baner
 
 
 
 
baner
 
2005-05-22
 

Po dwudziestu latach. Południowa ściana ACONCAGUA

Już sam tytuł wskazuje, że będą to wspominki i to mocno już zatarte z racji upływu czasu...


Już sam tytuł wskazuje, że będą to wspominki i to mocno już zatarte z racji upływu czasu. Wiele się zmieniło w ciągu tych dwudziestu lat. Przypuszczam, że i czar południowej ściany trochę się zdeprecjonował. Dzisiejsi wspinacze, świetnie przygotowani technicznie i sprzętowo, zapewne mają inne podejście do problemów wielkościanowych, do których niewątpliwie należy prawie trzykilometrowej wysokości lodowo-skalna zerwa południowej ściany Aconcagui. Brakuje też głównego aktora naszego spektaklu sprzed dwudziestu lat – Mirka “Falko” Dąsala, inicjatora i pomysłodawcy przejścia tej ściany w dwuosobowym zespole.

Leżąc w ciepłej pościeli myślę sobie, że wejście w dużą ścianę, a ta do takich należy (ponad dwa i pół kilometra to już nie żarty), jest kwestią przede wszystkim determinacji, decyzji, bo cała reszta robi się już niejako sama, jakby trochę obok. Trzeba się tylko zdecydować i... wejść! Więc co, Wiesiu, wchodzimy pojutrze!*

W rezultacie zespół okazał się trzyosobowym, gdyż pod samą ścianą, w bazie zwanej Plata Francia, dołączył do nas, wtedy jeszcze nikomu nie znany Meksykanin Carlos, który z wyprawą meksykańską, a później argentyńską, od dłuższego czasu bezskutecznie atakował ścianę. Chciał spróbować jeszcze raz i poprosił o przyłączenie się do naszej dwójki.

Przy śniadaniu Carlos kręci się, wierci niespokojnie, zagaduje, po czym niespodziewanie pyta, czy mógłby jutro pójść z nami. Tak, Wiesiu taktownie zaniemówił, rozgląda się po okolicy, zachwyca krajobrazami, a ja mam decydować. Hm, pytam Meksykanina, czy poważnie traktuje swoją propozycję. Si, Falco, of course! Patrzę na niego, na jego sprzęt (sam Chauinard), milczę jeszcze, ale myślę, że skoro tak bardzo mu zależy, to chodźmy we trójkę, jakoś pomieścimy się w naszym “Mikrusie”. Wiesiu jak zawsze wyraża zgodę, więc nie ma problemu – Carlos, idziemy! Uśmiech radości, podzięki...

Tak też, w trzyosobowym zespole, mając ze sobą skromny wikt na trzy dni, maszynkę butanową, dwie liny, raki, czekany i czekanomłotki, trochę haczywa i kilka “friendów”, malutki namiocik typu “Mikrus” bez tropiku (dla zredukowania wagi) oraz bardzo dużo optymizmu, wyruszyliśmy skoro świt, a właściwie jeszcze w nocy, w stronę naszej drogi. Wybraliśmy Filar Francuzów z prostującym wariantem Messnera w górnej części ściany. 

Południowa ściana



Mniej więcej w dwóch trzecich wysokości urwisko przecięte jest olbrzymim, kilkusetmetrowym lodowcem, nazbyt często sypiącym lawinami seraków. Ponad lodowcem właściwa droga francuska odbija nieco w kierunku wschodnim, wariant Messnera natomiast wyprowadza wprost na grań podszczytową pięknym, lodowym kuluarem. 

Pomysł przejścia południowej ściany Aconccagua zrodził się po sukcesach w Patagonii, jakie osiągnęliśmy podczas naszego klubowego wyjazdu na przełomie roku 1984/85. Idąc za ciosem, nasza grupa w składzie: Piotr Lutyński (kierownik wyprawy), Mirosław “Falko” Dąsał, Jacek Kozaczkiewicz, Michał Kochańczyk i Wiesław Burzyński – postanowiła wykorzystać koniunkturę przychylności Polonii argentyńskiej, która serdecznie nas gościła. Mając takie zaplecze, popierające nasz dalszy pobyt w Argentynie, mogliśmy zdecydować się na wyjazd do Mendozy – miasta u stóp wysokich Andów. Stąd wynajętym samochodem, asfaltową drogą dotarliśmy aż do Punta de Vacas. Tam chwilowo skoszarowano nas w miejscowej jednostce wojskowej do czasu załatwienia wszelkich formalności związanych z wyjściem w góry. Po dwudniowym próżnowaniu wynajęliśmy kilka mułów do transportu naszego bagażu i wreszcie mogliśmy wyruszyć. Wojskowym samochodem podrzucono nas szosą do Puente de Inka, skąd już na własnych nogach z osobistym bagażem na plecach ruszyliśmy w surowe i dzikie, prawie pozbawione szaty roślinnej Andy. Przed nami, na horyzoncie górowała biel południowej ściany Aconcagui.

Taktyka, którą obraliśmy była prosta: najpierw aklimatyzacja na tzw. “drodze normalnej” od strony północnej, a dopiero później, jeżeli czas, pogoda i nasze zaopatrzenie żywnościowe pozwolą, próba wejścia południową ścianą.
Nie bezzasadnie podkreślam kwestię żywności, gdyż nasze zapasy przywiezione z kraju mocno się wyczerpały już w Patagonii. Na wyjazd pod Aconcaguę musieliśmy dokupić żywności w Mendozie z bardzo już uszczuplonej kasy wyprawowej. Siłą faktu, zaopatrzenie nie było zbyt obfite. Ale i tutaj z pomocą, wprawdzie zupełnie przypadkową, przyszła nam miejscowa Polonia. Po jednym z licznych organizowanych dla nas spotkań otrzymaliśmy w darze dwudziestolitrowy kanisterek pełen czerwonego wina, z jakości którego, ten region jest powszechnie znany, i to nie tylko w Argentynie.

Baza Plaza de Mulas



Kanister ten, wraz z innymi naszymi bagażami został przetransportowany na grzbietach mułów aż do bazy Plaza de Mulas, Jest to miejsce dosyć szczególne, położone na wysokości ok. 4100 m n.p.m. i jak na Andy względnie płaskie i rozległe, a na dodatek z płynącym pośrodku strumieniem czystej wody. Tutaj to wykwitły kolorowe namioty różnojęzycznych ekip z całego świata i miejsce to stało się międzynarodową bazą dla zamierzających wejść na wierzchołek najwyższej góry obu Ameryk. W centralnej części bazy wyrósł olbrzymi śmietnik z resztek żywnościowych pozostawionych przez wcześniejsze ekipy. Baza, z racji panującego tam bałaganu, była na pierwsze wrażenie dosyć odpychającą. Nasze skromne namiociki, ustawione trochę na uboczu, nie wyglądały zbyt imponująco, były za to bardzo przytulne – przynajmniej dla nas. Z daleka od śmietnika i blisko wody pitnej, miały w sobie dużo intymności. Na przeciwko nas rozlokowała się świetnie wyposażona aprowizacyjnie ekipa francuska. Nasze codzienne menu w porównaniu z ichniejszym było bardzo skromne. Chociaż... No właśnie! Tylko my mieliśmy wino! I jeszcze coś. Był z nami Michał Kochańczyk – poliglota i dusza towarzystwa, błyskawicznie nawiązujący kontakty. Bardzo szybko doszło więc do wymiany serdeczności z naszymi sąsiadami i zapewnień o niezłomnej przyjaźni polsko-francuskiej, zwłaszcza, gdy zawartość kanistra trochę się uszczupliła.
Dbając, więc o sportowe morale naszej ekipy a zarazem wietrząc dobry interes, kierownictwo zadecydowało sprezentować nasz bukłak z winem wyposzczonym Francuzom. Był to tzw. strzał w dziesiątkę. Wdzięczni za gest, w niedługim czasie ofiarowali nam całą żywność pozostałą już po zlikwidowaniu swojej bazy. I stało się, że oto nasz skromny obozik zaczął być centrum zainteresowania wszystkich przybywających z dołu i schodzących z góry ekip – spragnionych i łaknących, bo za sprawą Michała właśnie tutaj zawsze mogli liczyć na gościnę. Wszak było czym się dzielić.
Przyczyniło się to również i do naszego sukcesu, gdyż bez zbytniego pośpiechu solidnie zaaklimatyzowaliśmy się wchodząc na wierzchołek “drogą normalną”, całą naszą pięcioosobową grupą. Wtedy zdecydowaliśmy się z “Falkiem” wypróbować swoich sił na południowej ścianie.
Obchodząc zachodnią flankę Aconcagua, po całodniowej wyczerpującej marszrucie popękanym lodowcem dotarliśmy wreszcie pod nią. Byliśmy dokładnie po przeciwnej stronie góry. Ale jakże różnej. Zrobiła na nas wrażenie. Musieliśmy się z nią trochę oswoić. A więc cały dzień odpoczynku, a przy okazji obserwacji ściany. Częste i gwałtowne lawiny odłamujących się seraków oraz pyłówki spływające ścianą nie nastrajały nas optymistycznie. Ale była też pewna prawidłowość w schodzeniu lawin. Zwykle koncentrowały się one w olbrzymim kuluarze na lewo od obranego przez nas Filara Francuskiego. Dawało to nadzieję na względnie bezpieczne wspinanie. Oby tylko pogoda nie spłatała nam figla. I wreszcie zapadła decyzja: jutro skoro świt wchodzimy w ścianę.
Dolną część, stosunkowo łatwą, pokonujemy bez asekuracji. Prowadził nas Carlos, który poznał już dobrze wszystkie labirynty ukorzenienia góry. Po przejściu kilkuset metrów drogę zamyka bariera lekko przewieszonych skał, przecięta trzema kominami. Zwieszające stare, poszarpane liny poręczowe wskazywały dalszą drogę. Nie można było im ufać. Zatem wspinaczka. Prowadził “Falko”, skała zdumiewała nas kruszyzną i swoją dziwaczną strukturą. Przypominała zlepieniec nie zapewniający dobrej asekuracji. Po dłuższych zmaganiach “Falko” wreszcie założył stanowisko już poza barierą skalną. Podeszliśmy z Carlosem pełni podziwu dla prowadzącego. Parszywa skała. A potem niekończące się poletka lodowe, kuluary i żeberka, które wyprowadziły nas na śnieżnolodowy, rozległy filar, prawe ograniczenie olbrzymiego kuluaru, w którym skupiały się prawie wszystkie obserwowane przez nas z dołu lawiny. Filar kończył się pod pionowymi skałami, ponad którymi, wysoko, groźnie zwisały biało niebieskie obrywy seraków.

Wejście w północną ścianę (widoczna górna bariera seraków)



Z naszego miejsca, w bardzo skróconej perspektywie, seraki wiszące nad nami wydawały się być osiągalne jeszcze tego dnia, chociaż słońce wyraźnie już chyliło się ku zachodowi. Nie zdecydowaliśmy się na wejście w ścianę z obawy na prawdopodobieństwo złapania tzw. “kibla” w miejscu ani wygodnym, ani też bezpiecznym.
Wycofaliśmy się więc jeszcze kilkadziesiąt metrów w dół naszego filara i kiedy wydawało nam się, że byliśmy już poza zasięgiem wiszących nad nami seraków, założyliśmy biwak.
W krawędzi filara z mozołem wyrąbaliśmy małą platforemkę, na której rozbiliśmy nasz namiocik. Mała pomarańczowa kropka w bezmiarze skał i lodów, zakłócała nieco harmonię panujących tutaj bieli i fioletów. Czekany i śruby lodowe służyły jako fundamentalne kotwy naszego wiszącego gniazda. Przed nami rozciągał się rozległy widok na dalekie, zacienione już zmierzchem doliny andyjskie. Pod nami zaś, kilkaset metrów niżej na szerokim jęzorze lodowca widać było czerwone i żółte plamki namiotów tych wspinaczy, którzy zamierzali pójść w nasze ślady i tych, których góra zmogła. Oni, gdy zaczęło świtać, powędrowali w przeciwną, bardziej przychylną człowiekowi stronę – do zielonych dolin andyjskich. Nachodziły nas pytania: A my? Co jeszcze przed nami? Czy potrafimy przełamać opór skały i lodu, wysokości i klimatu? Byliśmy jednak dobrej myśli, tym bardziej, że pogoda nadal nam sprzyjała.
Z przyjemnością wcisnęliśmy się w nasze puchy pod pozorną ochronę szmacianej ściany namiotu. Pragnęliśmy tylko pić... Pić i jeść. Niebieski płomyk palnika powoli roztapiał kawałki lodu. Carlos postawił nam na obiad liofilizowanego kurczaka z ryżem. Dla nas była to gratka nie byle jaka. Zrewanżowaliśmy się naszym bulionem i herbatą.
Sielankę brutalnie przerwał nam niepokojący dźwięk roztrzaskanego szkła, gdzieś tam hen... ponad nami. Szkliste kryształy – sądząc po odgłosach – niepokojąco szybko pędziły w naszą stronę. Błyskawiczna analiza sytuacji: No nie, chyba nie powinno w nas walnąć. Strumień lodowy musi się rozdzielić na filarku i ominąć nas z lewej i prawej strony. Przecież grawitacja ma swoją logikę. Naszą, z konieczności zimną, argumentację zagłuszają zbliżające się coraz szybciej dźwięki białej, zimnej i twardej rzeczywistości. Czyżby zbliżało się to nieuchronne?
Nawet nie wychylaliśmy się z namiotu, tylko całym swym jestestwem parliśmy na cienką ścianę płótna, niespokojnie łowiąc uchem wszelkie dochodzące nas odgłosy. Chyba nas minęło, bo krystaliczne dźwięki były już poniżej nas. I wtedy z sykiem przyszło to najgorsze. Potężny podmuch natarł na nas z góry, białym pyłem przysłonił nasz maleńki namiotowy światek i przygiął nasze grzbiety ku podłodze. Z zapartymi nogami przyjęliśmy uderzenie podmuchu lawiny. Jeszcze trochę wytrzymać, nie dać się zepchnąć w pustkę pod nami. Jakaż cieniutka jest granica między bytem a niebytem, doczesnością a wiecznością... Wszak tylko drzewce czekana i trzon śruby lodowej oraz nasza zastrachana wola utrzymały nas jeszcze na powierzchni fali życia.
Po chwili wszystko ucichło i tylko gdzieś tam głęboko pod nami kołatały się jeszcze bryły lodowe i zamierały powoli u podnóża góry rozlewając się po szerokiej płaśni lodowca.

Pierwsze trudności w ścianie - piątkowy kominekCzujemy się bardzo niespójnie, dziwnie jakoś, nierealnie. Tu, w środku namiotu niby tak ciepło, bezpiecznie, a byliśmy zupełnie bezbronni, gdyby doszło do najgorszego. Dobrze, że rozstawiliśmy namiot na wypukłym przełamaniu dwóch pól śnieżnych i główne uderzenie lawiny przeszło bokiem. Ale i to wystarczy, lepiej milczeć, nie rozważać, tak niewiele przecież w końcu zależy od człowieka. I ten cholerny ucisk w gardle sprzed chwili...

Rozpoczęliśmy przygotowania do spania, wszak, co innego można było zrobić? Wytrzepaliśmy z naszych puchów wszędobylski pyłek śnieżny i staraliśmy się zasnąć. Niepokój jednak pozostał. Czułem się trochę jak przysłowiowa mysz pod miotłą. Na szczęście przyszedł pogodny świt. Ociągaliśmy się ze wstawaniem. Może to forma odreagowania, a może zbyt lekkomyślne szafowanie czasem – wszak takie nieodległe wydawały się być podszczytowe pola lodowe. Myśleliśmy: “Na pewno zdążymy...” I dopiero pierwsze promienie słońca skłoniły nas do podjęcia wspinaczki. Błogosławione słońce, dające ciepło. Zbyt dużo ciepła! Rozleniwiało nas i bardzo opóźniało tempo. A przed nami były niekończące się bariery skalne, pola lodowe, kominki i żeberka, teren lodowy i mikstowy. Bariera seraków wciąż nad nami, jakby uciekała... I wciąż groźna, wzbudzająca respekt nawisłym zielonkawym lodem nad naszymi głowami.

Dopiero pod wieczór osiągnęliśmy krainę fantastycznie spionowanych i postrzępionych turni lodowych zamykających wokoło horyzont. Pod nami przybyło trochę powietrza i zapewne, dlatego trochę nam go tutaj brakowało, co objawiało się nieco przyspieszonym oddechem. A może to emocje? Jedyna droga ponad spiętrzenie lodowe prowadziła przez lekko przewieszony, zagradzający nam drogę, piętnastometrowej wysokości odpęknięty serak. Czas naglił, a więc do roboty. Solidne, z kilku rur zrobione stanowisko. Można iść. Prowadził “Falko”. Ręce uzbrojone w czekan i “szakala” rytmicznie pracowały. Głęboki zamach i czekan wbijał się końcem ostrza wysoko nad głową w miąższ odpychającego lodu. Druga ręka wykonywała ten sam ruch. Wisząc na rękach, szybko nogami uzbrojonymi w raki jak najwyżej podchodził i podciągał ciało. Przyspieszony oddech to efekt nie tylko wysiłku. Pod nogami była coraz większa pustka, a przed nosem wciąż odpychająca biała ściana. Wisząc w szakalu, prowadzący “Falko” wkręcił śrubę. No, przynajmniej jeden solidny przelot, który uskrzydla. Po kilku godzinach ściana wreszcie się wyprostowała, a później delikatnie położyła. “Falko” zniknął nam za krawędzią seraka. Lina coraz szybciej przesuwała się w przyrządzie asekuracyjnym, aż w końcu dobiegł do nas nabrzmiały triumfem głos Falka: “Mam auto”.

Przed pierwszym biwakiem...słynny przewieszony serak. Już wcześniej ustaliłem z chłopakami, że rezerwuję go dla siebie, toteż teraz nie pozostaje mi nic innego jak wziąć się do realizacji tego pomysłu. Uzbrajam się na to spotkanie w niezbędny sprzęt, zostawiam plecak, wpinam rep i w konie! Trzy stałe szabelki lodowe dodają mi animuszu, przeginam się przez nie kolejno i wyglądam za przełamanie. Mój zapał niczym peso argentyńskie traci na wartości. Przed nosem i kilkanaście metrów nad nim widzę już nie pion, lecz lekkie, acz sukcesywnie sumujące się przewieszenie. To po ostatnim trzęsieniu ziemi – mówili znawcy na Placu Francuskim – serak jeszcze bardziej się przechylił. Niewielką wszakże dla mnie pociechą jest zdanie znawców, że będę przechodził tędy pierwszy raz po trzęsieniu...

Naprężenie woli ustąpiło i przerodziło się w radość. A więc chyba ściana jest już nasza, chociaż przed nami jeszcze rozległy lodowiec i prawie kilometr w pionie. Ale przynajmniej nie będą już zagrażały lawiny. Gdy wreszcie wyszliśmy ponad barierę seraków, zaczęło zmierzchać.
Byliśmy na wielkim wypłaszczeniu w krainie postrzępionej bieli w dwóch trzecich wysokości ściany. Świat lodu, który króluje tu powszechnie, oddzielał nas od szczytowego spiętrzenia pasem kilkusetmetrowej szerokości, połogich wprawdzie, ale mocno uszczelinionych pól lodowych. Kluczenie pośród nich o zmierzchu, a na dodatek przy gwałtownie obniżającej się temperaturze nie uśmiechało nam się. Rozbiliśmy więc nasz namiocik, skromna obiadokolacja i do spania. Już jutro może być finał naszej zabawy. Pogoda nastrajała optymistycznie. Czyste, rozgwieżdżone niebo i fioletowe w odcieniu lodowce żegnały nasz pracowity dzień.
Fiolety wstającego dnia zastały nas już w drodze ku ostatniemu spiętrzeniu   ściany. Pośród gigantycznych zwałów lodu i wciąż zagradzających drogę szczelin, brnęliśmy w bryi śnieżnej wiążącej nasze kroki. I doszło jeszcze słońce. Zniewalająca jaskrawość bieli porażała oczy nawet przez okulary ochronne. Tak długo oczekiwane ciepło słońca początkowo nas radowało, ale już po chwili stało się przekleństwem. Dosłownie wytapiało z nas wszystkie siły. A tutaj jeszcze na przeszkodzie stanęła nam szeroka szczelina. Wydawało się, że pokonanie jej będzie ostatnią przeszkodą na drodze ku szczytowi. Szerokość szczeliny nie nastrajała optymistycznie. I tutaj indiańska natura Carlosa wzięła górę nad zdrowym rozsądkiem. Z rozpędu, z dwoma czekanami, ciągnąc za sobą linę, piękną parabolą przefrunął pustkę i wgryzł się czekanami w nawisłą wargę szczeliny po jej przeciwnej stronie. Nam pozostało tylko powtórzyć wyczyn Meksykanina. Nim jednak dotarliśmy pod ostatnie tysiącmetrowe spiętrzenie, zbliżyło się już południe. Zrobiło się zbyt późno, aby jeszcze w tym dniu skończyć drogę. Przed nami był wariant Messnera. Jest to kilkusetmetrowy, spiętrzający się kuluar lodowy z lewej strony ograniczony wybrzuszonym, potężnym serakiem, natomiast z prawej skałami. Kuluar rozmywa się w olbrzymich, podszczytowych, mocno spiętrzonych polach lodowych. W dolnej części obrywa się barierą skalną. Przez tę właśnie barierę miała prowadzić nasza droga.
Możliwe zagrożenie lawinami spowodowanymi intensywnym słońcem jak i wysokość ściany, spowodowały, że nie zdecydowaliśmy się na wejście o tej porze dnia. Oszacowaliśmy, że przy naszym zmęczeniu, wpływającym na tempo wspinaczki nie mamy szans na osiągnięcie grani podszczytowej przed nocą. Groziło nam to niewygodnym biwakiem i możliwością odmrożeń w bardzo surowych warunkach nocnych, kiedy temperatura spada poniżej 30 stopni C. A więc, pomimo wczesnej jeszcze pory, założyliśmy biwak, z mocnym postanowieniem bardzo wczesnoporannego wyjścia w dniu następnym. Jedyną niedogodnością był brak żywności, no i jak zwykle w górach wysokich – zupełnie nieobliczalna pogoda. Liczyliśmy na przysłowiowy łut szczęścia. Biwak założony w szczelinie brzeżnej był niezwykle urokliwy, a przede wszystkim bezpieczny. Wokoło świat lodu i słońca. Miliony kryształów mieniło się barwami tęczy. Wszechobecną ciszę przerywały tylko stęknięcia i pomruki lodowca. Krajobraz wtopił w siebie wszelkie formy życia – łącznie z nami. Leniwie grzaliśmy się chłonąc łakomie wszelkie ciepło dochodzące z zewnątrz, bo sami ciągnęliśmy już na resztkach paliwa. Organizm gwałtownie dopominał się o swoje. Oszukiwaliśmy go niekończącymi się herbatkami i resztkami bulionów. Bezsilność rodziła niecierpliwość działania. Przyspieszyliśmy więc nastający zmrok, wciskając się w ciasnej przyciemnione wnętrze namiotu. Zasnąć i skrócić przymusową bezczynność marzeniami sennymi. Niestety, sen nie przychodził tak łatwo. Natarczywe myśli kłębiące się pod czaszką, skutecznie go odstraszały.
I wreszcie przyszedł czas akcji. Roziskrzone jeszcze gwiazdami niebo jest zwiastunem nadal dobrej pogody. Przy świetle czołówek zbieraliśmy cały majdan. Szczelinę brzeżną i lodowczyk nad nią pokonaliśmy jeszcze przy słabej poświacie nadchodzącego dnia. Czerstwy, mroźny i stężały poranek, dający nadzieję słonecznej pogody, dopadł nas pod uskokiem skalnym. Kominek otwierał nam wejście w ścianę. Zapowiadała się piękna wspinaczka skalna, gdy raptem zaniepokoił nas przedziwny poszum, który wraz ze zstępującym wiatrem dochodził z góry. I raptem staliśmy w samym centrum białego piekła. Nieustanną kaskadą nacierała na nas cukrowa masa dokuczliwie wciskająca się w każdą, nie dość dobrze osłoniętą część ciała, wyciskając z nas resztki ciepła. Jeszcze przed chwilą błękitne niebo teraz zlewało się w jednolitą masę szaro brunatnej magmy, płynącej wartkim potokiem, dokładnie zalepiając wszelkie nierówności skały. Intuicyjnie, prąc przeciw tej masie, omalże po omacku założyłem stanowisko. Nim doszedł do mnie “Falko”, byłem do połowy przysypany. Sytuacja nie wyglądała różowo. W takich warunkach wspinaczka jest koszmarem. A przecież jedyna sensowna decyzja to parcie do góry. Tylko, że to jeszcze prawie kilometr! W niewesołym nastroju ponownie przedzierałem się przez zaporę sypkiego śniegu, wspinając się chaotycznie, na oślep.

Hm, w takich warunkach jeszcze nie działałem. Byłem, owszem, w dwóch, trzech lawinach, w jednej nawet całkiem nieźle byłem, ale żeby wspinać się w czasie powstawania, trwania lawiny, to nie, na to trzeba było Aconcaguy. Swoją drogą, mogłoby się już skończyć, bo nudno się robi i ponuro, a masochistą nikt tu nie jest. Nie mam kontaktu z Carlosem, szarpie więc liną w umówiony sposób, raz po raz, aż wreszcie napięła się, znak, że Meksykanian obciążył zaciski. Dobrze. Gdy po kilku minutach on sam wyłania się z białej kipieli nie mogę się oprzeć wybuchowi śmiechu, chociaż sam nie wyglądam dużo lepiej. Sunie ku mnie niedźwiedź polarny, niedźwiedź w kasku i z plecakiem na dodatek – postać jakby żywcem wyjęta z cyrku – Jak Ci leci Carlos? – krzyczę...

 Wspinaczka kominem
I nagłe skończyła się skała. Stanąłem na krawędzi ostatniego spiętrzenia i jakby za dotknięciem różdżki skończyło się białe szaleństwo. Przede mną widniało łagodnie nachylone pole lodowe, pogoda jak marzenie, słońce rozgrzewało wyziębione ciało. Pode mną w dalszym ciągu trwał szaleńczy spektakl śniegowy. I wtedy zrozumiałem, że winny jest wiatr, który zwiewa przemrożony, niezwiązany z podłożem śnieg z rozległych, nastromionych, podwierzchołkowych pól lodowych. Cała ta masa przelewała się kaskadami przez skalny próg, po którym jeszcze przed chwilą wspinaliśmy się. Długo, szczękając zębami, wytrząsaliśmy z siebie śnieg. Z jakąż rozkoszą poddawaliśmy się kąpieli słonecznej. Sielanka nie trwała długo. Po chwili błogosławione słońce stało się znów przekleństwem, przed którym nie można było nigdzie się schronić. Tempo wspinaczki spowolniało. Zapewne i wysokość też dawała się trochę we znaki. Początkowo łatwy kuluar stanął dęba, aby w podszczytowych partiach osiągnąć niemal pion. Zupełnie niesamowite i nigdzie nie spotykane takie nastromienie z labiryntem szczelin. Ostatni wyciąg prowadził “Falko”. Uważna asekuracja, delikatne wspinanie na końcach raków. Przyrządy niezbyt pewnie trzymały w tym dziwnym lodzie o konsystencji pianki z “bezy”. Przemrożony, podlegający sublimacji, bardzo “rzadki” andyjski lód. Mimo wszystko jakoś trzymał. “Falko” zginął nam z pola widzenia i tylko przesuwająca się lina zaświadczała, że wspinaczka trwała nadal. Koniec liny. Zerowa słyszalność i tylko uporczywe, gwałtowne szarpanie liną informowało nas, że tam w górze dzieje się coś niepokojącego. Podeszliśmy kilka metrów i jeszcze kilka, aż wreszcie długie i spokojne podciągnięcie sugerowało nam, że asekuracja gotowa.
Niestety, słońce skryło się już za horyzont. Przenikliwy mróz ściął palce u nóg w bezczuciowe kopytko. Spieszyłem się, by nie doprowadzić do odmrożeń. Przednie zęby raków rytmicznie wbijałem w pionowy lód, przesuwając jednocześnie przyrząd po linie zamocowanej na sztywno przez “Falka”. Lina wyprowadziła nas już ponad ostatnie spiętrzenie lodowe na tak długo oczekiwaną, łatwą już grań podszczytową. I wtedy zrozumiałem determinację “Falka”, któremu zabrakło liny w miejscu bardzo trudnym, tuż przed zakończeniem całej drogi. Wczepionemu w lodowiec samymi końcami przednich zębów raków i końcówkami przyrządów – nie tylko, że nie pomogliśmy mu, ale wręcz ściągaliśmy przesztywnioną liną. A koniec drogi tuż, tuż... Nieświadomi tego, co dzieje się w górze, na szczęście zareagowaliśmy prawidłowo.

Do grani brakuje mi już tylko dziesięciu, siedmiu, pięciu metrów – skończyła się lina! Zawieszony nad czeluścią, nastromienie tego lodowego stoku będzie zbliżone do siedemdziesięciu stopni, wbity w jego powierzchnie czterema przednimi zębami raków i dwoma dziobami przyrządów krzyczę, żebrzę, proszę o luz, o te kilka brakujących do końca metrów. Daremnie! W zapadającym zmroku widzę już głaz na grani, z którego mógłbym założyć stanowisko. Mógłbym, gdybym mógł. Spod nóg wyjeżdża mi deska śnieżna, wali się z szumem w dół. No tak, jeszcze tego brakuje, żebym stąd odfrunął. O nie, zapieram się i ciągnę, ciągnę linę z całych sił, całym sobą ciągnę i albo te pieprzoną linę urwę, albo ich tam obu, kurczę, śpiących rycerzy dobudzę...

Gdy wreszcie wychyliłem się ponad ostatnie spiętrzenie grani, na rozległej półce “Falko” uwijał się z rozbiciem namiotu. Przed nami zaistniał zupełnie inny świat. Wyłagodzony jakiś, lekko tylko zgarbiony, czarny od rumoszu skalnego. Te dwa kontrastujące ze sobą światy dzieliło zaledwie kilka metrów.
Nasz ostatni biwak, mimo olbrzymiego, dochodzącego do 40 stopni C mrozu, był wspaniały, leniwy i relaksujący. Pozostała jeszcze czysta formalność wejścia na wierzchołek, a potem już tylko szybkie zejście poprzez łagodne piargi prawie trzy kilometry niżej do bazy na Plaza de Mulas. A tam jak w domu. Michał jak dobra niania dwoił się i troił, odkarmiając nas solidnie. Były serdeczne gratulacje od kolegów i wreszcie wygodne, ciepłe śpiwory.

Zdjęcia: Wiesław Burzyński

Tekst: Wiesław Burzyński, Mirosław “Falko” Dąsal*

* Wypowiedzi Mirosława “Falko” Dąsala zaczerpnięto z opowiadania “Aconcagua” “Taterniczek” Kraków 1985, zeszyt nr 2.

"Góry", nr 5 (132) maj 2005

(dg)

KOMENTARZE
Nick *:
 k
Twoja opinia *:
 
Dodaj komentarz
 
 
 
Copyright 2004 - 2024 Goryonline.com