baner
 
 
 
 
baner
 
2011-07-16
 

Targi Out Door w Friedrischafen (14-17 lipca) okiem debiutanta

Pierwsze wrażenie po wylądowaniu na miejscu, to przytłaczający ogrom przestrzeni nie do ogarnięcia, sprawiający, że chciałoby się być poprowadzonym za rękę.
Friedrischafen to miasto położone malowniczo na brzegu Jeziora Bodeńskiego. Trafić na targi jest raczej łatwo, strzałki kierują nas bezbłędnie. Pierwsze wrażenie po wylądowaniu na miejscu, to przytłaczający ogrom przestrzeni nie do ogarnięcia, sprawiający, że chciałoby się być poprowadzonym za rękę. Gdy minął mi pierwszy stresik porównywalny do tego, co przeżywa prowincjusz po znalezieniu się w metropolii, z mgły zaczęły się wyłaniać loga firm istniejących na rynku od zawsze i dzięki temu poczułem się bezpieczny. Camelbak zaatakował wodospadem, Deuter powalił rozmachem, VauDe zaimponował zamaszystym zagospodarowaniem przestrzeni, Patagonia zaskoczyła industrialnym designem, Edelrid zauroczył zielonymi lapkami, Vaude próbował wywołać ducha gór, ale było jeszcze za wcześnie, Mammut postawił na edukację i na żywo zademonstrował jak powstaje lina, której świeżo powstały kawałek można było otrzymać jako gadżet. Tyle wybrani potentaci, których stoiska były pokazem siły, a wymyślnością i potęgą oferty starały się udowodnić, że kryzysu nie było, nie ma i nie będzie.

Rekiny rekinami, ale na szerokich wodach targów pływało wiele płotek i ryb średniej wielkości. Samych firemek produkujących tak niszowe wytwory jak sztuczne chwyty czy noże zarejestrowałem kilkanaście, choć na zapamiętanie nazw nie było najmniejszej szansy, czego nawet nie próbowałem.

Stosunkowo łatwo był otrzeć się o sławy; uścisnąłem rękę Ueli Stecka, podglądnąłem Stefana Glowacza w roli gospodarza krzątającego się na stoisku Red Chili, poczułem, choć niestety nie rozpoznałem, zapach kosmetyków, jakich używa Ines Papet, a z braćmi Huberami piliśmy na imprezie piwo wyciągnięte z tej samej lodówki. I tak powiedzenie, że otarłem się o sławy, nigdy nie było bardziej prawdziwe.

Po jakimś czasie apetyt wyostrzył się i przestałem zawracać uwagę na byle co, dopiero półnagi Minotaur przechadzający się w towarzystwie hożej dziewoi zwrócił nie tylko moją uwagę,  wywoływał uśmiech nawet na twarzach spiętych, garniturowych, skośnookich biznesmenów.

Mały odpoczynek od przesytu zapewniało patio między halami wystawienniczymi, w którym należało uważać na to, żeby nie zostać rozjechanym przez rozpędzonego skejta lub żeby z góry nie spadł ktoś zjeżdżający tyrolką, możliwy był też kontakt z adeptem właśnie debiutującym w dyscyplinie highline. Groźba ochlapania przez kajakarza nie jest aż tak absurdalna, jak mogłaby się wydawać. Tam panowała atmosfera pikniku.

Przyszedł czas na odrobinę patriotyzmu i zainteresowałem się polskimi wystawcami. Janusz Nabrdalik z właściwą sobie siłą spokoju zaprezentował ulepszoną wersję wypieszczonej uprzęży Lhotse, która została odchudzona, wyposażona w szybkie zapięcie i sztywne szpejarki. Miła atmosfera panująca na stoisku skłaniała do dłuższej wizyty.

Po sąsiedzku umieszczono stoisko firmy "4 Fun", która za jedyne 15 złotych oferuje wielofunkcyjne chusteczki "osiem w jednym". Właścicielem okazał się  Krzysztof Wielicki, który nie wspiera się swoim ośmiotysięcznikowym wizerunkiem przy promocji tego produktu. "Jestem alterglobalistą, twierdzę, że to niemoralne sprzedawać za 15 euro coś, co jest warte 15 zł" - powiedział. Ta śmiała opinia może mu zjednać klientów i narobić wrogów.

Firma Milo zwróciła moją uwagę polarkiem, który zaatakował mnie swą urodą. Wyluzowany właściciel firmy Marcin Kwaśniewski skwitował moją natrętną serię pytań odpowiedzią godną mistrza Zen - jest dobrze.

Polskim rekinem targów był niewątpliwe Apinus - rzucające się w oczy, interesująco zaprojektowane stoisko, na którym przewijali się potencjalni klienci z Rosji i Czech. Nowości było sporo, pierwszy na rynku but z Power Shieldu, kurteczka z dzianiny NeoShell, plecak Oxa o właściwościach koszyka oraz Dry Pack czyli wodoszczelny worek żeglarski mogący pełnić funkcję komory wypornościowej. Na końcu dotarłem na stoisko Fjord Nansen, na którym świetnie oddano klimat fiordów zawłaszczony przez przedsiębiorczych wikingów z Polski.

Targi na całe szczęście są znacząco dalekie od atmosfery supersamu czy nawet hipermarketu. Handluje się w disajnerskiej otoczce, udając, że to wszystko zabawa, a nie praca. Wieczorem, kiedy nabrana na tę sztuczkę publiczność, trudni klienci udają się do domu, targi wkraczają w fazę restu. Fachowcy udzielający porad zaczynają się do nich stosować, a na twarzach ochroniarzy pojawia się uśmiech. I choćby tylko dlatego warto być prawdziwym outdoorowcem.

KOMENTARZE
Nick *:
 k
Twoja opinia *:
 
Dodaj komentarz
 
 
 
Copyright 2004 - 2024 Goryonline.com