swoja zdobycz za nogi. Początkowo myślałem, że ptak jest nieżywy, ale kiedy w pewnym momencie kura podniosła głowę i rozejrzała się dookoła, a następnie z buddyjskim spokojem wróciła do wcześniejszej pozycji, charakterystycznej raczej dla nietoperzy, musiałem zmienić zdanie. Kury są transportowane w Nepalu w przedziwny sposób. Na własne oczy widziałem prawdziwy "opierzony rower". Do jego ramy przywiązano kilkanaście zwierząt, które były już martwe -(przynajmniej mam taka nadzieję), czy "chodzący kurnik", czyli klatkę z żywymi ptakami na plecach tragarza, niosącego ten dobytek w górę rzeki Kali Gandaki.



Wybierając się w podróż autobusem, należy mieć świadomość, że standardy nepalskie dalece odbiegają od europejskich. Mój wzrost, 188 cm powodował znaczne niedogodności. Stojąc w autobusie musiałem mocno pochylić się do przodu, aby na licznych wybojach nie uderzać głową w sufit, natomiast siedząc w fotelu przybierałem pozycję zbliżoną do embrionalnej, mając kolana na wysokości klatki piersiowej. Zdecydowanie lepsze warunki panują na dachu. Znajdujący się tam olbrzymi bagażnik służy nie tylko do przypięcia plecaków, ale również jako miejsce dla pasażerów. Siedząc wygodnie pośród bagaży i podziwiając wspaniałe widoki czuliśmy jak chłodny wiatr owiewa nasze twarze. Droga wiła się serpentynami pośród pól ryżowych lub dzikiego lasu, zawieszona wysoko nad płynącą w dole rzeką. Od czasu do czasu nasz niepokój budziły przeciągnięte nad droga przewody i kable grożące dekapitacją nieostrożnych pasażerów.

W Baglung autobus kończył swoją trasę i dalej musieliśmy poruszać się przy pomocy własnych nóg. Przed nami około 180 km do przejścia, przy różnicy poziomów prawie 5 tys. metrów. Wijąca się pośród bujnej roślinności i wiejskich domków ścieżka doprowadziła nas na skraj skarpy, z której rozciągał się wspaniały widok na płynącą w dole rzekę Kali Gandaki. Kali oznacza ciemny i odnosi się do ołowianego koloru wody.

Ścieżka, którą szliśmy raz wspinała się do góry, to znowu opadała, aby po kilku godzinach marszu doprowadzić nas do Beni, małej miejscowości leżącej u zbiegu dwóch dużych rzek, Kali Gandaki i Myagdi Khola.
Następnego dnia rano wstaliśmy niewyspani, klnąc niesamowicie na moskity, które nie dawały nam zmrużyć oka. Piękna pogoda i wspaniałe widoki spowodowały, że zapomnieliśmy o nocnych zmaganiach z małymi krwiopijcami. Nasza ścieżka prowadziła wzdłuż Myagdi Khola, rzeki, która będzie nam towarzyszyć, aż do lodowca, z którego bierze początek, a którym my dotrzemy pod Dhaulagiri. Dookoła wznosiły się bujnie porośnięte roślinnością wzgórza, z których białymi strugami spływały wodospady. W miejscach, w których dolina była szersza, rozciągały się pola ryżowe i gaje bananowe. Droga ta była popularnym szlakiem komunikacyjnym miejscowej ludności, a ruch był dość duży. Z góry schodziły popędzane przez młodych chłopców muły, które regularnie nosiły zaopatrzenie dla wyżej położonych wiosek. Dzieci, których było tu naprawdę mnóstwo, przyglądały nam się z wyraźnym zainteresowaniem. Niektóre z nich witały nas nepalskim powitaniem "namaste". Na jednym z postojów nasz przyjaciel Maks został wręcz otoczony przez gromadkę ubranych w szkolne mundurki i sięgających mu do pasa dzieci, które zaczęły go uczyć nepalskiego.

Noc spędziliśmy w typowej dla tego rejonu chacie zbudowanej z kamienia i pokrytej kamienną dachówką. Całym wyposażeniem wynajętego przez nas na poddaszu pokoju były stojące na glinianej podłodze drewniane lóżka. Widok biegających po ścianach olbrzymich pająków nie nastrajał dobrze do snu. Rano dokładnie wytrzepałem swoje buty, sprawdzając, czy któryś z nich nie urządził tam sobie kryjówki.

Stopniowo teren stawał się trudniejszy, pojawiły się pierwsze strome podejścia. Dodatkową przeszkodę stanowiły zerwane podczas monsunu mosty, co zmuszało nas do nadkładania drogi. Czwartego dnia wędrówki dotarliśmy do Muri, ostatniej większej osady na naszej drodze. Dalej znajdują się tylko okresowo zamieszkałe szałasy. Dolina Myagdi Kola stała się dużo węższa, jej zbocza strome i wysokie. Zostaliśmy otoczeni przez bujną roślinność subtropikalnej dżungli. Oszołomiony różnorodnością form i kształtów szedłem pośród kipiącej dookoła zieleni, wsłuchując się w odgłosy ptaków i owadów ukrytych pośród leśnej gęstwiny. Mimo słonecznego dnia panował półmrok, ponad którym zielone pnącza i gałęzie toczyły bezpardonowa walkę o życiodajne promienie słoneczne. Wąska i błotnista ścieżka kluczyła pomiędzy powalonymi drzewami, wznosząc się do góry, to znowu opadając, zmuszając nas do dodatkowego wysiłku. Szlak przecinały rwące rzeki, nad którymi przerzucono bale umożliwiające przeprawę na drugą stronę. Śliskie i półokrągłe, szerokie na 15 cm kładki dawały marne oparcie dla stóp. Kilka metrów niżej pośród wielkich głazów kipiały wody rwącego potoku, zagłuszając odgłosy otaczającej nas dżungli.

Stopniowo teren stawał się trudniejszy, pojawiły się pierwsze strome podejścia. Dodatkową przeszkodę stanowiły zerwane podczas monsunu mosty, co zmuszało nas do nadkładania drogi. Czwartego dnia wędrówki dotarliśmy do Muri, ostatniej większej osady na naszej drodze. Dalej znajdują się tylko okresowo zamieszkałe szałasy. Dolina Myagdi Kola stała się dużo węższa, jej zbocza strome i wysokie. Zostaliśmy otoczeni przez bujną roślinność subtropikalnej dżungli. Oszołomiony różnorodnością form i kształtów szedłem pośród kipiącej dookoła zieleni, wsłuchując się w odgłosy ptaków i owadów ukrytych pośród leśnej gęstwiny. Mimo słonecznego dnia panował półmrok, ponad którym zielone pnącza i gałęzie toczyły bezpardonowa walkę o życiodajne promienie słoneczne. Wąska i błotnista ścieżka kluczyła pomiędzy powalonymi drzewami, wznosząc się do góry, to znowu opadając, zmuszając nas do dodatkowego wysiłku. Szlak przecinały rwące rzeki, nad którymi przerzucono bale umożliwiające przeprawę na drugą stronę. Śliskie i półokrągłe, szerokie na 15 cm kładki dawały marne oparcie dla stóp. Kilka metrów niżej pośród wielkich głazów kipiały wody rwącego potoku, zagłuszając odgłosy otaczającej nas dżungli.



W miarę zdobywania wysokości roślinność stawała się coraz niższa i bardziej uboga, wilgotne i gęste powietrze ustępowało rześkim powiewom górskiego wiatru. Dotarliśmy do miejsca oznaczonego na mapie jako Puchbar, znajdującego się na wysokości około 3500 m n.p.m. Tutaj dolina wyraźnie się rozszerzała, tworząc olbrzymi amfiteatr otoczony z trzech stron ośnieżonymi szczytami, których kontury rysowały się gdzieś wysoko nad nami. Poczuliśmy, że znajdujemy się w sercu Himalajów. Zrobiło się zimno, w nocy temperatura spadała poniżej zera stopni Celsjusza, a w dzień dużo czasu mijało zanim słońce przedarło się ponad potężnym murem gór. 

Piotr Dymus

Z archiwum magazynu Góry

(bz)

 



 

KOMENTARZE
Nick *:
 k
Twoja opinia *:
 
Dodaj komentarz
 
 
 
Copyright 2004 - 2024 Goryonline.com