baner
 
 
 
 
baner
 

Ruwenzori – vademecum zdobywcy

Prezentuję bez wątpienia jedną z najpiękniejszych gór Afryki, na którą prowadzi jeden z najładniejszych trekkingów na tym kontynencie. Trzeci co do wielkości szczyt, leżący na granicy Kongo i Ugandy, to wspaniały pięciotysięcznik z zachowanymi jeszcze – choć nie wiadomo, jak długo, bo znikają w oczach – lodowcami. Ruwenzori jest w zasadzie nazwą całego masywu, a zdobywa się zazwyczaj najwyższy z wierzchołków Góry Stanleya, Margherita Peak (5109 m), bardzo niedoceniany i mało znany. Każdy chce wejść na Kilimandżaro, niektórzy kojarzą też Mount Kenya, ale Ruwenzori wciąż dla wielu pozostaje miejscem tajemniczym. (Już niebawem spotkanie live z autorem tekstu, Tomkiem Kobielskim – redakcja)

 Kopuła szczytowa Margherita Peak; fot. Tomasz Kobielski

 

Sezon i pogoda

Ruwenzori leży na podobnej co Kilimandżaro szerokości geograficznej. Mamy zatem do czynienia z taką samą strefą klimatyczną, czyli porami suchymi i deszczowymi. Najlepszym okresem na zdobywanie go wydają się pory suche, trwające od grudnia do około połowy marca i od czerwca do września. Jednak, jak wynika z moich obserwacji, nie jest to reguła. Opady występują tam bardzo często, nawet w porze suchej, a jeśli ma się szczęście, to i w deszczowej można trafić na lepszą pogodę.

 

Transport i organizacja

Aby dostać się pod Ruwenzori, lecimy do Ugandy, najlepiej do Entebbe, które leży nad jeziorem Wiktorii, nieopodal Kampali, stolicy kraju. Cel naszej wyprawy znajduje się wprawdzie na pograniczu z Kongo, jednak trasy trekkingowe i cała towarzysząca im infrastruktura przygotowane są po stronie ugandyjskiej.

 

Z lotniska jedziemy do Kampali, gdzie warto odpocząć i spędzić noc. Do Kasese, następnego przystanku, jest bowiem około 370 kilometrów, co oznacza w zasadzie cały dzień jazdy, a w Ugandzie niebezpiecznie jest podróżować nocą, zwłaszcza w małych grupach lub samemu. Dotrzemy tam rejsowym autobusem lub wynajętym u miejscowego tour operatora samochodem, co będzie oczywiście szybsze i wygodniejsze. Ostatnie większe zakupy zrobimy właśnie w Kampalii – w Kasese dostaniemy wyłącznie jedzenie.

 

W stolicy znajdują się również biura RMS (Rwenzori Mountaineering Services), firmy posiadającej niemal monopol na wejścia na Ruwenzori, dlatego warto tam załatwić wszelkie formalności związane z trekkingiem. A jeśli planujemy dłuższy pobyt w Ugandzie i chcemy zobaczyć coś więcej, niż tylko góry – na przykład wybieramy się na safari w parkach narodowych czy wizytę u górskich goryli – najlepiej załatwiać wszystko w pakiecie u jednego partnera, czyli wybranej miejscowej agencji turystycznej lub polskiej agencji wyprawowej.

 

W Kasese można spędzić kolejną noc. Do bramy parku narodowego jest już niedaleko – 28 kilometrów, które pokonamy samochodem w około 40 minut – najlepiej jednak pojawić się tam rano, aby od razu rozpocząć trekking. Po dojechaniu na miejsce kierujemy się do biura RMS nieopodal bramy parku. Tam odbywa się odprawa z przewodnikami i tragarzami. Nasze bagaże są ważone i rozdane porterom. Ruszamy w drogę.

 

 Przekraczanie bagnisk – pomosty pomiędzy obozem 2 i 3; fot. Tomasz Kobielski

 

Akcja górska – typowy program

Trekking na Ruwenzori trwa od 7 do 8 dni. Najczęściej wybieraną (ale nie zatłoczoną, bo tego w tym masywie nie uświadczymy) drogą jest tak zwany Central Circuit Trail.

 

Dzień 1

Z biura RMS do bramy parku idziemy około godziny. Tam, po wpisaniu się do książki, startujemy w kierunku Nyabitaba Hut (2660 m), naszego obozu pierwszego. Warto tu wspomnieć, że w obozach przy szlaku znajdują się „chaty” – drewniano-murowane budynki, rodzaj schronisk, jednak bez stałej obsługi. Tę zapewniają wynajęci przez nas ludzie.

 

W pierwszym dniu do pokonania mamy nieco ponad 1000 metrów podejścia – z wysokości około 1615 metrów, na której znajduje się wejście do parku. Trasa pnie się dość stromo. Idziemy wąskimi ścieżkami wśród zarośli i paproci, mijamy mostki na rzekach, przechodzimy przez korzenie i mokre głazy. Wszelkie niedogodności wynagradza fakt, że po drodze praktycznie nie spotykamy ludzi, a widoki zapierają dech w piersiach. Do obozu docieramy po około 5 godzinach spokojnego marszu –oczywiście można szybciej, ale nie warto się nadmiernie męczyć już pierwszego dnia. Lepiej powoli zdobywać aklimatyzację.

 

Nyabitaba Hut to spory, solidny budynek z drewna. Są w nim pomieszczenia do spania z piętrowymi łóżkami i miejsca z ławami do jedzenia oraz duża weranda, z której można obserwować przyrodę i słuchać jej niesamowitych dźwięków.

 

 Jezioro Kitandara (w drodze powrotnej ze szczytu); fot. Tomasz Kobielski

 

Dzień 2

Nyabitaba Hut (2660 m) – John Matte Hut (3420 m).

Droga startuje z Nyabitaby niewielką granią, na której położone jest schronisko. Po kilkuset metrach dochodzimy do rozgałęzienia szlaków. Trzeba uważać, aby nie pomylić drogi. Do tego miejsca wrócimy za tydzień, pod koniec trekkingu. Schodzimy w prawo, dość stromo do rzeki i przekraczamy wiszący mostek „Kurt Schafer Bridge”. Następnie znów trzeba nadrobić wysokość, aby już spokojnie piąć się w kierunku obozu drugiego.

 

Wraz z wysokością niesamowicie zmieniają się rodzaje roślinności. Typowy las równikowy przechodzi w duże obszary porośnięte bambusem. Mijamy mnóstwo drzew z porostami i mchami. Przyroda w tym masywie jest naprawdę niesamowita i bardzo bujna. Trzeba jednak uważać na ścieżkach – przechodzimy po mokrych i śliskich korzeniach, są też drewniane mostki i drabinki. Bardzo łatwo o drobny wypadek, o czym mogliśmy się przekonać w czasie jednego z naszych trekkingów.

 

Po około 7–8 godzinach docieramy do obozu. Leży on na niewielkiej polanie otoczonej podmokłym terenem. Znajdują się tam dwie niewielkich rozmiarów chaty, w tym jedna z sypialniami oraz jadalnią ze stołem i ławami.

 

Część osób twierdzi, że to jeden z najtrudniejszych dni trekkingu. Być może niedogodności związane są z tym, że zaczynamy odczuwać coraz większą wysokość, swoje dokłada proces aklimatyzacji, a ścieżki są dość wymagające. Jednak to, co przed nami, wymagać będzie jeszcze większej kondycji i koncentracji.

 

Dzień 3

John Matte Hut (3420 m) – Bujuku Hut (3969 m).

Po raz pierwszy warto założyć wodery lub wysokie gumowce… To nie pomyłka J. Być może zetknęliście się z informacjami, że na Ruwenzori powinniśmy je zabrać, ponieważ masyw jest bardzo podmokły. Często przechodzimy przez głębokie błota albo strumienie, które stają się poważniejszym problemem przy padających deszczach. Za to atmosfera trekkingu bywa bardzo tajemnicza, kiedy pokonujemy obszary przykryte mgłami.

 

Zaraz za obozem John Matte zaczynają się ogromne podmokłe tereny. W drodze do Bujuku mijamy dwa bagniska o egzotycznych nazwach Lower Bigo Bog i Upper Bigo Bog. Są to ogromne polany zawieszone między graniami otaczających je gór. Kiedyś obszar ten był bardzo trudny i wręcz niebezpieczny. Przewodnicy opowiadają historie o osobach, które utopiły się w moczarach, choć nie wiadomo, na ile jest to prawdą, a na ile chodzi o podkolorowanie opowieści. Obecnie park narodowy na najbardziej bagiennych odcinkach zamontował długie pomosty, wsparte na ułożonych poprzecznie beczkach, aby mogły się unosić w podmokłym terenie. Jednak między pomostami nadal jest mnóstwo błota i wody, szczególnie na ostatnim odcinku przed obozem Bujuku, który okrąża wysoko położone malownicze Jezioro Bujuku.

 

Do Bujuku Hut dochodzimy po 4–5 godzinach spokojnego marszu. Schronisko, a właściwie chata, stoi na ogromnej, podmokłej polanie nieopodal jeziora i otoczone jest blisko 5-tysięcznymi szczytami, w tym Mount Speke (4890 m). Przy dobrej pogodzie tego dnia zobaczymy również w oddali nasz główny cel.

 

 Skalne płyty – ostatni odcinek przez obozem Elena; fot. Tomasz Kobielski

 

Dzień 4

Bujuku Hut (3969 m) – Elena Hut (4563 m).

Dziś pokonujemy wprawdzie niewielki dystans, za to znacznie zmienia się wysokość, którą z dnia na dzień odczuwamy coraz mocniej. To istotna chwila, aby dobrze rozłożyć siły, bo nazajutrz czeka nas atak szczytowy. Wychodząc z obozu, cofamy się w kierunku jeziora, które obchodzimy po lewej stronie lekko podmokłym terenem. Zarośla zmieniają się w niski las, który pnie się w kierunku ścian. Docieramy do długiej metalowej drabinki, która wyprowadza nas na wyższe piętro – dość rozległe wypłaszczenie w małej grani. Poniżej widzimy Jezioro Bujuku wraz z ostatnim odcinkiem drogi z dnia poprzedniego. Dalej pniemy się wśród niskiej roślinności w kierunku skał.

 

Od tego momentu ścieżka nabiera tatrzańskiego charakteru i zakosami dociera do przełamania w skalnej grani. Po przejściu płyt i uskoków skalnych osiągamy ostatni obóz przed szczytem. Składa się on zaledwie z trzech malutkich chat, z czego tylko jedna przeznaczona jest na nocleg dla turystów. Znajdziemy w niej rozkładane na podłodze materace. Biorąc jednak pod uwagę, że spędzamy tu stosunkowo niewiele czasu, bo w środku nocy wyjdziemy na atak szczytowy, da się wytrzymać.

 

 Obóz 4 – Elena Hut; fot. Tomasz Kobielski

 

Dzień 5

Elena Hut (4563 m) – Margherita Peak (5109 m) – Elena Hut (4563 m) – Kitandara Hut (3979 m).

Przed nami bardzo długi dzień. Zazwyczaj wstaje się około 2–3 w nocy, aby wyruszyć w kierunku wierzchołka. Do pokonania mamy teren podobny jak na Orlej Perci w Tatrach, trochę zejść i podejść piarżyskami, przekraczanie zmrożonych pól śnieżnych, a w końcu podejście momentami stromym lodowcem aż do kopuły szczytowej. Po przekroczeniu go czeka nas jeszcze około 30 minut marszu po skałach do upragnionego celu.

 

Droga na Szczyt Małgorzaty nie jest zbyt trudna technicznie – można ją określić jako średnio wymagającą. Problemy zaczynają się jednak przy złej pogodzie. Gdy na lodowiec zejdzie mgła lub chmury, nawet miejscowi przewodnicy mają wątpliwości, w którym iść kierunku. Tym bardziej że trzeba trafić w określone miejsce, aby nie wypuścić się na pionowe urwiska. Przy dobrej pogodzie droga jest w miarę oczywista, ale z pewnością nie dla osoby będącej tam pierwszy raz. Lider wyprawy powinien używać GPS-a i zaznaczać way pointy. Topografia jest dość skomplikowana, a nie mamy kiedy się w niej rozeznać, bo sporą część trasy do góry pokonujemy przed wschodem słońca. W Elenie warto zrobić odpoczynek i coś zjeść, by następnie zejść sprawnie do dużo bardziej przytulnego obozu Kitandara Hut, nad malowniczym Jeziorem Kitandara. 

 

 Lodowce kopuły szczytowej; fot. Tomasz Kobielski

 

Podsumowując dzień w liczbach: na szczyt idzie się około 5–6 godzin, zejście do Eleny trwa około 3 godzin, po odpoczynku kolejne 3 godziny zajmuje dotarcie do Kitandary. Razem daje to 11–12 godzin aktywności. Ale w górach wysokich to w zasadzie normalna sytuacja.

 

Dzień 6

Kitandara Hut (3979 m) – Freshfield Pass (4215 m) – Guy Yeoman Hut (3505 m).

Od momentu zejścia z Elena Hut rozpoczynamy drugą część Central Circuit Trail. Trasa prowadzi bardzo malowniczym terenem do przeciwległej doliny poprzez Scott Elliot Pass (4372 m), mijając Mount Baker (4843 m). Z daleka widać Jeziora Kitandara na dnie doliny, jednak droga trochę się dłuży, zwłaszcza, że dzień zaczynamy podejściem prowadzącym na Freshfield Pass. W skali całego trekkingu nie jest ono zbyt imponujące, bo wynosi trochę ponad 200 metrów, jednak nogi czują trudy wyprawy. Pociesza fakt, że w zasadzie to ostatni tak długi odcinek pod górę. Za Freshfield Pass ścieżka opada już w dolinę, obniżając się o ponad 700 metrów. Zejście jest wyjątkowo urokliwe – wśród pięknych ścian, dzikich zarośli, potoków i małych wodospadów. W oddali, na dole dostrzeżemy dużą polanę z chatą, miejscem naszego kolejnego noclegu.

 

Droga z Kitandary do Guy Yeoman zajmuje około 5 godzin. Można w tym czasie napawać się wspaniałymi widokami, jeśli nie przysłaniają ich częste na Ruwenzori mgły.

 

Dni 7–8

Guy Yeoman Hut (3505 m) – Nyabitaba Hut (2660 m) – brama Parku Ruwenzori.

Na początku wspomniałem, że trekking wymaga 7 lub 8 dni. Rozbieżność ta w dużej mierze zależy od przygotowania fizycznego uczestników. Przy standardowym programie siódmego dnia kontynuujemy zejście dolinami, zamykając pętlę Central Circuit nieopodal obozu pierwszego, Nyabitaba. Wiele osób jest już na tyle zmęczonych wyprawą, że dochodząc do obozu postanawia zostać w nim na noc, aby kontynuować zejście do bramy parku dopiero nazajutrz. Jeśli jednak udało nam się zaoszczędzić siły, możemy od razu po odpoczynku w Nyabitabie ruszyć w dół. W nagrodę czekają wygodne łóżka, prysznic i zimne napoje. Z doświadczenia wiem, że to wystarczająca motywacja, by wydłużyć kroku.

 

 Szczyt Margherita Peak; fot. arch. T. Kobielski


Niezbędny sprzęt i przygotowania

Najlepszym ekwipunkiem na Ruwenzori jest normalny zestaw turystyczny, w jakim chodzimy po polskich górach późną jesienią, kiedy wieczory są już wyraźnie zimne, a noce nawet z przymrozkami. Jednak ze względu na atak szczytowy musimy też posiadać zestaw lodowcowy, czyli raki pasujące do używanych butów trekkingowych, czekan, uprząż wraz z zakręcanymi karabinkami, śruby lodowe, pętle i „prusiki” niezbędne do ewentualnego wychodzenia ze szczelin. Na odcinku podszczytowym, a czasami również na skałach nad obozem Elena konieczna jest także lina. Sprzęt można wypożyczyć w agencji na miejscu, jednak jest on bardzo słabej jakości, więc lepiej będzie przywieźć go ze sobą – wszak chodzi o nasze życie. Na lodowcu, mimo że jest niewielki, zdecydowanie zalecam używanie okularów, zresztą nie tylko na nim.

 

Nie będziemy potrzebować butów typu alpejskiego, bo poza 2–3 godzinami przed wierzchołkiem raków nigdzie indziej nie używamy. Natomiast, jak wspominałem, musimy wziąć wodery lub bardzo wysokie gumowce, ponieważ niektóre odcinki szlaku są tak mokre i błotniste, że buty trekkingowe nie dotrwają suche do ataku szczytowego, a jak wiadomo, jest to kluczowa sprawa, aby nie odmrozić stóp. Polecam również zaopatrzenie się w wytrzymałą pelerynę (a nie tylko kurtkę membranową). W tym masywie naprawdę często pada deszcz, dlatego warto zadbać o suchy zestaw ubrań na dzień szczytowy. Należy pamiętać, że wysoko w górach promieniowanie UV działa na nasze oczy również przez chmury. Po więcej informacji na temat potrzebnego sprzętu odsyłam na stronę www.adventure24.pl. 

 

 Zdejmowanie raków przed skalnym odcinkiem wyprowadzającym na szczyt; fot. Tomasz Kobielski

 

Co poza tym?

Uganda ma oczywiście do zaoferowania nie tylko trekking w górach. To równikowy kraj afrykański, można więc wybrać się na bardzo ciekawe safari. Najodpowiedniejszym do tego miejscem jest położony niedaleko Ruwenzori Queen Elizabeth National Park. Warto również pojechać na północ, aby zobaczyć wspaniały Wodospad Murchisona na Nilu Wiktorii, który można oglądać zarówno od góry, jak i od dołu. Podpływając pod niego statkiem, spotkamy przy okazji podchodzące do wody czy wygrzewające się na brzegach zwierzęta. Jednak zdecydowanie jedną z największych ciekawostek Ugandy są goryle górskie w Parku Bwindi. Na pieszym safari będziemy mieli szansę odwiedzić dziko żyjące rodziny goryli i stanąć z nimi niemal twarzą w twarz. Niesamowite przeżycie.

 

Na koniec wyprawy po Ugandzie polecam odpoczynek w znajdującym się nad Nilem kurorcie Jinja, w którym można skorzystać z kilku ciekawych atrakcji. Jedną z nich jest emocjonujący rafting na Nilu – na tym odcinku nie ma krokodyli, są za to fascynująco duże progi. Chętni skoczą też na bungee ze specjalnego pomostu nad rzeką lub wybiorą się quadami na safari.

 

Warto wiedzieć

Języki urzędowe: suahili i angielski. W wioskach oczywiście tylko języki lokalne, natomiast ludzie w sektorze turystycznym mówią dobrze po angielsku.

Waluta: szyling ugandyjski. Zdecydowanie bardziej opłaca się wymienić dolary lub euro na walutę lokalną i nią płacić. 1 USD = około 3730 szylingów ugandyjskich.

Formalności: wizy do Ugandy płatne na lotnisku 50 USD, można też wyrobić przez Internet. Płatne jest zezwolenie na zdobywanie szczytu i wejście do Parku Narodowego Ruwenzori oraz do innych parków.

Zasięg komórkowy: w całej Ugandzie jest dobry zasięg telefonii komórkowej, za wyjątkiem gór, gdzie nie ma go wcale.

Elektryczność: stosowane są wtyczki typu angielskiego. W górach brak elektryczności. Polecam zabrać power-banki. Panele solarne nie sprawdzają się ze względu na częste zachmurzenie.

 

Tekst i zdjęcia: Tomasz Kobielski  / lider agencji Adventure 24

 

Artykuł opublikowany był w Magazynie GÓRY 265 (6/2018)

 

***

W kolejnym odcinku Vademecum Zdobywcy przedstawiamy materiał, który z pewnością zainteresuje osoby planujące wyprawę na wciąż tajemnicze Ruwenzori. Sytuacja związana z pandemią jest wciąż dynamiczna, ale Afryka pozostaje jednym z tych miejsc, gdzie można w miarę swobodnie podróżować. Jeśli w najbliższej przyszłości nic się w tej kwestii nie zmieni, warto pomyśleć o tym kierunku – po bardziej szczegółowe informacje zapraszamy na spotkanie live z autorem tekstu, Tomkiem Kobielskim. Śledźcie nasz profil na Facebooku, gdzie niebawem podamy dokładny termin wydarzenia.

 

KOMENTARZE
Nick *:
 k
Twoja opinia *:
 
Dodaj komentarz
 
 
 
Copyright 2004 - 2024 Goryonline.com