Ukryty na południu Maroka, między gorącą pustynią a ośnieżonym Atlasem Wysokim, wąwóz Todra zaprasza do ciepłej wspinaczki w oazie skały doskonałej.
Said odpala kolejnego skręta. Którego? Już nie pamiętam. Stan mojego umysłu nie pozwala na tak precyzyjne obliczenia. Wiem tylko jedno: na początku naszej wizyty gospodarz wyciąga 10-centymetrową "laskę" haszyszu. Potem musi szukać następnej. Palą wszyscy. Synowie, kuzyni, francuska żona jednego z nich, w końcu goście. Matka Saida nie pali, bo nie lubi. Zostaliśmy zaproszeni na noc do berberyjskiego domu. Doskonałe regionalne potrawy, ręcznie wyplatane dywany na podłodze i weseli gospodarze. Ubrani tradycyjnie - w arabskie dżelaby - długie "sutanny" ze szpiczastymi kapturami. Said - nasz szanowny gospodarz robi się coraz bardziej dowcipny, choć jego oczy stają się coraz mniej przytomne. Zaciekawieni słuchamy opowieści o życiu Berberów - prastarych mieszkańcach północnej Afryki, którzy osiedli tu na długo przed arabskim najazdem. Potem zmiana tematów, gospodarze też chcą się czegoś dowiedzieć. Niechętnie opowiadamy o polskich zimach. Wolimy jednak słuchać o Afryce. Intryguje nas miejscowa muzyka. Francuzka Laure wyszła za brata Saida, mieszkają na przemian w Tinerhir i we Francji. To ona odsłania nam tajniki marokańskiej fonografii.
- Z łatwej i przystępnej dla Europejczyka? "Gnawa diffusion" - niezupełnie arabska, ale nowoczesna. Zaglądam do pudełka z kasetami Saida. I tu niespodzianka. Ten szanowany pięćdziesięciolatek z Tinerhiru trzyma w swoich zbiorach Dead Can Dance i Boba Marleya. Rzecz dzieje się w małym miasteczku na południu od Atlasu Wysokiego, jakieś 100 km od północnych krańców Sahary. Wokół rozpalona słońcem hamada - kamienna pustynia. Okoliczne miasteczka to po prostu oazy. Wymieszane ludy berberyjskie, arabskie i czarni przybysze z pustyni spotykają się tu na cotygodniowych targach. Bieda i bezrobocie zżerają południowe Maroko. Żyzne ziemie Meghrebu leżą na północ od Atlasu. Tutaj tylko spiekota i wieczne problemy z wodą. Radość przynosi tylko wszędzie rozbrzmiewająca muzyka i poprawiający nastrój skręt. Pieniądze przynoszą turyści. Czasem trzeba ich na coś naciągnąć. Oferta jest bogata i zawsze zaczyna się od sprzedaży dywanów.
Jest luty. Jestem w Maroku po raz drugi. Znów w tym samym zimowym miesiącu. Maroko ciągle się trzyma. Tinerhir, Todra - stoją wciąż w tym samym miejscu, zmieniły się tylko twarze moich towarzyszy. Jedziemy się wspinać do jedynej w swoim rodzaju wapiennej oazy - Wąwozu Todry. Eliza Kubarska, Przemek Klimek, Waldek Żyliński, Rafał Strugiński, Łukasz Matloch i ja - zajmujemy największy pokój w hotelu "Etoile du Gorge", u wejścia do wąwozu. Generalnie jest wesoło i przygodowo. Nasz plan jak zwykle prosty: wspinanie i zwiedzanie. Nie wszędzie podróżujemy jednak razem - z Elizą zostanę tu trochę dłużej.
Wawóz Todra to jedna z największych górskich atrakcji Maroka. 400-metrowe ściany przewieszają się nad wybudowanymi w wąwozie hotelikami Les Roches i Yasminą. W porównaniu z ogromem ścian dwupiętrowe budynki są trudne do zauważenia. Doskonały pomarańczowy wapień Todry przyciąga wspinaczy od 1977 roku, wtedy powstaje pierwsza droga na Pillier du Couchant.
Działalność rozpoczynają Francuzi, potem Szwajcarzy, Hiszpanie, Holendrzy. Nawet nasi południowi sąsiedzi - Czesi byli tu przed nami. Zresztą do dzisiaj, kiedy zaczyna się najlepszy sezon, tzn. w marcu i na początku kwietnia, do wąwozu zjeżdża dużo Czechów. Możliwości wspinaczek są tu właściwie nieograniczone. Kilkaset dobrze ubezpieczonych dróg skałkowych, a także wielowyciągowe przygody na własnej protekcji - to już jest. Na zdobywców czekają jeszcze kilometry dziewiczej skały.
Nomadzi
Stoimy pod najciekawszym nowym sektorem Jardin d`hiver, obok ściana "białego ścieku", czyli Trainee Blanche i ukształtowany na podobieństwo głowy słonia Elephant. Przystawiamy się do nowych trzydziestometrowych siódemek. Trafiają się 7a poprzetykane czujnymi miejscami - te zajmują więcej czasu, obok - krótsze i bardziej siłowe zabierają go już znacznie mniej. Generalnie szukamy najładniejszych formacji. Przekradamy się po stromych dolnych połaciach ściany w poszukiwaniu nowych sektorów. Powoli balansuję z liną na plecach, w źle zapiętych sandałach jakieś 5 metrów nad ścieżką. Zestresowany ekspozycją robię to powoli, niezręcznie, szukając jakichś dobrych chwytów. Nagle za plecami pojawia się miejscowy pasterz - Ibrahim. Dobrotliwie przygląda się moim manewrom, po czym lekko przebiega po ścianie. Ubrany w rozpadające się lakierki rodem ze śmietnika, swobodnie przeskakuje po stopniach, nie dotykając ściany rękami. Oczywiście bez asekuracji. No tak - myślę - to przecież mieszkaniec gór - Nomad, nie to co ja, alpinista z bożej łaski.
Nomadzi mieszkają w Atlasie od wieków. Plemiona migrujące po pustyni są już właściwie na wymarciu, podczas gdy ich górscy koledzy żyją jak dawniej, w oderwaniu od cywilizacji. Tylko w okolicach wąwozu Todry mieszka kilkuset Nomadów. Żyją w górach schowani przed turystami, pod naturalnymi skalnymi okapami lub, po prostu, pod wielkimi głazami. Czasem bez dachu nad głową. Ich dzieci nie chodzą do szkoły. Chłopcy razem z ojcami pasą kozy lub wielbłądy. Dziewczynki zajmują się przygotowywaniem strawy lub zbieraniem opału i paszy dla zwierząt. Kobiety wspinają się po stromych stokach tylko po to, by zerwać naręcz krzewów nadających się na pożywienie dla zwierząt. Po takich wyprawach wracają z krzakami na plecach - ciężarem wystającym nad głowę na 1,5 metra.
W drodze do najbardziej przewieszonego sektoru Can Guellich mijaliśmy siedzibę Nomadów wielokrotnie. U wejścia na ścieżkę podejściową zamieszkało dwóch dziadków ze stadkiem wielbłądów. Dwa młode urodziły się jakiś tydzień przed naszym przyjazdem - Eliza zafascynowana patrzyła jak uczą się chodzić. Gospodarze regularnie zapraszali nas na herbatę. Nie umieli ani słowa po francusku, choć jest to język, którym bez problemów posługuje się większość Marokańczyków. Nie umieli nawet po arabsku. Porozumiewaliśmy się gestami. Siadaliśmy na piasku pod kamieniem. Szklaneczka, dzbanuszek. I już pijemy. Dziadek ciągle coś do nas gada.
- Siorbaj, siorbaj - zaczyna.
Właśnie łykam mocno osłodzoną zieloną herbatę z miętą - typowy napój Marokańczyków. Jest doskonała.
- Siorbam, siorbam - odpowiadam.
I wreszcie się rozumiemy. My ludzie z dwóch różnych światów.
Na Can Guellich wybieramy się kilka razy. To właśnie tutaj wiszą najtrudniejsze okapy w Todrze. Jest na czym walczyć. Drogi są dosyć krótkie - mają 15, 20 metrów. Ibrahim regularnie odwiedza nas w tym położonym wysoko sektorze. Roznieca malutkie ognisko i przygotowuje herbatę. My wyjmujemy z plecaków pomarańcze. Częstujemy się nawzajem. Zaczynamy wspinaczkę: Eliza robi Hatze un waka quisho (7b), a ja próbuję skoki na Ahorra pro nobis. Ta krótka ósemka składa się z trzech "strzałów", z czego pierwszy, wedle mojego patentu, polega na skoku w powietrzu bez kontaku ze skałą. Ibrahim jest zachwycony naszymi zabawami. Trochę dla żartu pasterz próbuje podciągnąć się na startowych klamkach innej 8a+ - Hijos del Agobio. Chwilę potem kolejny skok w moim wykonaniu kończy się tragicznie. Po locie w powietrzu łapię się docelowego, chropowatego chwytu i... wyjeżdżam w dół. Obdarty ze skóry palec odkrywa żywe mięso.
Krew leje się równym strumykiem. Mam rest na jakiś tydzień. W tym samym czasie Waldek, Rafał i Przemek mierzą się z dużymi ścianami. Ich wspinaczki na Pillier du Couchant to prawdziwa górska przygoda. Co prawda dużo tutaj stałych haków, ale wiele dróg wymaga własnej asekuracji na kościach czy friendach. Dla Waldka to żywioł, wyraźnie preferuje górskie wspinanie - dlatego w każdy rest day słyszę od niego o jakichś wielkościanowych planach.
Wyschnięte ogrody
Susza wywarła wielkie spustoszenie - to nie moje słowa (zgadnij czyje?), choć nawiązują do marokańskich problemów z 2000 roku. Od września deszcz padał tu tylko kilka razy, a w niektórych rejonach nie padał w ogóle. Nomadzi przenieśli się z gór w najbliższe sąsiedztwo wąwozu. Rzeka Todra w dużej części wyschła, pojawia się na powierzchni dopiero przed budynkami hoteli. Nomadzi nie mieli wyjścia - muszą sprowadzać swoje stada do wodopoju aż do środka wąwozu, w sąsiedztwo autokarów i grup turystów. A zdarzały się tu przecież zupełnie inne wiosny. Abdul, właściciel hotelu "Les Roches" opowiadał, że kilka lat temu wody z gór tak podniosły poziom Todry, że wlała się do wąwozu gwałtownie, porywając zostawiony przed hotelem samochód i rozbijając go na ścianach wąwozu. W 1996 roku próbowałem bulderować w korycie rzeki. Wtedy niektóre interesujące głazy były zalane. W tym roku wszystko było suche, częściowo wyschły także palmy rosnące w pustynnym dziś wąwozie.
Poletka pod sektorem Jardins (z franc. ogrody) w niczym już nie przypominają dawnych zielonych ogródków. Na szczęście dla nas drogi na stojącej tu ścianie są wciąż tak samo ładne i ciekawe. Część z nich składa się z dwóch wyciągów. Na dole głównie lite i długie piątki, potem łatwe lecz techniczne szóstki. Generalnie wspinanie na pionowych ścianach wąwozu jest bardzo techniczne - delikatne wstawienia, wyjścia po malutkich chwytach. Czasem rozcinające palce wampirki. Taka skała zdarza się czasem w sektorze Playa Mansour.
Playa, czyli plaża wciąż jest wilgotna, a część dróg zaczyna się tu prosto z wody. Odświeżający chłód rzeki i cień rzucany przez palmy doskonale kontrastuje z afrykańskim słońcem. Polecam dwie doskonałe pięciowyciągowe drogi (obite): Coeur de Palmier i La China Perdida, obydwie wycenione na 6c. Podczas wspinaczek na Playa zawsze obserwuje nas tłumek miejscowych chłopaków. Niektórzy z nich całkiem nieźle się wspinają i to w swoich starych trampkach. Niektórzy stoją tu tak często, że znają przewodnik na pamięć i bez trudu podają wyceny i przebieg dróg. Nawet jeśli sami się nie wspinają.
100 kilo pomarańczy
Targ w Tinerhirze - jakieś 15 km od wąwozu - jest w czwartek. Wsiadamy do starej taksówki. Do osobowego mercedesa wciska się zawsze po 7 osób, dopiero wtedy kierowca rusza. Jedziemy na zakupy ze śmiałym planem żywienia na dni następne. Zamierzamy kupić 100 kilo pomarańczy. Ot tak sobie. Po prostu wymyśliliśmy to podczas wieczornej nasiadówy. Jedziemy całą szóstką, każdy z dużym, pustym plecakiem. Obliczyliśmy, że do wyjazdu chłopaków (za tydzień) zdążymy zjeść wszystkie owoce, oczywiście każdy będzie musiał zjeść ponad 10 dziennie. Nie ma problemu, bo przecież bardzo lubimy cytrusy, a jeszcze bardziej tanie i świeże cytrusy. Jednak pewien problem pojawia się na targu - nikt nie ma 100 kg dobrych pomarańczy. Tragedia. Musimy pójść na kompromis. Kupujemy tylko 60 kilo. Arab wrzuca owoce do plecaków. Waży w rękach i ocenia - jest 60.
I tu wchodzi do akcji Przemek - Nikt nie będzie nas kantował! Tu nie ma 60, nie ma nawet 50. Szukaj wagi - Przemek jest nieugięty. Przeprowadza transakcję jak miejscowy, targując się o każdy owoc i zbijając cenę maksymalnie. Zresztą jest całkiem podobny do miejscowych. Ubrany w dżelabę niewiele się różni od Berberów. Łukasz i ja też zasłaniamy twarze wielkimi kapturami. Po przywiezieniu owoców zaczyna się pomarańczowy amok. Najpierw zawody na czas. Bez liny. Kto pierwszy zje pomarańczę, bez użycia noża. Obieranie gołymi rękami. Potem, kto dorzuci pomarańczą za rzekę? Marnotrawstwo? Nie martw się. Większość owoców wylądowała w końcu w naszych brzuchach, wcześniej mieszając się w plecakach ze szpejem. Mieliśmy szturm-żarcie jak rzadko.
Góra do Mahometa
Stoimy przed ścianą piachu. Nie wiedziałem, że może być aż tak stroma. Niektóre wydmy wyglądają tak, jakby miały pionowe ściany. Zamierzamy na nie wejść. Zadanie nie pasuje do żadnego znanego nam wcześniej rodzaju wspinaczki. Bo co to właściwie jest? Buldering, skałki, lód, hakówa? A może piaskarstwo? Wspinałem się kiedyś w piachach, w Hejszowinie, ale wyglądało to zupełnie inaczej. Nie! To jest coś nowego. Przed nami wejście na 300-metrowy erg saharyjski. To wzniesienie jest naszym celem po kilku kilometrach wędrówki przez piaski. W okolicy tego szczytu chcemy spędzić noc. Wspinaczka jest mozolna, podobna do drogi po grząskim nieprzetartym śniegu. W końcu stajemy na szczycie. Jesteśmy tu sami. Żadnego przewodnika i to gwarantuje nam spokój. Nie wzięliśmy oferowanych przez Berberów wielbłądów, postanowiliśmy zapuścić się w pustynię pieszo. Do plecaków załadowaliśmy sprzęt do spania i dużo wody. Przypuszczaliśmy, że będziemy bardzo spragnieni, a ostatecznie nie wypiliśmy prawie nic. Noc chcieliśmy spędzić pod gołym niebem. Rozłożyliśmy się w niecce pod szczytem, podziwiając gwiazdy. Wiatr wiał coraz mocniej, a temperatura nocą spadła w okolice zera.
Zaczęła się walka z piaskiem. Co chwila każdy z nas budził się wygarniając piasek z oczu i szukając przed nim ochrony. Na darmo, nad ranem wszyscy mają zapiaszczone oczy, a miejsca, gdzie siedzieliśmy wieczorem, są przysypane 15 centymetrami nowego piachu. Za to świt na wydmach zachwyca wszystkich. Biegamy z aparatami łapiąc złote światło. Potem znów stajemy na szczycie ergu. Gdzie idziemy? Na horyzoncie widać pierwsze zabudowania. Wracamy do cywilizacji. Znów kilka kilometrów piachu przed nami. Idziemy, a wiatr niemal od razu zasypuje nasze ślady. Wydmy wciąż się zmieniają, przybierają nowe kształty. Skoro Mahomet ich nie odwiedza... góry wędrują do niego.
Polskie drogi
Przemieszczamy się autobusami. Po wyjeździe chłopaków jedziemy znów na jakąś wycieczkę. Szczerbaty Berber przysiada się do Elizy. Zaczyna prawić jej komplementy i nagabywać. Ja tymczasem śpię okutany w dżelabę z twarzą zasłoniętą kapturem. W pewnej chwili sąsiad Elizy widząc, że już niedługo jego przystanek, wykłada kawę na ławę. Koleś poszukuje czwartej żony.
- Więc może pani skorzysta... bo przecież jest chyba sama...
- Nie, nie jest. A mój mąż siedzi obok - Pokazuje na mnie.
- Berber? - miejscowy niedowierza szczęściu śpiącego rywala.
- Nieee... Europejczyk.
W tej chwili budzę się odsłaniając blade oblicze. Adorator już więcej się nie odzywa.
Podróżujemy także innymi środkami lokomocji. Po bezdrożach Atlasu jeżdżą Land Rovery. Pewnego dnia wybieramy się w głąb wąwozu, który ciągnie się od naszego hotelu jeszcze przez 35 km, aż do wioski Tamtatoucht. Nie dochodzą tam żadne asfaltowe drogi, a jedyny szlak biegnie suchym łożyskiem rzeki Todra. Jedziemy przez wąwóz, mijając ostatni wspinaczkowy sektor Petit Gorge. To tu powstały najstarsze skałkowe drogi. Jego lewa część to drogi trudniejsze i lekko przewieszone, a prawa to głównie szóstki. Inny ciekawy sektor, jakieś pół godziny od hoteli, to Chaos. Zaraz nad nim góruje ściana Poissons Sacres, z drogami wielowyciągowymi. Ozdobą prawej części ściany jest No Pasaran (7b), sześciowyciągowa kreacja krakowskiej ekipy: Samitowski, Fic, Zieliński. Początkowo zespół ten chciał prowadzić drogę na mocno przewieszonej ścianie nad hotelem "Les Roches", ale właściciel nie zgodził się na wspinaczkę z obawy przed spadającymi głazami. Polacy, a właściwie jeden Polak - Jacek Kudłaty, otworzył już w `93 roku drogę Mus-Hashi (7c+). Jacek dopiero aspirował do miana mutanta, więc poprowadził swoją drogę w mocno przewieszonym sektorze Can Mutant. Zaraz potem wykonał piękny wpis, który znajdziecie w archiwalnych książkach hotelu Les Roches. Wpis z czasów, gdy hotele w wąwozie były jeszcze małymi budyneczkami, a turyści nie walili drzwiami i oknami. My także zostawiliśmy wpis, w którym zarzekam się, że więcej do Todry nie wrócę, bo już wszystko widziałem. Artykuł piszę miesiąc po powrocie i już teraz uświadamiam sobie, że jeszcze niczego nie widziałem. W wąwozie powstają nowe drogi, w Maroku nowe rejony... i to wszystko gdzieś na obrzeżach pustyni, w egzotycznych wspinowych oazach. Dlatego pewnie tam, wrócę. Inshallach (z arab. jeśli Allach pozwoli).
Tekst i zdjęcia: Dawid Kaszlikowski
"Góry", nr 5 (84) maj 2001
(kb)