Tekst i zdjęcia: Marcin Hennig
Rosyjski tytuł „śnieżnyj bars” (Снежный барс) nadawany jest alpinistom, którzy zdobyli wszystkie pięć 7-tysięczników byłego ZSRR tj. Chan Tengri i Pik Pobiedy w Tien Szanie oraz Pik Niepodległości (Lenina), Pik Korżeniewskiej i Pik Samani (Kommunizma) w Pamirze. Obecnie szczyty te znajdują się na terytorium niezależnych państw: Kazachstanu, Kirgistanu i Tadżykistanu.
Pierwszym wspinaczem, który dokonał tego wyczynu, był w 1961 roku Jewgienij Iwanow, a tytuł „śnieżnyj bars” został po raz pierwszy użyty w 1967 roku. Nazwa została zapożyczona od kota występującego w górach środkowej Azji. Jego łacińska nazwa to Uncia uncia, angielska – snow leopard, pol. śnieżna pantera/lampart lub irbis. Gatunek ten jest ginący i objęty I załącznikiem Konwencji Waszyngtońskiej oraz programem EEP. Zamieszkuje tereny położone na znacznych wysokościach, aż do granicy wiecznego śniegu, w lecie przebywając nawet na wysokości 6000 m. Poluje na kozły górskie, bharale, jelenie, nachury, piżmowce, bażanty, zające. Żyje samotnie. Prowadzi nocny tryb życia.
CHAN TENGRI
Z błogiego snu wyrywa mnie nagłe uczucie chłodu na twarzy. Jeszcze przez moment nie wiem, gdzie jestem. Skrawek mojej twarzy, który pozostał na zewnątrz śpiwora, aby zachować dostęp do powietrza, jest skrzętnie zasypywany przez świeży zimny śnieg. Przez przymrużone powieki czuję jak kolejne rozpędzone drobinki śniegu uderzają w moje gałki oczu. W głowie kołacze myśl, czy aby na pewno muszę rozpiąć śpiwór, mój magazyn nagrzanego powietrza, aby powstrzymać wdzierający się do namiotu śnieg? Kolejny mocny podmuch wiatru nie pozostawia wyboru. Powoli rozsuwam zamek... Czując wdzierający się chłód do wnętrza, podsuwam się do zamka namiotu i po raz kolejny tej nocy zasuwam tyle śniegu, ile się da. Wiem, że czynność tę wykonam tej nocy jeszcze parokrotnie. Powodem jest taśma, która dla bezpieczeństwa łączy mnie z mocowaniem poręczówki. I dalej w sposób szeregowy śpiących obok mnie Gosię i Andrzeja. Ten nocleg jest bardzo niewygodny. Namiot przytulony do skały na wąskiej pochyłej półce, i wicher, który nieustannie nim szarpie. A wszystko to na 6100 m n.p.m. w ostatnim obozie w drodze na szczyt Chan Tengri w Tien Szanie. Pod nami 2 tys. metrów pokonanej drogi po północnej stronie góry. Nasza wyprawa liczy 10 osób. A celem jest Droga Solomotowa z 1974 roku (rosyjska wycena 5B) uznawana za klasyczną po tej stronie góry.
Już samo dotarcie do bazy dostarczyło kilku przygód. Nasza podróż odbyła się przez Kazachstan i dalej do Karkary w Kirgizji. Tu rozbiliśmy się na pobliskiej polanie, nieświadomi, że w sąsiedztwie znajduje się lądowisko helikoptera Mi 8. Pierwszy start tej maszyny zakończył się odlotem jednego z namiotów i poszukiwaniem rzeczy po całej rozległej polanie. W końcu przyszedł nasz czas odlotu. Limit bezpłatnego bagażu sprawił, że pozostawione swobodnie kurtki nie były w stanie odlecieć przy podejściu helikoptera, a kiełbasy schowane w nogawki spodni od tego czasu nosiły nazwę „piszczelówek”.
Baza położona na morenie lodowca Inylczek Płn. na wysokości 4100 m gwarantowała możliwość nieustannej obserwacji naszego celu i przebiegu drogi. Już następnego dnia po przybyciu do niej wyszliśmy do obozu I na wysokość 4600 m n.p.m. Działamy dwójkami lub trójkami. Wychodzimy z wszystkim do góry z zamiarem wnoszenia coraz wyżej kolejnych depozytów i przenoszenia kolejnych obozów, aż do ataku na wierzchołek bez schodzenia do bazy. Wraz ze wzrostem wysokości zachodziła naturalna selekcja i kolejne obozy są coraz mniej liczne. Prawdziwym pierwszym testem okazała się wspinaczka pomiędzy jedynką a dwójką. Tysiąc metrów przewyższenia w dość trudnym terenie przy zdobywaniu aklimatyzacji daje mocno w kość. Góra również nas nie rozpieszcza. Pogoda jest w kratkę, co nie pozwala nam na ciągłą akcję górską. Wieczorna łączność między zespołami w poszczególnych obozach upływa na opowieściach o niespodziankach minionego dnia i planach na kolejne. W kontaktach tych przoduje kolega Soya, który co rusz parodiuje łączność, wtrącając fragmenty z komedii Barei.
Po wspięciu się na tzw. plecy Piku Czapajewa (ok. 6200 m) schodzimy na przełęcz, gdzie zakładamy obóz III na wys. 5900 m. To zazwyczaj ostatni obóz w drodze na wierzchołek. Poniżej przełęczy położony jest obóz III od strony południowej, gdzie można znaleźć wiele jam śnieżnych, które są iście królewskimi lodowymi komnatami powiększanymi z każdym rokiem. Tu oczekujemy odpowiedniego dnia do wykonania ataku szczytowego. Towarzyszą nam piękne widoki zarówno na stronę północną, jak i południową z majestatycznym Pikiem Pobiedy. Pierwszy atak podejmuje 5 osób. Jednak z powodu bardzo silnego wiatru i skrajnie niskiej temperatury zdecydowaliśmy się zawrócić po półgodzinnej wędrówce. Odwrót był trafną decyzją, gdyż już po paru godzinach widoczne zauważyłem odmrożenie jednego z palców u ręki. Tego dnia szczyt udało się osiągnąć pozostałej czwórce: Kasi, Markowi, Adamowi i Pawłowi. Jeszcze tego samego dnia postanowiłem wraz z Gosią i Andrzejem przenieść obóz trzeci 200 metrów wyżej na skalną półkę. Dzięki temu mieliśmy za sobą dość długi odcinek pól śnieżnych. I tu zaczęła się moja opowieść...
Po ciężko przespanej nocy zbieramy się szybko do góry. Przeraźliwe zimno mocno doskwiera. Staram się za wszelką cenę przywrócić czucie w palcach u nóg. Nie jest to łatwe. Po około godzinie wspinania orientuję się, że Gosi i Andrzeja nie widać. Czekam na nich, lecz chwila postoju powoduje ponowny brak czucia. Wspinam się sam, starając się przypomnieć sobie charakterystyczne miejsca zapamiętane w czasie wspinaczki przed dwoma laty. Tamta wyprawa od strony południowej była dla mnie dobrą szkołą wspinaczki i egzystencji w górach wysokich, i choć nie zakończyła się dla mnie pełnym sukcesem (wycofanie się z wysokości 6800) zaowocowała sukcesami w kolejnych ekspedycjach.
Na 6500 metrach już jestem pewny, że nikt więcej na szczyt się dziś nie wspina. Mój odmrożony palec u ręki coraz bardziej utrudnia wspinaczkę. Doskwierają również wiejący wiatr i brak słońca. W pewnym momencie wydaje mi się, że jakieś 300 metrów poniżej widzę wspinającą się osobę. Wizja, że jest ktoś jeszcze, dodaje mi sił. W kulminacji kuluaru ogrzewają mnie pierwsze promyki słońca. Jednak sylwetka wspinacza poniżej okazuje się efektem mojej wyobraźni. Na szczycie dość długo szukam trójnoga. Ostatecznie robię mu zdjęcie z moim czekanem, potem jeszcze autoportret i po krótkim odpoczynku ruszam w dół. Niestety, pogoda nie jest dla mnie łaskawa i będąc na wierzchołku nie mogę delektować się widokami. Szkoda, że nie mogę podzielić się radością z sukcesu z kimś innym. Do obozu III docieram szczęśliwy i strasznie zmęczony. Obawiam się jednak o mój palec, który już ma na tyle dużego bąbla, że nie jest w stanie zmieścić w pięciopalczastych rękawicach. Do bazy dochodzę w dniu moich urodzin. Ostatecznie na szczycie staje ośmioro z dziesiątki uczestników.
PIK KORŻENIEWSKIEJ
Już pod koniec 2003 roku pojawił się pomysł na wyjazd w Pamir Tadżycki z zamiarem zdobycia dwóch siedmiotysięczników – Piku Korżeniewskiej oraz Piku Samani (Komunizma)...
Zapraszamy do lektury całego artykułu o zdobywaniu wszystkich pięciu 7-tysięczników byłego ZSRR. Dostępny jest w marcowych GÓRACH 3 (154) 2007.
(kg)