baner
 
 
 
 
baner
 
2011-08-03
 

"Mityczne wulkany" - cel trzeci: Kazbek 5047 m n.p.m.

Kazbek 5047 m n.p.m., drzemiący wulkan, trzeci co do wysokości szczyt Gruzji, był ostatnim po Damavendzie i Araracie celem , którego brakowało mi do zakończenia projektu "Mityczne wulkany".
Pewnie od razu pojawi się pytanie, co w nim takiego mitycznego? Otóż zgodnie z legendą właśnie tu Prometeusz został zakuty i pozostawiony w łańcuchach po tym, jak wykradł ogień bogom i podarował go ludziom. Niestety jak zwykle nie udało mi się odnaleźć niczego, co potwierdzałoby legendę, ale udało nam się stanąć na jego szczycie i podziwiać przepiękną panoramę Kaukazu z dwuwierzchołkowym Elbrusem w głównej roli. A jak do tego doszło dowiecie się czytając dalej...

Sam pomysł wyjazdu do Gruzji i zmierzenia się z Kazbekiem pojawił się już 2 lata temu po zdobyciu Araratu. Jednak ciężko mi było przekonać do niego znajomych z Klubu, więc dopiero w tym roku w lipcu po tym, jak z przyczyn politycznych Elbrus został czasowo zamknięty, zebraliśmy się w piątkę i wyruszyliśmy do Gruzji.

Na początek dość okrężną drogą przez Pragę dotarliśmy do Tbilisi. Tu zostajemy odebrani z lotniska Astrą kombi, w której oprócz kierowcy znajduje się miejsce na nasze dość spore bagaże i całą naszą piątkę :). Na szczęście droga z lotniska nie zajęła nam dużo czasu, a nocny widok Tbilisi i opowieści kierowcy umiliły nam podróż.

Na nocleg wybraliśmy położony prawie w centrum hostel u Iriny i okazało się to strzałem w dziesiątkę. Szczerze powiedziawszy możemy go polecić każdemu, kto odwiedzi Tbilisi, gdyż znajdzie tu łóżko, ciepły prysznic, kuchnię oraz wszelką pomoc od gospodyni. Poranek spędzamy w łóżkach odsypiając podróż, a po południu udajemy się na zakupy i poszukiwanie gazu do palników. To ostatnie nie jest prostą sprawą, gdyż można go kupić, najlepiej po wcześniejszym zamówieniu, tylko w jednym sklepie sportowym przy ul. Mickiewicza. Nam udaje się to dopiero za drugim podejściem, ale wieczorem wracamy ze wszystkim, czego potrzebujemy na kilka dni akcji górskiej.

Nazajutrz około 13.00 podjezdża po nas Shota, nasz przewodnik swoją Toyotą Land Cruiser, do której pakujemy sprzęt i nas samych i wyruszamy "gruzińską drogą wojenną" do Kazbegi. Po drodze zaliczamy obowiązkowe punkty programu czyli: twierdzę Ananuri, przełęcz Krzyżową, zbocza siarkowe itd. W Kazbegi zatrzymujemy się tylko na obiad, a na nocleg rozbijamy się przy uroczym klasztorze Gergeti. Jedynie pogoda nie nastraja nas optymistycznie, gdyż deszczowe chmury ciągle nam towarzyszą, i ciągle nie widzimy celu naszej wyprawy, Kazbeku.

Następnego dnia ładujemy plecaki na konie, które wywiozą je do początku lodowca, a sami rozpoczynamy podejście. Góry ciągle nie widać, a przed przełęczą, na którą podchodzimy kaukazkimi łąkami wsród białych rododendronów łapie nas deszcz. Na szczęście po godzinie przestaje padać, a my po kilkukrotnym przekraczaniu dość sporych rzek lodowcowych spotykamy nasze koniki z bagażami. Lodowiec nie wygląda źle, mimo to ubieramy raki i wiążemy się liną.

Droga łagodnie prowadzi do widocznej w oddali bazy meteo. Przed samą bazą przekraczamy kilka szczelin i moreną podchodzimy do budynku pełniącego dziś funkcję schroniska. Można tu zanocować, zarówno na pryczach jak i podłodze (20-25 lari), kupić wodę mineralną, piwo, colę. Już wkrótce (za 2-3 lata) dawna baza meteo zostanie przekształcona w dość komfortowe schronisko.

My tymczasem rozbijamy namioty i ciągle wypatrujemy niewidocznego Kazbeku. Śpimy komfortowo i dość dobrze, mimo że to wysokość prawie 3650 metrów. Poranek budzi nas pięknym słońcem i wreszcie możemy w całej okazałości podziwiać naszą górę. Po śniadaniu postanawiamy w ramach aklimatyzacyjnej wycieczki wyjść na ponad 3900 metrów do kapliczki zrobionej ze starego wagonika kolejki linowej. Stąd widzimy początek naszej drogi na szczyt. Oj, będzie co dreptać. Niestety pogoda znów się psuje. Resztę dnia spędzamy w namiocie w padającym dość obficie deszczu ze śniegiem. Kładziemy się spać z myślą, że szczęście jutro nam będzie sprzyjać i pogoda się poprawi.

Pobudka o pierwszej, szybkie gotowanie, pogoda paskudna, mimo to wychodzimy. Dorota  z powodu kontuzji zostaje w meteo, a my najpierw trawersem raz w górę, raz w dół, idziemy naprzód. Zaczyna mżyć deszcz, schodzą chmury, świeży śnieg, brak śladów, rozmiękły śnieg, zespół, który wyszedł przed nami zawraca, a my po kilkuminutowej rozmowie, związaniu się liną, założeniu raków  postanawiamy dojść przynajmniej do pierwszego plato. Idziemy szybko, nie marudzimy, kondycję mamy dobrą, więc po kolejnych 2 godzinach jesteśmy już na 4400 metrach. Rozpoczynamy trawers w stronę przełęczy po idealnie czystym świeżym śniegu, pod wiszącym serakiem, uważając na niewidoczne szczeliny, w które raz po raz wpadają nasze nogi. Jak zwykle o świcie jest najzimniej. Wschodzi słońce. Za nami ciemne chmury przesuwające się nad lodowccem i nasze cienie na niebie, czyli widmo brockenu. Pogoda przypomina mi trochę tą z Araratu, więc wierzę, że słonko nas nie zawiedzie. Jeszcze krótki przymusowy postój na potrzeby fizjologiczne (dziwne, 3 osoby naraz:)) na najbliższym wypłaszczeniu, gdzie możliwe jest ściągnięcie uprzęży, i następny dłuższy odpoczynek już na przełęczy.

Teraz czeka nas najstromszy kawałek, więc zostawiamy kijki i z czekanami w rękach przy skałach po lodzie pokonujemy ostatnie 50 metrów deniwelacji. Jesteśmy na szczycie w pięknej słonecznej pogodzie. Widok Kaukazu robi wrażenie. Rozpoznaję Elbrus, Shkharę, Uszbę. Pamiątkowe zdjęcia dla siebie i sponsorów zabierają nam trochę czasu, a przed nami zejście. Wiążemy nasze dwie liny i robimy poręczówkę. Brakuje nam z 10 metrów do płaskiego, ale radzimy sobie z tym i schodzimy bezpiecznie na przełęcz. Z dołu od strony rosyjskiej, podchodzi kilkunastoosobowa grupa. Tylko my i oni zdecydowaliśmy się na atak w tym dniu. Zejście ciągnie się niemiłosiernie, chociaż schodzimy dość szybko i bez zbędnych postojów.

Dochodzimy zmęczeni na plato, gdzie powstało miasteczko namiotowe wyprawy hiszpańskiej. Pierwsze gratulacje za odwagę, podziękowania za wytyczenie i przetorowanie drogi. Ściągamy raki, gdyż zapadamy się po łydki i dalej w dół. Przed nami nieprzyjemny odcinek z dużą ilością szczelin (w które udaje nam się wpadać - na szczęście niezbyt głęboko), zagrożony spadającymi kamieniami. Mimo iż idziemy jak najdalej od ściany, co chwilę widzimy i słyszymy lawiny kamienne. Zastanawiam się, czy kamienie mogą dolecieć do ścieżki, którą idziemy, i wkrótce przekonujemy się, że tak. Przyspieszam, czuję, że ciągnę resztę na linie, ale nikt nie protesuje. W końcu jesteśmy przy czarnym metalowym krzyżu, gdzie kończą się wszelkie niebezpieczeństwa.

Jak pomyślę, że ludzie chodzą tu bez liny, to aż ciarki mnie przechodzą, bo w dzisiejszych warunkach o bliższy kontakt ze szczeliną nie było trudno. Rozwiązujemy się, ostatnie batony przed ostatnią godziną drogi do bazy i niestety pogoda uznaje, że nasz limit czasu bez deszczu się wyczerpał. Do bazy dochodzimy w padającym deszczu ze śniegiem. Dziwna sprawa, tu nikt nam nie gratuluje, no może kilku Gruzinów, ale grupki Polaków okupujące sąsiednie namioty nawet nie są zainteresowane warunkami i przebiegiem drogi. W końcu Kazbek to podobno turystyczna góra i do zdobycia jej potrzeba sprzętu jak w katalogu i podręcznika "jak poruszać się po lodowcu". Dziwne, właściwie pierwszy raz spotykam sie z czymś takim w górach wysokich. A my wreszcie meldujemy się w namiotach i szybko znikamy w śpiworach, a w menażce gotuje się woda na zasłużony posiłek.

To jeszcze dla nas nie koniec gór. Wiemy, że jutro czeka nas spory kawałek zejścia, więc błyskawicznie usypiamy przy akompaniamencie uderzających w namiot płatków śniegu. Rankiem  rozpoczynamy zejście. Idzie nam się lekko i bez przygód docieramy do oczekujących na nasze bagaże koni. Potem jeszcze kilka skoków przez rzekę i niekończące sie zejście do Gergeti. Za to wieczorem jesteśmy w Tbilisi, gdzie świętujemy sukces racząc się całkiem dobrym gruzińskim piwem. Kazbek okazał się naprawdę fajną, wymagającą i wartą zdobycia górą. Według mnie jest trudniejszy od Blanca i Elbrusa, ale przy dobrej kondycji, podstawowej znajomości sprzętu, umiejętności turystyki lodowcowej i dobrej pogodzie jest fajnym celem dla każdego.

A nam po powrocie pozostało sporo czasu na zwiedzanie: Tbilisi, Signagi, David Garedża, Gori, Upliscyche. W mojej ocenie Gruzja przypomina trochę inne republiki postradzieckie, więc nie zrobiła na mnie zbyt dużego wrażenia. Owszem góry są przepiękne, ale przy zwiedzaniu pozostaje pewien niedosyt. Być może to tylko moje zdanie...

Dziękuję:
- Kasi, która dała się namówić na tę wyprawę i że dane nam było razem stanąć na szczycie
- Dorocie za wytrwałość i umiejętność podjęcia trudnej decyzji
- Lechowi i Karolowi za kolejny udany wyjazd i kolejne wspólne szczytowanie
- Shocie za jego przewodnickie doświadczenie
- Irinie, za niezapomniany pobyt w Tbilisi
- Polskiemu Klubowi Alpejskiemu za zorganizowanie wyjazdu

Stworzyliśmy naprawdę fajny zespół. Do zobaczenia znów... gdzieś w górach.
 
Pozdrowienia dla wszystkich, których spotkaliśmy w górach i nie tylko...

Zdjęcia na www.7000.pl.
 klasztor Gergeti
 w dolinach podnoszą się chmury
 podejście do lodowca
 pierwsze kroki na lodowcu
 jeden z pierwszych widoków na Kazbek
 
 poranek w bazie
 cd
 schron w byłej stacji meteo
 wyjście aklimatyzacyjne do kapliczki
 i kapliczka z wagonika kolejki
 
 pogoda szybko się zmienia
 widmo brockenu
 Elbrus na horyzoncie
 ostatni odpoczynek na przełęczy
 na szczycie
 
 zjazd na przełęcz
 pogoda zmienną jest
 grupa hiszpańska dotarła na plato po naszych śladach
 wreszcie po wszystkim
 od lewej: Dorota, Kasia, ja, Lechu, Karol
 
 ostatnie metry lodowca
 pożegnanie z Kazbekiem
 i wreszcie na zielonych łąkach
 
KOMENTARZE
Nick *:
 k
Twoja opinia *:
 
Dodaj komentarz
 
 
 
Copyright 2004 - 2024 Goryonline.com