Wznoszące się na wysokość 6770 m n.p.m. Mercedario, znajduje się w Argentynie Środkowej w prowincji San Juan i jest trzecim co do wysokości szczytem na kontynencie. Pomysł na zdobycie góry pojawił się po przeczytaniu książki Wiktora Ostrowskiego Wyżej niż kondory, opisującej m. in. pierwsze wejście na szczyt polskiej wyprawy w 1934 r. Przed wyjazdem do Argentyny nie udało nam się znaleźć żadnych map, a informacje, do których dotarliśmy za pośrednictwem Internetu, były mało pomocne. Brak szeroko dostępnych materiałów na temat góry, którą wybraliśmy miał również pozytywny aspekt, oznaczał bowiem, że nie spotkamy tam tłumu turystów.
Po kilku miesiącach przygotowań i długim locie przez Atlantyk stanęliśmy nad brzegiem Rio Blanco, która przecina pustynne wzgórza, leżące u stóp Mercedario. Po kilku dniach marszu w upale dochodzącym do 35 °C i huraganowym wietrze dotarliśmy do położonej na około 3500 m n.p.m. bazy. Stopniowo podchodząc do góry, zakładaliśmy kolejne obozy, nie mogąc niestety, z powodu braku altimetru, dokładnie określić wysokości.
Sporą trudnością, jaką napotkaliśmy na naszej drodze, były tzw. penitenty, czyli śniegi pokutujące, opisywane obszernie w książce W. Ostrowskiego. Olbrzymie pola, mających czasem trzy metry wysokości, śnieżno-lodowych szpiczastych słupów, wyglądały jak gigantyczne białe jeże, stojące na naszej drodze. Penitenty stanowią ewenement w skali światowej ponieważ są tylko trzy miejsca na naszej planecie, gdzie można je spotkać. Poza środkowymi Andami pojawiają się jeszcze na Kilimandżaro i w górach Pamiru. Przechodzenie przez, mające czasem kilkaset metrów szerokości, pola penitentów było niezapomniana przygodą a jednocześnie sporym wyzwaniem. Podczas pokonywania jednego z nich, odłączyłem się od moich przyjaciół, którzy gdzieś daleko próbowali dostać się na łatwiejszy teren. Przedzierałem się przez kolejne rzędy wyrastających nad moją głową śnieżnych słupów, z trudem łapiąc oddech i klnąc przy tym siarczyście. Wyrastające jeden obok drugiego penitenty, blokowały ruchy powodując, że nie można było zrobić kroku naprzód, to znowu przewracały się pod moim ciężarem, a ja, tracąc równowagę, leciałem razem z nimi 1.5 m w dół. Za polem penitentów zbocze robiło się coraz bardziej strome, co również nie ułatwiało marszu.
Po siedmiu dniach od momentu założenia bazy, na wysokości 5750 m n.p.m. rozbiliśmy obóz III. Tam okazało się, że nie tylko my chcemy wejść na Mercedario. W kierunku szczytu zmierzała również liczna, dziesięcioosobowa wyprawa niemiecka, której obecność, jak się później okazało, była dla nas szczęśliwym zrządzeniem losu.
Droga na szczyt.
Noc, poprzedzająca dzień wejścia na Mercedario, minęła prawie bezsennie. Huraganowy wiatr, który od kilku dni niemiłosiernie szarpał ściany naszego namiotu, nie dawał spokoju. Czasami zdarzało się, że budziłem się w środku nocy, czując jak pod naporem wiatru ściana namiotu przyciska moją głowę z taką siłą, że prawie nie mogłem złapać oddechu. Około godziny 5 rano udało nam się wygramolić na zewnątrz i powoli, chwiejnym krokiem ruszyliśmy w kierunku szczytu. Termometr wskazywał –7°C, ale czynnik chłodzenia wiatrem powodował, że było dużo zimniej. Około godz. 7 wschodzące słońce rozświetliło położone w dole pasmo Ansilty, które widziane z Bareall wydawało się tak wysokie i odległe. Roztaczający się dookoła widok zapierał dech w piersiach, absorbował całą uwagę i przez chwilę mogliśmy zapomnieć o czekających nas trudnościach.
W czasie kolejnego odpoczynku Paweł zaczął narzekać, że nie czuje się najlepiej i jest mu zimno. Na tej wysokości człowiek z reguły nie czuje się dobrze, więc nie potraktowaliśmy tych objawów poważnie i po zmianie skarpet oraz roztarciu przemarzniętych stóp ruszyliśmy dalej. Nasz przyjaciel słabł jednak coraz bardziej, zostawał z tyłu i częściej odpoczywał. Ścieżka trawersowała dość strome zbocze, u podnóża którego ciągnął się lodowiec. W pewnym momencie należało podejść do góry w lewo i wejść na grań, która prowadziła prosto na szczyt. Jako pierwszy wyszedłem do góry, szukając właściwej drogi. Coraz bardziej czułem wpływ wysokości na mój organizm i wiedziałem, że im szybciej wejdziemy na szczyt i zejdziemy w dół, tym lepiej. Idąc samotnie granią pamiętałem, że cel musi być już bardzo blisko i z nadzieją patrzyłem na kolejne wzniesienia, oczami wyobraźni widząc upragniony szczyt. Podchodząc do góry i schodząc w dół, co chwilę przeżywałem rozczarowania, że to jeszcze nie koniec. Wychodząc zza załomów skalnych, które osłaniały mnie od wiatru, czułem jak rozpędzone masy powietrza próbują zwalić mnie z nóg i jedynym sposobem na utrzymanie równowagi było przywarcie do ziemi. W końcu na kolejnym wzniesieniu ujrzałem metalowy krzyż. To mogło oznaczać tylko jedno: szczyt! Olbrzymia ulga, jaką poczułem na początku, szybko ustąpiła zmęczeniu, które coraz bardziej zaczęło mnie ogarniać. Z trudem udało mi się wygrzebać z metalowej puszki książkę wejść, a dokonanie wpisu wymagało olbrzymiej koncentracji.
Czułem, że nie jest ze mną dobrze i że trzeba jak najszybciej schodzić w dół.
O tym jak bardzo byłem zmęczony, może świadczyć fakt, że nie poznałem Jarka, który po jakimś czasie zjawił się na szczycie. Przyjaciel powiedział mi, że Paweł nie miał siły iść i czeka na nas 200 m niżej. Jeszcze tylko kilka zdjęć i udaliśmy się w drogę powrotną. Jak się później okazało – dopiero teraz rozpoczęła się najtrudniejsza i (co gorsze) najbardziej niebezpieczna część naszej wyprawy.
Najcięższe chwile.
Kiedy dotarliśmy do Pawła, okazało się, że nie było to zwykłe zmęczenie, ale zaawansowana choroba wysokościowa. Nasz przyjaciel nie był w stanie samodzielnie chodzić, miał zaburzenia świadomości i nie mogliśmy się z nim porozumieć. Sprowadzanie Pawła w dół było prawdziwą katorgą. Stok był miejscami bardzo stromy, a luźne kamienie obsuwały nam się spod nóg, powodując, że co chwilę się przewracaliśmy. Paweł był bardzo słaby i po kilkudziesięciu metrach marszu zupełnie opadał z sił, zwisając bezwładnie na naszych ramionach. Sytuacja stawała się coraz bardziej dramatyczna, byłem zbyt zmęczony, aby logicznie myśleć i przypomnieć sobie drogę, którą szliśmy kilka godzin wcześniej. Błądząc pośród skał, skrajnie zmęczeni powoli zaczęliśmy zdawać sobie sprawę, że w ten sposób nie dotrzemy do namiotu. Jarek wpadł na pomysł, aby zostawić będące dodatkowym obciążeniem plecaki, dzięki czemu łatwiej będzie nam sprowadzać Pawła.
Nie mogąc znaleźć ścieżki, którą szliśmy pod górę, odbiliśmy w lewo w kierunku lodowca, u podnóża którego stał namiot. Zbocze było w tym miejscu dużo bardziej strome, poprzecinane skalnymi progami. Chwila nieuwagi groziła upadkiem, a transport chorego przyjaciela był w tych warunkach niezwykle trudny i wymagał dużej ostrożności. Schodziłem pierwszy, Paweł opierał stopy na moich rękach, a Jarek podtrzymywał go od góry i powoli opuszczał na dół. Byłem wtedy zbyt zmęczony, aby w pełni zdawać sobie sprawę z naszej sytuacji, a jedyną myślą, jaką miałem w głowie było pragnienie, by jak najszybciej dostać się do namiotu. Na lodowcu okazało się, że Paweł nie ma już sił i nie jest w stanie nawet z naszą pomocą utrzymać się na nogach. Ze mną również nie było dobrze, zacząłem mieć problem ze wzrokiem i wszystko widziałem jak przez mgłę. Jeszcze podczas wejścia zdarzało się, że zdejmowałem okulary, aby robić zdjęcia i był to duży błąd. Nie mając już sił, by prowadzić Pawła, musieliśmy ciągnąć go po śniegu za nogi, włożywszy wcześniej rękawice w tylne kieszenie jego spodni. Dwóch facetów, ciągnących trzeciego za nogi wyglądało zapewne dosyć zabawnie, ale tak naprawdę nie było tu miejsca na żarty. Słońce chyliło się już ku zachodowi, kiedy ledwo żywi dotarliśmy do obozu. Tutaj czekała na nas bardzo niemiła niespodzianka. Huraganowy wiatr okazał się zbyt silny dla naszego namiotu i jedna z jego ścian przestała praktycznie istnieć, a porwane na strzępy skrawki materiału łopotały w powietrzu. Byłem zbyt zmęczony, aby się tym przejmować i analizować to co się stało. Weszliśmy do tego, co kiedyś było naszym namiotem i po skromnym posiłku natychmiast zasnęliśmy. Następnego dnia Paweł nie czuł się lepiej i doskonale zdawaliśmy sobie sprawę z tego, że jak najszybciej musimy zejść niżej.
Niestety wszystkie trzy plecaki znajdowały się pod szczytem; jakieś 800 metrów nad nami i wycofanie się bez nich z całym niezbędnym sprzętem było niemożliwe. Cały następny dzień razem z Jarkiem poświęciliśmy na ponowne wejście i zniesienie plecaków. Zmęczenie z poprzedniego dnia połączone z wysiłkiem, jaki trzeba było jeszcze raz znieść, powodowało, że mój organizm stawał się coraz słabszy. Im wyżej podchodziłem, tym bardziej bałem się, że w pewnym momencie sam nie będę miał siły iść. Jarek szedł zdecydowanie przede mną i pierwszy dotarł do plecaków. Każdy silniejszy podmuch wiatru zmuszał mnie do postoju i czasami zdarzało się, że po 10–20 metrach marszu musiałem znów odpoczywać. Kiedy udało się nam wrócić do leżącego w namiocie Pawła, okazało się, że jego stan zdrowia nie uległ poprawie. W międzyczasie w obozie pojawiły się jeszcze dwa namioty wyprawy niemieckiej. Jeden z jej członków był lekarzem i kiedy przedstawiliśmy mu naszą sytuację – natychmiast udał się do namiotu i zbadał Pawła. Jego diagnoza potwierdziła nasze przypuszczenia – zaawansowana choroba wysokościowa z podejrzeniem wystąpienia obrzęku mózgu. Należało jeszcze tego samego dnia zejść niżej do obozu II, gdzie stało kilka namiotów Niemców.
Nie chcę nawet myśleć, jak wyglądałby transport Pawła, gdyby nie pomoc, jaką niespodziewanie otrzymaliśmy. Niemcy zrezygnowali z wejścia na Mercedario po to, aby razem z nami przetransportować chorego w bezpieczne miejsce. Droga, którą schodziliśmy była nieco łatwiejsza od naszej i prowadziła najbardziej uczęszczanym szlakiem pierwszych zdobywców. Dzięki pomocy Niemców poruszaliśmy się dużo szybciej niż w dniu wcześniejszym i po kilku godzinach marszu, w środku nocy dotarliśmy do namiotów. Paweł został otoczony troskliwą opieką, otrzymał lekarstwa i następnego dnia rano czuł się na tyle dobrze, że podtrzymywany przeze mnie i Jarka mógł schodzić niżej.
Szczęśliwy powrót.
Dwa dni później wszyscy trzej siedzieliśmy w opuszczonej chacie w pobliżu malowniczo położonego jeziora Laguna Blanca. Powoli zaczynało zmierzchać i straciliśmy już nadzieję, że wezwany helikopter armii argentyńskiej pojawi się na niebie. Stan zdrowia Pawła nie poprawił się znacznie i po konsultacji z lekarzem grupy Niemców zdecydowaliśmy, że trzeba jak najszybciej wezwać pomoc. Jakie było nasze zdziwienie, kiedy około godziny 20 przed naszą chatą pojawiło się dwóch żołnierzy na mułach. Jeden z nich przedstawił się jako lekarz i po zbadaniu naszego przyjaciela swoją diagnozę ograniczył do lakonicznego „Bien”, czyli „Dobrze”. Następnego dnia o świcie, ledwo trzymający się na nogach Paweł, został posadzony w siodle, aby po całym dniu jazdy w 35 stopniowym upale dotrzeć do szpitala w Bareall.
Nasza przygoda z Mercedario, dzięki pomocy napotkanych ludzi, dobiegła do szczęśliwego końca. Wydarzenia mogły przybrać jednak zupełnie inny obrót, a nasze przeżycia są cennym doświadczeniem i przestrogą dla tych, którzy mają lekceważący stosunek do łatwych technicznie, ale jednak wysokich gór.
Informacje praktyczne:
Najlepszym okresem na odwiedzenie Andów Środkowych jest lato, które na półkuli południowej przypada na styczeń i luty. Aby wejść na Mercedario, nie musimy posiadać pozwolenia, wymaganego w przypadku, kiedy wybieramy się na leżącą 80 km na południe Aconcague. Dobrą mapę interesującego nas rejonu należy kupić jeszcze w Mendozie, ponieważ ta, którą udało nam się dostać w Bareall była bardzo schematyczna i niedokładna. Cały trekking zajmuje około 20 dni. Wynajęcie mułów skraca znacznie czas podejścia, ale tylko do bazy, która znajduje się na wysokości 3500 m n.p.m. Marsz rozpoczyna się u zbiegu rzek Patos i Blanco około 40 km od Bareall. Najlepiej jest dostać się tam wynajętym w miasteczku samochodem. W górach nie ma możliwości uzupełnienia zapasów żywności, należy więc zaopatrzyć się w nią wcześniej. Wejście na szczyt nie wymagało posiadania raków, czekana czy liny. Niezbędny jednak jest dobry, odporny na ekstremalnie silne wiatry namiot. Wskazane są również skorupy, aczkolwiek my posiadaliśmy zwykłe, skórzane buty trekkingowe.
Bilet lotniczy do Santiago de Chile kosztuje 800–900 $ w zależności od linii oraz czasu jaki zamierzamy spędzić na miejscu. Z Santiago autobusem jedziemy do Mendozy, San Juan i Bareall, małego miasteczka u podnóża Andów. Zarówno Republika Chile jak i Argentyny nie wymagają od obywateli Polski wiz. Sytuacja polityczna i ekonomiczna, jeszcze niedawno tak napięta w Argentynie, uległa poprawie, a poziom cen znacznie się obniżył, co ucieszy zapewne turystów z ograniczonym budżetem.
"Góry", nr 104-105, styczeń-luty 2003
(bz)