Mont Blanc uchodzi za górę prawie dla każdego. Podczas skiturowej wyprawy zorganizowanej przez firmę Salewa szczyt pokazał nieco inne - niezbyt przyjazne, a nawet groźne oblicze. Tym większa była nasza satysfakcja z jego zdobycia oraz poczucie, że podczas załamania pogody zdob ywanie szczytu oraz po prostu – bycie w górach - nabiera zupełnie innego wymiaru.
9 maja ekipa w składzie Jacek Grzędzielski (Salewa), Tomasz Gorszko (Salewa), Grzegorz Rojek (Polar Sport), Agnieszka Szymaszek (Góry), Mieczysław Ziach (przewodnik IVBV, TOPR), Zbigniew Młynarczyk (przewodnik IVBV, Bergprofis), po wcześniejszej aklimatyzacji na czterotysięcznikach Breithorn i Allalinhorn, stanęła na wierzchołku Mt Blanc. Była to tura narciarska wiodąca przez Grand Mullets. Zwykłego zjazdu jednak nie dane nam było zaznać. To byłoby zbyt proste…
Zostawiamy za sobą pośrednią stację Augille du Midi. Po wczorajszym błękitnym niebie nad szczytem Mt. Blanc, Igłami Chamonix i wysmukłą Petit Dru, dziś nie ma ani śladu. Szczyty giną w chmurach. Zakładamy foki na narty i ruszamy. Na pośredniej stacji kolejki ktoś gra na trąbie. Jacek wysnuwa hipotezę, że trębacz urwał się z filharmonii, by ćwiczyć grę na instrumencie oraz… płuca – na tej wysokości. Żegnani idiotycznymi dźwiękami trąby wspinamy się stromym trawersem na morenę boczną. Mam ogromną tremę, choć są z nami dwaj przewodnicy IVBV. Ufam im tak, że gdyby wystrzelono nas z nimi na nartach w kosmos, a oni powiedzieliby nam, że wrócimy, to wiedziałabym, że tak się stanie. Tak sobie myśląc, pokonuję pierwszy odcinek trawersu, oczywiście marudząc Zbyszkowi, że stromo. Dalszy odcinek trasy jest łatwy technicznie, choć wiedzie trawersem. Po ok. godzinie marszu przechodzimy pod wiszącym serakiem i pokonujemy silnie uszczelinione „Junction”. I na tym koniec dobrej pogody. W coraz mocniejszych opadach śniegu i zbliżającej się burzy docieramy do naszego dzisiejszego celu – schroniska Grand Mullets.
Popołudnie spędzamy, susząc botki i ubrania na piecyku, pod karteczką z informacją, że suszenie rzeczy na piecyku jest surowo zabronione i grozi pożarem. Patrzymy z troską za okno – wciąż sypie. Nic nie widać. Jeśli nadal będzie sypać, nici z wyjścia na szczyt! Idziemy spać, choć jest dopiero 17. Wstajemy na kolację, i znów do łóżek. Pobudka o 1.30. Czy ktoś się wyspał? Nawet Grzesiek nie chrapał, czyli nie spał. Przed nami 1800 metrów przewyższenia, podchodzenie po świeżym śniegu. Zbyszek toruje. Nad nami widać czołówki zespołu, który wybrał drogę przez Dôme du Gouter. Chłopaki, jeszcze dziś się spotkamy!
Wszystkim idzie się bardzo dobrze. Świta. W oddali, na naszej wysokości, widzimy strzelistą, piękną wieżę Augille du Midi. Jesteśmy zatem na wysokości ok. 3800 metrów. Chmury przewiewa wiatr, widać skrawki nieba. Niestety, im wyżej, tym gorzej. Znika nam z oczu francuski zespół. Chyba się wycofał. Wyprzedza nas niemiecki przewodnik z dziewczyną. Oni też za chwilę zrezygnują. Wszyscy oduścili i jako jedyni napieramy dalej, Vallot jest tylko 300 metrów nad nami! Narasta we mnie błędne przekonanie, że jeśli dotrzemy do schronu, szczyt mamy w zasadzie w kieszeni. Mój optymizm maleje jednak z każdym metrem wysokości. Do Vallota docieramy w siekącym śniegu, porywistym wietrze i widzialności wynoszącej kilkanaście metrów. Czy pogoda puści nas wyżej? Decyzja naszych przewodników: próbujemy. Zostawiamy narty, ubieramy raki. Tworzymy 2 zespoły. Mnie i Grześka prowadzi Zbyszek, Jacek i Tomek wiążą się z Mietkiem.
Po ok. 50 metrach Grzesiek postanawia wrócić do schronu, Zbyszek go odprowadza i wraca do mnie. Nigdy w życiu 400 metrów przewyższenia tak mi się nie dłużyło. Nie widzę, raczej tylko czuję miejscami ekspozycję po obu stronach grani. Trzeba iść ostrożnie, nie nastąpić na nawis. Zbyszku, ile jeszcze do szczytu? Bo mi się chce spać. Liczę kroki (potem Tomek powie mi, że robił dokładnie to samo). Zazdroszczę Grześkowi, że został w schronie i nie lubię Zbyszka za to, że nie daje mi odpocząć. Za to mam ochotę go uściskać, gdy w końcu mówi, spokojnie, jak to on: „Kopuła szczytowa”. Naprawdę? Bo i tak NIC nie widać. Jacek i Tomek z Mietkiem już są i padamy na chwilę na śnieg. Dołącza zespół niemiecki, jedyny, który oprócz nas tego dnia dotarł na szczyt. Kilka fotek i trzeba schodzić, nie ma czasu na radość, spina nas stres z powodu coraz gorszej pogody.
Schodzimy maksymalnie skoncentrowani. Nagle Zbyszek mówi do mnie spokojnie: Wracamy – musimy im pomóc. Mimo że drugi zespół jest zaledwie kilkanaście kroków od nas, w zamieci ledwo widzimy, jak Jacek, który spadł z nawisem, walczy, by wydostać się z powrotem na grań. Na szczęście Mietek utrzymał upadek, a Jacek wspiął się z powrotem. Ufff….Tylko kijek Jacka poleciał gdzieś w przepaść.
Nareszcie z powrotem w Vallocie. W schronie panuje mróz, ale przynajmniej nie wieje… Krótki odpoczynek. Tomek siedzi bez ruchu z twarzą w dłoniach. Czy on śpi? Jacek ogląda miotłę… Czy on chce na niej odlecieć? Ach, potrzebuje drugi kijek. Mietek stwierdza, że się grzebię. „Mietku, czy ty na mrozie musiałeś do sikania ściągać uprząż i trzy warstwy spodni???” Wychodzimy ze schronu w zamieć, szybko tracąc złudzenia, że teraz został nam już „tylko” zjazd. Mgła gęstnieje, śnieg sypie, słychać grzmoty. Zsuwamy się za Zbyszkiem bardzo wolno, niemal po omacku. Dołącza zespół niemiecki. Proponują powrót żebrem Dôme du Gouter, ponieważ w swoim GPS-ie mają naniesioną drogę nocnego podejścia. Przed nami wielogodzinny powrót do schroniska, który jednak nie jest zjazdem… Przyjacielscy Niemcy bowiem nie są narciarzami, i podchodzili nienajlepszym dla skiturowców wariantem. Szukanie drogi, podchodzenia na fokach i w rakach, a w końcu schodzenie stromym żebrem z nartami na plecach! Podziwiam spokój Zbyszka. Tak naprawdę wskrzeszam resztki sił, opierając się wyłącznie o ten jego spokój.
Po kilku godzinach widok schroniska stojącego dużo poniżej nas na zębie skalnym, które na moment wyłoniło się jak wyspa wśród mgieł, podziałał na nas jak zastrzyk energii i optymizmu. Na koniec, wciąż związani, zapinamy nawet narty, coś podobnego... Zjeżdżamy!!!
Uwielbiam to uczucie błogości wynikającej ze zmęczenia i pokonanych trudności, gdy już siedzi się razem z towarzyszami w ciepłym wnętrzu schroniska… Jedliśmy kolację razem z zespołem niemieckim (poza nami wszyscy wcześniej uciekli na dół i schronisko było puste). Mt. Blanc jednak nie odpuścił nam do końca – po krzepiącym 12-godzinnym śnie poczęstował nas lodoszrenią, po której zjechaliśmy – jedni lepiej, inni jeszcze lepiej (J) – do pośredniej stacji Augille du Midi. A potem, wprost z kolejki, nasza Drużyna Pierścienia przemaszerowała krokiem zwycięzców główną ulicą Chamonix, by przygodę zakończyć w kafejce francuskim ciastkiem.
Informacje praktyczne:
Zdobywanie Mt Blanc rozpoczęło się 3 dni wcześniej od aklimatyzacji na łatwych czterostysięcznikach. Odbyliśmy ją w rejonie Zermatt. Pierwszego dnia wyjechaliśmy kolejką na Klein Matterhorn (3825), skąd łatwym terenem, choć w dość silnym wietrze, wyszliśmy na Breithorn (4164). Szliśmy bardzo wolno, mimo to czuliśmy lekkie zawroty głowy i zmęczenie. Emocji i radości dostarczył bardzo długi zjazd przez Czarną Przełęcz (Schwarztor 3731) do Zermatt, w czasie którego pokonaliśmy ok. 2000 metrów deniwelacji. Drugiego dnia rano przejechaliśmy z Zermatt do położonego w sąsiedniej dolinie Saas Fee. Plan aklimatyzacji zakładał wyjście na jeden z łatwiejszych w rejonie czterotysięczników – Allalinhorn (4027) i nocleg w schronisku Britannia (3030). Zdobywanie szczytu byłoby bardzo przyjemne i niezbyt trudne, gdyby nie wiatr. Oprócz nas wycofały się wszystkie zespoły. Udało się nam jednak wyjść i zjechać. Kolejny dzień to wspaniały zjazd po firnie, w słońcu, przy bezwietrznej pogodzie, ze schroniska Britannia do Saas Almalgel lodowcem Alalingletscher (1500 metrów deniwelacji!), oraz przejazd do Chamonix, czyli – odpoczynek.
Artykuł podchodzi z archiwalnych numerów magazynu GÓRY. Odkryj nasze archiwa na nowo !
Góry 2010 styczeń-luty, nr 188, str. 52-53
Tekst: Agnieszka Szymaszek
Zdjęcia: Jacek Grzędzielski/Salewa