baner
 
 
 
 
baner
 
2007-05-15
 

PARALELA - nowela

Tego lata Joanna mimo ciążącej torby, z uśmiechem zadowolenia na twarzy idzie szybko ulicami miasta... Historia Jugosłowianina, który narażał życie w swoim kraju, a zginął w masywie Mont Blanc.

Apel - górskie służby ratownicze w Nepalu - przeczytaj koniecznie!


Życie błyszczy
Śmierć jest nieprzenikniona
Na dnie na pewno jest jego odbicie
Nasza nadzieja żyjących, skazanych.

O tym jak to się stało

Chwilę przed obudzeniem Vinko miał nieprzyjemny sen. I choć pozostawił on po sobie gorzkie smak, Vinko wspominał go dobrze, po prostu lubił sny. Lubił nawet złe sny.
Śniło mu się, że szedł nad brzegiem głębokiego jeziora otoczonego wysokimi górami rzeźbionymi potężnymi filarami. Wiatr towarzyszący chylącemu się do zachodu słońcu ślizgał się po powierzchni jeziora i marszczył wodę.
Z tyłu za nim, jakiś głaz oderwał się gdzieś wysoko od skalnej ściany i spadał, najpierw bezdźwięcznie i powoli, jakby się wahał, potem już z hukiem walił się prosto w dół.  Kiedy głaz dotoczył się do niego, wydawało mu się, że go rozpoznaje. Był czarny i krągły jak kula. Vinko wzdrygnął się, bo choć nad jeziorem przechadzali się przyjaciele, rodzina, inni ludzie, zdawało mu się, że kamienny blok wybrał właśnie jego za swój cel. W momencie gdy kamień miał w niego trafić, Vinko uskoczył na bok. Poczuł podmuch we włosach. Obrócił się i obserwował, jak głaz odbił się rykoszetem od ziemi, zanim wpadł do jeziora i zniknął tak, jakby go nigdy nie było… Na czarnej powierzchni jeziora kręgi wodne oddalały się do miejsca, w którym głaz uderzył w jego powierzchnię.

Nie pierwszy raz śnił o okrągłym jak kula, czarnym głazie. Właściwie nie był to zły sen. Za każdym razem był przerażony tym spadającym blokiem skalnym i za każdym razem udawało mu się uskoczyć na czas.
- Vinko, już druga godzina. Wiesz przecie, że trzeba wstawać, Joanna ściągała z niego śpiwór.
- Przecież mieliśmy wstawać o trzeciej.
- No tak, ale strażnik schroniska Vallot powiedział mi, że z powodu kanikuły trzeba wstać wcześniej.
W pełnym ludzi schronisku alpiniści przygotowywali się do wyjścia na szlaki. Każdy z nich starał się wyprzedzić innych, by wziąć swą szklankę herbaty, czy kawy. Powietrze było ciężkie od wyziewów dolatujących z WC, od suszących się skarpetek i innych niedobrych ludzkich zapachów, mieszających się z apetycznym zapachem kawy. Na stołach poniewierały się kawałki chleba, skórki od kiełbasy, od sera…

Wyruszyli razem w czarną noc kierując się śladami kawalkady innych, którzy wyszli przed nimi ze schroniska. Szli szybko chowając w kołnierze kurtek brody przed porywami wiatru. Udało im się dotrzeć na szczyt przed wschodem słońca. Po krótkiej radości i odpoczynku na szczycie, rozpoczęli niekończące się zejście. Joanna co jakiś czas siadała by odpocząć. Vinko nie miał serca zmuszać jej do marszu. I jego już nie bawiła ta monotonna droga w dół. Jednakże powinni zejść jak najszybciej i, jeśli to możliwe, to jeszcze przed południem, zanim następni nie zaczną krzyżować z nimi drogi i powodować zlatywania kamieni. Zejście było męczące, uchwyty skalne śliskie, bloki skalne chwiejne. Pełno zmęczonych ludzi przed nimi. Szli wzdłuż grani idącej nad kuluarem Gouter. Od czasu jakiś kamień odrywał się od ściany i ślizgał się po śniegu. Wtedy na całej długości grani ludzie zatrzymywali się, śledzili z trwogą lub ciekawością drogę jego poślizgu. Gwizdy i krzyki rozlegały się wokół, aby ostrzec alpinistów, którzy przekraczali na dole kuluar. Po daniu ostrzeżenia, każdy z nich podejmował drogę zejścia, mając w pamięci niebezpieczeństwo, które będzie na nich czyhać niżej.
Vinkowi chciało się spać, ale cichy, wewnętrzny głos mówiący mu ciągle „nie upadnij” utrzymywał go na jawie. Grań była łatwa, ale stroma i utrata równowagi mogła się skończyć w przepaści. Chciałby już znajdować się na dole, by świętować zdobycie szczytu. Chciałby już zawiadomić przyjaciół, rodzinę, że wszystko się dobrze odbyło. Widział się już, jak całuje ojca. Później pójdzie na grób Adomira opowiedzieć mu o smrodzie francuskiego klozetu, śladach zanieczyszczeń na śnieżnych stokach, no i oczywiście o świetlistym, białym szczycie Mont Blanc. Co będzie potem robił? Pomyślał z pewnym obrzydzeniem o czekającej go pracy, o sprzedaży kaset video, które czekały na niego w domu.

Dotarli w końcu do miejsca, w którym trzeba było przekroczyć kuluar. Joanna zaproponowała, by odłączyli się i zwinęli linę. W ten sposób, jeśli spadałyby głazy, będą mieli więcej możliwości manewru, żeby uskoczyć lub przyspieszyć. Przed nimi ludzie czekali na swoją kolej. Czuło się lekkie napięcie. Vinko spojrzał w głąb kuluaru. Ślad drogi był wyraźny. Wydawała się łatwa. Pomyślał, że Joanna miała te same umiejętności, co on i nie potrzebowała jego pomocy. Zwinął więc linę, schował do plecaka i oboje wyprzedzili osoby, które oczekiwały na przejście przed nimi. Znalazłszy się w słońcu Vinko musiał zmrużyć oczy. Słońce już przygrzewało, ale śnieg był twardy. Jego oślepiająca kula widoczna była między pionowymi filarami poszarpanego, zębatego grzbietu odcinającego się czernią od błękitu nieba. Miejscami skały błyszczały z powodu spływającej po nich wody. Wcześniej, gdy docierał do szczytu, widział podobny odblask. Był on jedynie nieco bardziej niebieski dzięki płatkom śniegu unoszonym wiatrem. To wejście na szczyt Mont Blanc było dla niego jak wyzwolenie z wszystkich gnębiących go wątpliwości.
Gdy znaleźli się pośrodku kuluaru, usłyszeli krzyki. Oboje spojrzeli ku górze. Niewielki głaz zjeżdżał szybko środkiem kuluaru. Joanna, która była z przodu przyspieszyła kroku. Vinko zatrzymał się. Chciał ocenić tor spadku kamienia, by móc uskoczyć we właściwą stronę. Niebezpieczeństwa miały tą dobrą stronę, że nie pozwalały na obojętność, wyrywały z nudy i letargu. Był prawie szczęśliwy, że ta biała góra wymaga od niego, by dokonał ponownie wyboru. Głaz kierował się w stronę lewego brzegu I Vinko pomyślał, że trzeba biec do przodu. Skoncentrowany na kamieniu nie zauważył, że dużo wyżej ogromny czarny blok skalny staczał się z wielką szybkością. To z jego powodu ludzie na górze ich ostrzegali. W jednej chwili blok był tuż i trafił prosto w niego.

O trudnościach z wyborem epitafium

Joanna wróciła z ciałem Vinko do swego kraju. Po pogrzebie poszła do domu teściów. Tad, ojciec Vinko, oszukiwał swój smutek szukając odpowiedniego epitafium. Po wielu bezowocnie spędzonych godzinach wezwał Bora do pomocy. Bor był pisarzem, przyszedł więc od razu popołudniu z kilkunastoma propozycjami.
- Vinko Stavic 1974-2003. Podczas wojny unikał bomb, ale kilka lat później to blok górski go  zgładził.   
Ochrypły głos Bora przebijał się z trudem przez gipsowe ściany pokoju Vinko. Joanna, stojąc między jego łóżkiem a oknem, wsłuchiwała się w to głębokie brzmienie. Pokój był mały, z dużym, kwadratowym oknem, które odbijało się w linoleum podłogi i oświetlało ciemne ściany z zawieszonymi drewnianymi, politurowanymi półkami pełnymi książek, rodzinnych fotografii i bibelotów.
- Vinco Stavic. Należał do ludzi, którzy nie uginają karku, gdy wolność jest zagrożona. Umarł, by ludzie pozostali ludźmi.
- Vinko Stamic ponad wszystko kochał wolność. Góry dawały mu przestrzeń, w której mógł się jej oddawać.
- Umarł jako człowiek wolny.
Joanna otworzyła drzwi do salonu.  Tad i Boro siedzieli przy stole, na którym stały dwie filiżanki gorącej herbaty. Unosząca się z nich para tworzyła małe, srebrne chmurki, które kręcąc się ulatywały ku górze.
- Czy musimy od razu wybrać? Zapytała Joanna.
- Kamieniarz nie będzie zawsze miał do swej dyspozycji takiej pięknej, marmurowej płyty. Powiedział Tad.
- Nie rozumiem, jak można ująć jego życie w kilku słowach. Wszyscy ci, którzy zostali zabici w czasie wojny nie wybierali swojej śmierci. On przeżył, nie zabili go strzelcy z zasadzki. Nie zależnie od tego, czy zginął od miny na stokach Góry Prenj, czy na stokach Mont Blanc, nie zmienia to w niczym wartości jego życia. Vinko był zawsze taki sam, przed wojną i po wojnie. To był zawsze ten sam człowiek.
Tad podniósł się, by się zbliżyć do synowej, ale w końcu zrezygnował i podszedł do okna.
- Czyżbyś wolała anonimowy grób dla niego, tak jakby Vinko nic za sobą nie zostawił?
Tad pytał Joannę tonem spokojnym i neutralnym. Pewnie łagodnością głosu chciał osłodzić to pytanie pełne wyrzutu. Może potrzebował epitafium, by ulżyć swemu cierpieniu.
Joanna została przy stole w pół ruchu z ręką opartą na oparciu krzesła tak, jakby nie mogła podjąć decyzji. Tak jakby wybór epitafium miał zakończyć definitywnie życie  jej ukochanego.
Odwróciła się do Bora.
- Vinko mógłby napisać sam swoje epitafium, powiedziała.
Skoncentrowany na pisanym właśnie zadaniu, Bor nie usłyszał Joanny. W swoim kącie stołu, z głową pochyloną nad kartką, odczytał je. Podsumowywało ono w kilku słowach życie Vinko. Właśnie ostatnie  natchnienie przyniosło mu rozwiązanie:
- Vinco Stavic kochał życie. Pragnął działać tak, aby jako wolny człowiek poznawać świat. Jego życie było bogate, ale za krótkie. Przeznaczenie i niebezpieczne drogi były tego przyczyną.

O tym jak jest trudno w życiu wybierać

Różnym wyborom w życiu Vinko poświęcał większość swojego czasu. Tak też było rano z wstaniem z łóżka. Jeszcze leżąc, zastanawiał się, jaka jest pogoda. Po przebudzeniu była to pierwsza myśl. Patrzył na światło przesączające się przez żelazne okiennice, na ciepły, niebieskawy promień słońca kładący się na podłodze. Jeśli promień miał odcień żółty Vinko rozciągał usta w półuśmiechu i wstawał, by otworzyć okno.
Ale dziś zamiast uśmiechnąć się pełną gębą, skrzywił się na widok ulicy w jasnym świetle poranka.
Mieszkał na siódmym piętrze betonowego bloku i aby zobaczyć stare domy centrum Prozor rozciągającego się u stóp ośnieżonego szczytu Prenj, wystarczało mu trochę się pochylić. Jeśli była ładna pogoda Vinko nie pochylał się, tylko znowu się kładł i już z łóżka obserwował na tle parkowego wzgórza, ciemne kontury kominów.
W parku padający śnieżek przedwiośnia nie zdążył jeszcze zamienić pięknej zielonej trawy w obrzydliwe błoto. Byłoby mu przyjemnie przejść się po niej w promieniach słońca. Jednak równie dobrze mógł skorzystać z tego poranka by pójść do miasta. Od dwóch dni ulice były spokojne. Może uzyskałby jakieś informacje o nowym transporcie z żywnością.
Ale Vinko został w swoim łóżku.
Tego dnia, przyszedł do niego jego przyjaciel, Adomir. Siedział na brzegu łóżka i nic nie mówił. W jego malutkim pokoju wystarczyło, że był ktoś więcej, by para osiadała na szybach. Idąc do okna Vinko spostrzegł, że Adomir lekko się uśmiecha.
- I co? Masz jakieś nowiny?
- Nie. Przyszedłem jedynie, by zaproponować Ci pracę, powiedział Adomir, wysilając się, by nadal zachować uśmiech.
- …
- W gazecie. No nie masz co marzyć, nie w redakcji. Chodzi o kolportaż. Proponowano mi ją. Praca jest niebezpieczna i źle płatna.
- To dlatego jej nie chcesz.
Na nowo Adomir lekko się uśmiechnął.
- Nie, to z innego powodu. W poprzednim tygodniu zaangażowałem się do wojska.
Przed kilku tygodniami, kiedy rozmawiali z sobą o takiej możliwości, oboje odczuwali niechęć do tego pomysłu, a nawet smutek. Tym bardziej trudno było zrozumieć uśmiech Adomira. Wyglądało na to, że wybrał między złem i dobrem. W rzeczywistości nie było takiego wyboru. Dla Adomira było to najmniejsze zło z możliwych rozwiązań. Nie miał powodu do radości.
- Jeśli chcesz można pewnie jeszcze to zmienić? Możesz ty się zapisać do wojska na moje miejsce…
Vinko pozostał bez słowa. Nie miał ochoty wybierać. Patrzył w okno, które choć było otwarte, pokrywało się parą. Powiedział sobie, że jeśli para pokryje okno w ciągu trzech minut, weźmie proponowaną pracę. Jednak po kilku chwilach jego milczenie stało się krępujące. Adomir, który przestał się uśmiechać, mógł odebrać to milczenie jak presję na niego.
- Najtrudniej jest wybierać, powiedział Vinko.
Vinko był „opiekunem rodziny” i dzięki temu był zwolniony z wojska. Godził się nawet na to, by uznawano go za tchórza. Podział ról wydawać się mógł zrównoważony. Ale pasywność Vinka zmieniała sytuację na jeszcze brzydszą. Czy to miało jakieś znaczenie, że zostanie po prostu w mieście, gdy tymczasem Adomir wyruszy na front, tam, gdzie co dzień ludzie ginęli jak muchy.
Po chwili podmuch powietrza zatrzymał się w otwartym oknie i para pokryła całą szybę.
Zdecydował więc podjąć pracę choć jak Adomir uważał ją za niebezpieczną i źle płatną.

Jak Vinko usiłował uniezależnić się od ryzyka

Miał kolportować gazety w północnych dzielnicach miasta, musiał więc przechodzić przez główne ulice, na których był wystawiony na strzały ukrytych na dachach strzelców.
Z początku idąc z małym wózkiem wypełnionym gazetami drętwiał ze strachu. Stał za murem z odpadającym tynkiem i czekał za ludźmi na swoją kolej, aby przebiec 200 metrów przez bulwar. Stojący koło niego człowiek z torbą, w nieprzemakalnym płaszczu zagryzał usta. Ranek był chłodny. Nocą zimny wiatr przygnał czyste, górskie powietrze, które pozostawiało w ustach lekki, słodkawy smak. Topole były jeszcze bez liści, ale słońce złociło na nich pierwsze pąki.  Człowiek w nieprzemakalnym płaszczu wielkimi krokami przemierzał już ulicę. Szedł bardzo szybko. Jego ruchy przypominały mechaniczną kukłę, tak jakby każdy jego krok był policzony. Tak jakby niepewny krok, zmieniający coraz to kierunek marszu mógł uchronić od nieszczęścia. Mimo to facet będąc już na środku ulicy, nie mógł się powstrzymać od spojrzenia do tyłu, tam gdzie można było przypuszczać, że ukryty jest strzelec. Na pierwszy rzut oka ten krótki przystanek nie miał żadnych konsekwencji, jedynie zaburzył rytm kroków i przyjętą logikę postępowania. Młody człowiek, który wyruszył jako następny, przyjął zupełnie inną strategię. Na zmianę biegł i zwalniał. Z pewnością by zmylić strzelca. Ten sposób podobał się Vinkowi, więc starał się go naśladować. Jednakże po dojściu na drugą stronę bulwaru nie był z siebie zadowolony. Naśladując innego narażał swe życie wydając je w ręce strzelca. W następnych dniach postanowił jak najczęściej zmieniać strategię. Wybierał  też różne miejsca przejścia i różny czas.
Jego wyobraźnia przez kilka tygodni podpowiadała mu różne rozwiązania. Jednakże pewnego ranka znalazł się w tym samym miejscu w towarzystwie tego samego człowieka. Człowiek nie zmienił strategii i jego przejście było jak dwie krople wody podobne do poprzedniego. Słońce oświetlało w ten sam sposób gałęzie topoli. Pąki były troszeczkę tylko więcej otwarte, lekka mgiełka oparów wywołanych gorącą temperaturą była tylko niewiele gęstsza. Vinko był ciekaw, czy człowiek miał zawsze tak mechaniczne ruchy. Było coś nie do wytrzymania w tym widoku człowieka robiącego te same kroki, w tym samym płaszczu i z tą samą starą torbą w ręce. Tak jakby cała ludzka małość skondensowała się w tym obrazie.
Najpierw myślał że facetowi brakowało po prostu wyobraźni i dlatego przechodził zawsze w tym samym miejscu, w ten sam sposób. Ale było też możliwe, że przechodził już od dawna i wykorzystał różne inne kombinacje. Nie oznaczało to może, że jest to dla tego człowieka najlepszy sposób lecz, że po prostu wszystkie inne metody były równie warte i pozostawało jedynie zdać się na przypadek I dobrą wolę strzelca.
Przez chwilę zamierzał zmienić strategię, albo przejść po południu. Musiał jednak zdać sobie sprawę z oczywistości. Widok tego biednego człowieka z torbą dlatego był nie do zniesienia, bo uwidoczniał zamknięty krąg jego własnych doświadczeń. On też wkrótce wykorzysta wszystkie istniejące możliwości.
Ulica znowu była pusta. Ludzie w kolejce za nim niecierpliwili się. Vinko czuł się niezdolny, by wymyślić strategię przejścia bulwaru. Myślał: ani wielkie kroki, ani zmiana rytmu.
Wychodząc z cienia poczuł różnicę temperatury. Na bulwarze słońce mocno grzało. Ciepłe powietrze, delikatnie muskało go po twarzy. Szedł wolnym krokiem. Gdy był na środku ulicy, usłyszał kogoś za sobą: „kopnięty w mózg!” Był w pełni świadom niebezpieczeństwa, ale widziany chwilę temu obraz człowieka z torbą robił na nim znacznie większe wrażenie niż schowany gdzieś strzelec.
Patrzył w szarość ulicy. Pierwszy raz jej się przyglądał. Koło chodnika asfalt był głęboko pofałdowany, miejscami miał dziury wypełnione najróżniejszymi śmieciami. Zrobił jeszcze kilka kroków stawiając ostrożnie stopy. Zdawało mu się, że wszystko co się poniewierało na asfalcie mogło stanowić nową zasadzkę. Kilkadziesiąt metrów dalej stał na środku ulicy opuszczony samochód, dalej inny, kompletnie spalony tworzył jakąś dziwną perspektywę, tak jakby przedstawiał przeznaczenie tego na pierwszym planie.
Topole rosnące wzdłuż ulicy otoczone były aureolą światła. Prostokątne bloki mieszkaniowe na pagórku kończącym bulwar współgrały z krągłymi koronami drzew, zaś otaczające wszystko wysokie wzgórza nadawały całości doskonałą prawie harmonię. Zwykle strzały oddawane były z kwadratowych okien budynku na końcu bulwaru. Dotarłszy na drugą stronę ulicy Vinko pytał się sam siebie czy nie powinien porzucić tej pracy. W sumie jednak wychodziło na jedno: w ten czy inny sposób zabijał czas.

O tym jak pojawia się idea lepszego świata

Był początek lata. Nie spostrzegł tego, bo topole rzucały cień na brudną ścianę, o którą oparła się dziewczyna. Vinko stanął z wózkiem obok niej czekając na swoją kolejkę przejścia przez bulwar.
- Czy dużo sprzedajesz, zapytała dziewczyna patrząc na niego z podziwem.
- Drukują i rozchodzi się, odpowiedział bez odwracania głowy i przesunął się w stronę bulwaru. Przyzwyczajony był do miłych uwag w czasie rozprowadzania nakładu gazety. W większości robiły je starsze osoby, które czytały gazetę i z którymi nie miał wspólnych tematów rozmowy. Nie miał też nic przeciwko starym. Zwykle czuł się dobrze w ich towarzystwie, podobnie jak ze swym dziadkiem. Jednakże w czasie tej pracy, co raz mniej znosił brak zrozumienia.
To prawda, że przechodzenie przez bulwar pod obstrzałem było związane z ryzykiem, że mogło być uznawane za dowód odwagi. Ale właśnie odwagi brakowało mu najbardziej.
Młody głos dziewczyny zwrócił jego uwagę. Było w nim lekkie wahanie, które tłumaczył sobie otwartością umysłu… Może jednak była to tylko nieśmiałość… W cieniu brudnego muru przyjrzał się uśmiechniętej, raczej niewielkiej dziewczynie z iskrzącymi się oczami. Wyszła z cienia i kupiła od niego gazetę.
- Podobał mi się wasz artykuł od wydawcy z ostatniego piątku, powiedziała.
- Nie czytałem.
Nie chciał się tłumaczyć, ale powiedział to z żalem i pomyślał, że dziewczyna mogła to tak zrozumieć. Nie wstydził się braku zainteresowania dla zawartości dziennika. Pozostawało w  nim odrobinę żalu raczej z tego powodu, że dziewczyna zainteresowała się nim tylko z powodu jego rzekomego zaangażowania. Nie chcąc ryzykować raz jeszcze fałszywej oceny nieistniejącego w nim bohaterstwa, ruszył wielkimi krokami przez bulwar…
Po kilku dniach dziewczyna była znowu na jego drodze. Tym razem kupiła od niego kilka egzemplarzy.
Sąsiedzi z jej bloku chcieli też mieć gazetę. Nazywała się Joanna i miała mniej więcej tak jak i on, dwadzieścia lat.
Gdy wrócił do domu, usiadł w kuchni i po raz pierwszy otworzył gazetę na pierwszej stronie. Był jeszcze podejrzliwy wobec dziewczyny, ale była taka ładna… W końcu czytanie gazety nie odbierze mu przecież jego krytycznego zmysłu. Jeśli będzie miał okazję powie coś poważnego dziewczynie.

W następnym tygodniu Joanna przeszła z nim dużą część jego drogi. Na zmianę ciągnęli wózek z gazetami po pagórkach miasta. Joanna dużo mówiła. Od czasu do czasu, gdy uważał, że gada za dużo, przez kilka minut przyspieszał korku. Joanna, tracąc oddech, uciszała się. Oczywiście nadal była pełna podziwu dla niego, ale w jej wypowiedziach czuło się wrażliwość i pewną wstrzemięźliwość. Czuł się dużo mniej skrępowany. Wydawało mu się, że była zdolna zrozumieć go.
Na przykład, mówiła o ostatniej wizycie prezydenta Francji. Był to temat, który w ogóle go nie obchodził. Jednak Joanna analizując różnice między tym, co przeżywali na co dzień, a tym o czym donosiły zachodnie media, wzbudziła jego zainteresowanie. Opisała różnicę między rzeczywistością wojny i wojną jej obrazów. Zarówno Amerykanie, jak i Europejczycy byli strategicznie zainteresowani braniem udziału w konflikcie. Dla nich ważny był ich udział, a nie koniec masakry. Tego dnia nie zabrakło oczywiście kilku gapiów, by oklaskiwać Francuzów. W blokadzie, w jakiej żyli, można się było czuć prawie mniej samotnym. W końcu jest ktoś, kto chce usłyszeć o naszym cierpieniu.  Ale co to zmienia?
- Jest mniej bombardowań, tymczasem dziennik bierze udział w wojnie obrazów. Gazeta nic nie zmienia, dorzucił Vinko.
- Ależ nie, dla nas to jest zmiana. To jest medium lokalne, należy do tutejszych mieszkańców i jest dla nich. Łączy nas.
Myśl, że on sam czemuś służy była dla niego zupełnie nowa. Nie przygotował się do niej. Od początku odrzucił ją jako poniżającą iluzję i nieuzasadnione uproszczenie. Mógłby jej odpowiedzieć, że nie trzeba mylić własnych potrzeb z potrzebami ogółu. W tym mieście pozbawionym nadziei każdy musiał mieć swoją strategię przeżycia. Każdy musiał znaleźć jakiś sposób, by przeżyć jeszcze jeden dzień. Nie chciał jednak zgodzić się na to, by sposób ten był również wspólny dla wszystkich. Jednak Joannie udało się zasiać ziarno wątpliwości.
Przejście przez bulwar było nadal równie trudne. Idąc po bulwarze miał zawsze nieprzyjemne uczucie, że za wiele zdaje się na przypadek. Wydawało mu się jednak, że wyszedł już z letargu. Wchodząc na asfalt bulwaru nie myślał, że musi wspinać się na wznoszący się przed nim mur własnej rezygnacji. Raczej było to trudne do opanowania podniecenie.
Pewnego dnia źle obliczył ilość egzemplarzy wziętych do rozpowszechnienia. Oznaczało to, że albo  nie obsłuży połowy swojego sektora, albo też raz jeszcze wróci do redakcji. Ze zdziwieniem stwierdził, że choć wybrał drugą z tych możliwości, nie czuł się sfrustrowany. Dawniej nie miałby nawet pomysłu by iść jeszcze raz. Teraz to, że jeszcze raz wystawi się na niebezpieczeństwo nie było dla niego problemem. W czasie ponownego przejścia był oczywiście bardziej zmęczony i tak samo pełen strachu, ale za to odczuwał zadowolenie z siebie. Wprawdzie podjął swoją drogę wolniejszym krokiem, był jednak zdecydowany rozwieźć gazetę do wszystkich dzielnic, które jej jeszcze nie dostały.
- „Udało się Panu jednak przejść, zaczęliśmy się niepokoić o Pana.” Vinko napotykał pełne uznania dla niego twarze na każdej następnej ulicy.
Stary człowiek zbiegł z piętra, gdy tylko zobaczył, że nadchodzi.
- Nie trzeba było schodzić, wszedłbym do Pana, powiedział Vinko
- Już nie czekaliśmy na Pana, powiedział stary człowiek między dwoma oddechami.
I dał mu za gazetę pieniądze z małym napiwkiem, ściskając mu równocześnie dłonie swymi zniszczonym od pracy rękami. Nie było niejasności, każdy miał swój interes, stary, bo dostał dzisiejsze nowiny, Vinko, bo czuł się potrzebny mieszkańcom.
Wracając, przeszedłszy ponownie bulwar myślał, że jest zadowolony po prostu dzięki adrenalinie, która wydzieliła się wraz z pokonaniem strachu, po chwili jednak spostrzegł, że jego podniecenie i satysfakcja miała swoje źródło w uścisku dłoni przez starca.

O tym jak powracają wątpliwości

Wydarzyło się to wtedy, gdy Vinko zastępował innego sprzedawcę gazet, który miał swój rewir na przeciwnym skłonie miejskiego pagórka. Skończył swój obchód i wracał do domu, by spotkać tam Joannę. Szedł równym krokiem po ciemnych, nie oświetlonych ulicach, które o zmroku miały ciemnogranatowy kolor. Ulice i domy były jeszcze dobrze widoczne. Kiedy skręcił w nową ulicę, musiał się zatrzymać na widok Mont Prenj. W perspektywie budynków ulicy góra rozświetliła się zachodzącym słońcem. Wokół niego ludzie kontynuowali ich drogę, jakby nic takiego się nie stało.
Samochody przejeżdżały, pies przechodził przez ulicę, wszyscy spieszyli się zapewne, by wrócić do domu przed zapadnięciem nocy. To nie pierwszy raz widział szczyt góry o zachodzie, ale w tej dzielnicy, którą ledwie znał widok był inny, wydawał się dziwny.
Ponownie spuścił oczy patrząc na budynki ulicy jeszcze ciemniejsze, bo  widziane teraz pod światło. Nie znał tej dzielnicy, ale był pewny, że już tu był i nie zauważył Mont Prenj. Może był tu wcześnie rano, albo też było brzydko, może po prostu widoczność nie była dość dobra i kształt góry zacierał się i zlewał z miejskim widokiem. Teraz góra dymiła przyklejoną do czubka jasną, lekko zaróżowioną chmurką widoczną na tle obłoków mających ten sam co ona odcień. Śnieg leżał nisko na halach, które były w części zasłonięte budynkami. Zdawało mu się że rozpoznaje Dreżnice, skałę, na której robił pierwsze kroki wspinaczki. Obliczył szybko miesiące i lata, które upłynęły od czasu, gdy te górskie tereny stały się niedostępne. Pomyślał, że po zniesieniu blokady, tam właśnie trzeba zrobić pierwszą wycieczkę. Zapewne to, że znał tak dobrze ten pejzaż, zwróciło jego uwagę, gdy tymczasem wszyscy przechodnie spieszyli do swoich zajęć.  Niektórzy wracali do siebie zadowoleni, że napotkali konwój i mają co włożyć do garnka, inni przygotowywali już ich plany na przyszłość: dołączenia do takiej tam brygady, przeszmuglowania jakeś informacji lub przeniesienia przez blokadę pieniędzy. Może planowali walczyć lub pomóc w walce. Pewnie byli pełni iluzji, ale zadowoleni.
Nagle poczuł się obco w swoim własnym mieście. Na co ten cały ruch oporu, na co te samozaparcie? Widoczny kontrast między oświetleniem budynków i cieniem gór na horyzoncie pchał jego myśli w inną stronę.
Czy miasto byłoby wolne, czy okupowane, czy by zostało zniszczone, czy uratowane, jakąż to różnicę robiło dla Mont Prenj? Nic to nie zmieniało.

Minął już rok od czasu, jak przestał wątpić w sens obchodu z gazetą swego rewiru w mieście. Wystarczyło jednak, że przeszedł tą ulicą, by na nowo poczuć wątpliwości, których nie miał od czasu spotkania Joanny. Dzisiejsze „objawienie” Mont Prenj było obietnicą odzyskania utraconego świata.
Przez wiele dni myślał o tym „objawieniu”. Odczuł intensywne pragnienie, by znaleźć się na tym wyniosłym i chłodnym szczycie. Wyobrażał sobie, że siedzi między zaspami, w zawierusze śnieżnej i czuje szczypanie mrozu na skostniałych od zimna policzkach i to jego wytrzymałość pozwala mu pokonać uczucie przejmującego zimna.
Tymczasem w mieście i na sąsiednich pagórach ludzie zabijali się. A w górach pozostawał nadal nie zajęty przez nikogo, zaciszny świat.
Na drugi dzień Vinko próbował się dowiedzieć, czy pozostały jeszcze jakieś możliwości opuszczenia miasta. Dzięki kilku uciekinierom, którzy powrócili z Zachodu wiedział, że życie tam nie jest łatwe i że wcale nie jest pewne, czy gdzie indziej będzie miał więcej możliwości, by pójść w góry. Ale to cudowne „objawienie” Mont Prenj uświadomiło mu, że poza bombardowaniami, zasadzkami strzelców, poza podniecającym powstańczym oporem istnieje inny świat. Znowu narzucał się wybór.

O tym jak  przyjaciele wyruszyli na wspinaczkę

Wieczorem spotkał Adomira, który miał na kilka dni przepustkę. Razem poszli do pobliskiego baru.
Vinco zamówił piwo, Adomir śliwowicę. Zaraz potem grupa bębniarzy i perkusistów zaczęła grać. Adomir nucił cicho.
- Nie musisz koniecznie mi opowiadać o twoich przeżyciach, ale powiem ci otwarcie, interesuje mnie co ostatnio robiliście na froncie.
- To do niczego, niczemu to nie posłuży - odpowiedział Adomir.
Vinko był trochę rozczarowany, ale spodziewał się tego, co więcej dawało mu to możliwość, by pomówi o Mont Prej. Spuścił oczy i bawił się uchem swego kufla. Był zakłopotany, miał skrupuły opowiadać o swych marzeniach, gdy tymczasem Adomir przyszedł tu po wielu tygodniach spędzonych w morderczym bagnie wojny. Pytał się siebie, czy Adomir mu odpowie: „Coś ty,  Mont Prenj! To czyste wariactwo! Nie wspomnę nawet o trudnościach z roztopami wiosennymi, ze znalezieniem haków, zanim zrobimy ćwierć drogi podejścia do skał, zostaniemy zamienieni kulami w dwa sita”.
Wiedział równie dobrze jak Adomir, że najtrudniejsze będzie przekroczenie frontu. By zdobyć jego zgodę, postanowił przedstawić mu sposób przejścia przez wąwóz Rakitnicy. Przejść tam, gdzie będąc chłopcami szukali skałek nadających się do wspinaczki. Znali go wystarczająco dobrze, by przebić się przez gęstą roślinność do płaskowyżu prowadzącego do Prenj.

Oboje na przemian biegli i szli całą noc, by jeszcze przed wschodem słońca przebiec pustynny płaskowyż i dotrzeć po ciemku do stóp góry. Wyruszyli w kierunku hal za miastem nocą. Nie zatrzymali się ani razu, zanim nie dotarli do wąwozu i nie natrafili na drogę.
Teraz musieli wybrać, albo nadal iść wąwozem ryzykując, że na płaskowyż dotrą za dnia, albo też pójść drogą. Jeśli jeszcze nie minęli linii frontu, to pewne, że droga będzie zamknięta i zaminowana. Decyzję podjęli w jednej chwili.
Dno kanionu rozszerzało się, gęsta roślinność powoli zastąpiły skalne bloki, a nawet małe plaże pokryte otoczakami. Przekraczali te łatwiejsze przestrzenie wielkimi krokami. Od czasu do czasu poruszone ich nogami kamienie spadały do rzeki. Zatrzymywali się nasłuchując ich hałasu. Z niepokojem spoglądali na ściany kanionu. Jednak hałas, który robiła rzeka nie pozwalał usłyszeć ich własnych kroków. Dalej, u wylotu wąwozu można było dostrzec niższą grań Prenji, wyraźnie widoczną na tle pełnego gwiazd nieba. Wydawać się mogło, że się z sobą umówiły, by oświetlić góry. Nawet otoczaki koło rzeki wydawały się być oświetlone ich promieniami. To jednak księżyc, schowany gdzieś za horyzontem posiadał nocą przywilej, który dawał mu władzę nad światłocieniem.
Kiedy wyszli z kanionu, stawiając stopy na nieurodzajnym, kredowym płaskowyżu, jasność świtu zagrażała już gwiazdom na wschodzie, rozjaśniała śniegi na graniach i białoszare plamy śniegu na prawie poziomym i pustynnym płaskowyżu. Jednak potężna skalna ściana góry wraz ze swymi filarami pozostawała w głębokiej czerni pociętej śnieżnymi pionowymi kuluarami. To właśnie jednym z nich zamierzali się wspiąć na szczyt.
Zaskoczyła ich jednak groza wiejąca od ściany zatopionej jeszcze w nocnej czerni.
- Z tej strony wygląda bardzo stromo, powiedział Vinko.
- To prawda, przytaknął Adomir.
Po przejściu płaskowyżu założyli raki i zaczęli wspinaczkę. Kolce raków mocno wbijały się w lód dając im poczucie równowagi. Komin, którym się wspinali, wgryzał się w skalną ścianę między dwoma filarami, które u góry zbliżały się do siebie pozostawiając jedynie wąską, zlodowaciałą strugę wielkości dwóch czy trzech metrów. Od czasu do czasu z góry usypywał się na nich świeży śnieg, najpierw obsypując ich całych, by w końcu otoczyć im nogi lodowatym kompresem. Vinko nie czuł już zmarzniętych dłoni i chciał się zatrzymać, by je rozetrzeć. Ale Adomir sugerował, by raczej wspinać się szybciej i zatrzymać się dopiero, jak wzejdzie słońce. Podmuchy wiatru, czyszcząc skały, nadal zsypywały na nich śnieg z wyższych partii ściany. Vinko zaczął obawiać się kamieni, które uwolnione od podłoża ciepłem dnia, mogły spadać, może właśnie ich kuluarem. Zatrzymali się przed stromszym występem i pod przewieszką, chroniącą ich od usypującego się śniegu, zainstalowali stanowisko asekuracyjne. Krew zaczynała krążyć w ich członkach sprawiając nieznośny ból. Cała ta droga  powoli, w sposób ledwo zauważalny, zmroziła ich do kości. Walili rękami o plecy, by spowodować szybsze krążenie krwi. Wydawało im się, że mróz upodobnił ich ciała do twardości otaczających skał.
Schowani w zaciszu przewieszki w przerwie między filarami przyglądali się zalewającym niebo kolorom jutrzenki. Schronieni wśród skał, byli dla innych niewidoczni. Stanowili część góry.

Po rozgrzewce podjęli wspinaczkę stromym, wybielonym śniegiem kuluarem, który po czterech długościach liny doprowadził ich na szczyt. Nie było spadających kamieni, wspinaczka była przyjemna. Uścisnęli sobie ręce i usiedli by wygrzewać się w promieniach słońca. Wiatr ucichł. Panował kompletny spokój. Ze szczytu widać było rozciągającą się aż po horyzont dolinę. Daleko, na zachodzie pojawiały się ledwo widoczne, zanurzone jeszcze w półmroku zarysy innych miast.
Pozostali na szczycie cały dzień. Doczekawszy się zmroku podjęli drogę powrotną przez kuluar, płaskowyż, wąwóz. Na odkrytych przestrzeniach płaskowyżu ponownie ogarnął ich strach. Niepokój powrotnej drogi kontrastował z ciszą i harmonią, które odczuwali na szczycie.
Na drugi dzień Adomir powrócił do swej brygady, natomiast Vinko cały dzień odpoczywał.
Porządkował górski sprzęt i rozpamiętywał wczorajszą wspinaczkę. Dotknięcie raków przywracało wspomnienie skrzypiącego śniegu. Haki przypominały chwile ich wbijania. Jednakże jak tylko skończył te porządki, uczucie niepewności powróciło.
Zadzwonił do gazety i powiedział, że jest chory. Cały dzień przeleżał w łóżku, obserwując promień słońca z upływem godzin przesuwający się po podłodze.
Nie został mu jednak dany czas, by w pełni przeżyć ten kryzys. Wieczorem przyszła Joanna.
Po drodze spotkała zapłakaną siostrę Adomira, który dotarł do swej brygady w momencie bombowego nalotu i zginął na miejscu od wybuchu.

O wolnym wyborze Vinka

Rok później miasto nie miało już blokady. Bombardowania się skończyły i każdy mógł opuścić miasto, kiedy chciał. Już nikt nie rozmawiał o skończonej wojnie.
Pięknego, słonecznego dnia, w pierwszą rocznicę śmierci Adomira, Vinko wraz z Joanną udali się na cmentarz.  Gdy odnaleźli grób, Joanna ujęła go za rękę. Jej ciepłe palce głaskały czule wnętrze jego dłoni. Vinko stawiał sobie pytanie, cóż takiego mogły one w niej wyczuć.
Puścił jej rękę i odwrócił się plecami od grobu. Powyżej pagórków horyzont zamknięty był przez odległe szczyty z uczepionymi do nich kłębiastymi, białymi chmurami. Jeśli Adomir byłby z nimi, na pewno by się wściekał, że nie wykorzystują tego pięknego dnia na wspinaczkę. Tymczasem on, Vinko, mimo wielokrotnych obietnic od czasu odzyskania wolności, nawet do tej pory nie znalazł czasu, by pójść z Joanną na Mont Pernj.
Spojrzał ku miastu, które rozciągało się poniżej. Słońce rozgrzewało dachy domów. Nagrzane powietrze nad nimi drgało. Od czasu do czasu na cmentarne wzgórze dochodziły miejskie odgłosy dowodząc, że tam na dole życie, choć może bardziej surowe, podjęło swój normalny rytm. Mieszkańcy szli do pracy, nosząc w sobie wspomnienie swych zmarłych.
Czy właśnie na to wszyscy czekali podczas wojny?
Podobny innym, Vinco pracował, by zarobić pieniądze. Kilka miesięcy wcześniej podjął się sprzedaży i rozwózki filmów video na terenie całego regionu. Przyjął tą pracę z radością, choć zajmowała mu dużo więcej czasu, bo mógł jednak dzięki niej znacznie więcej zarobić.
Gdyby nie rocznica śmierci Adomira, pracowałby jeszcze długo, ale na widok grobu i gór coś uległo przemianie. Ponownie narzucała się konieczność wyboru: co zrobić z zarobionymi pieniędzmi.
Jak tylko znalazł się w swym pokoju to pytanie pojawiło się szybciej niż zwykle. Zbliżył się do okna, patrzył na wyzwolone miasto i czuł jego obezwładniającą moc. Mimo tego wiedział, że jest wolny, niezależny miasta, że wybór należy do niego… Wspomnienie widoku gór powróciło, a wraz z nim przyszła niespodziewana odpowiedź. Nagle nabrał pewności, że wejście na szczyt Mont Blanc bdzie najlepszą formą użycia zarobionych pieniędzy.

Epilog

Tego lata Joanna mimo ciążącej torby, z uśmiechem zadowolenia na twarzy idzie szybko ulicami miasta. Dochodzi do cmentarza, przebiega nieregularne alejki i zatrzymuje się obok całkiem świeżego grobu. To grób Vinko. Sąsiedni to grób Adomira. Ze swej torby wyjmuje marmurową płytę z epitafium:

Krew zmarłego w wypadku
Na ulicy nie jest ta sama
Co krew tego, który umarł dla wolności
Choć i ta również wylana została na drodze życia.
Każda z nich ma swój własny kolor
I na swój własny sposób wyraża cierpienie.

Autor tekstu: Stefan Cieślar, przewodnik wysokogórski, zginął wraz z  Jean-Baptiste Moreau, Raphael Perrissin, Vincent Villedieu 27 października 2006 r. na południowej ścianie Ganesh VII w Nepalu.

Tłum. z francuskiego: Elżbieta Cieślar




Więcej informacji o wypadku i Stefanie:

http://www.nyka.home.pl/gaze_gor/pl/gg_index.htm

http://www.passionmontagne.com/

http://revenir-du-nepal.over-blog.org/reglement-blog.php

 

 

KOMENTARZE
Nick *:
 k
Twoja opinia *:
 
Dodaj komentarz
 
 
 
Copyright 2004 - 2024 Goryonline.com