Amok. Śmieszne słowo. Śmieszy zwłaszcza gdy siedzisz na rozgrzanym kamieniu pod pomarańczową grecką skałą. Kalymnos. Słońce ogrzewa twarz. Nic nie chce się robić. Chłopaki wspinają się nieopodal, a ja mogę mieć wszystko gdzieś – niepomny tego, co się zdarzyło w ostatnim miesiącu. Próbując zapomnieć o Amoku.
Miesiąc wcześniej tracę czas, skacząc po tych co zwykle wspinaczkowych stronach internetowych. Połowa września, jest już po sezonie. Gównianym sezonie – całe lato w górach padał deszcz lub śnieg. Marnuję w tym internecie czas, jesień jest nie dla mnie. Próbowałem jesienią w Alpach już kilka razy i nigdy nic z tego nie wychodziło. Do tego dla wygrzanego latem
ciała nagły przeskok w śnieg i lód alpejskiej ściany jest paskudnym doświadczeniem.
Dawno już postanowiłem: nigdy więcej jesiennego marznięcia! Od tego jest zima,
gdy człowiek zaprzyjaźni się już z mrozem. Teraz to ja mam bilety na samolot w połowie października. Ciepła grecka skała, rodzina i superżarcie.
Ooo! Przejścia na Jorassach. Jeszcze jeden klik: są też przejścia na Filarze Narożnym! Lodowe drogi latem? Nerwowy przeskok na kolejne strony. Wszędzie to samo – robi się Warun! Kolejne śmieszne słowo. Warun – Święty Graal alpinistów, o którym każdy słyszał, a który przychodzi, gdy jesteśmy gdzieś daleko od gór. Odmieniany z czasownikami w czasie przeszłym. Z wyrazami: „kiedy kurwa złamałem nogę”, „kiedy miałem w cholerę roboty”, „gdy akurat musiałem jechać na wakacje z żoną i dzieciakami!”. I równie często w czasie przyszłym. Nigdy w teraźniejszym.
Pomiędzy moimi neuronami następuje błyskawiczna seria wyładowań. Setki obliczeń i kalkulacji. Przed oczami przewijają się obrazy potencjalnych partnerów, celów, na które mógłbym teraz uderzyć. Kilkanaście razy otwieram w komórce kalendarz. Nie no, kuźwa! Nie dam rady wydostać się z tej pierdzielonej matni spotkań i zobowiązań. Cudzych, dawno już zaklepanych urlopów. Cudzych oczekiwań i wymagań. Wstaję od komputera i niemal wyję, patrząc za okno. Trzeba o tym jak najszybciej zapomnieć. W końcu jesienią w górach się nie wspinam!
Zapomnieć się nie udaje. Nie śpię. Wciąż mam spocone ręce i jestem pobudzony. W pracy mogę się skupić jedynie na skakaniu po tych samych stronach internetowych. O Alpach, rzecz jasna. Wpadłem w Amok…
Kilkadziesiąt kliknięć na chamonix.com później mam już pięć wolnych dni w moim kalendarzu. No, może niezupełnie wolnych. Niemniej paru wkurwionych klientów to nie koniec świata. Dasię – kolejne fajne słowo. Jak wpadasz w Amok, prawie wszystko Dasię. Teraz tylko telefon do Waldka, faceta, który też lubi to słowo, gdy jest w Amoku. Telefon odbiera, zanim ten zaczyna dzwonić. „Już czytałeś?” – stwierdza raczej, niż pyta. Zanim cokolwiek powiem, już wiem, że jego pięć wolnych dni jest inne niż moje. Rozmowa się nie klei i szybko się rozłączamy. Noż, kuźwa mać!
Pięć minut później Waldek oddzwania. Jednak Dasię.
Jako że nasze wolne pięć dni pokrywa się zasadniczo z pięcioma dniami internetowo pięknej pogody, spotykamy się w piątek wieczorem pod domem Waldka, we Wrocławiu. Szanowna Małżonka obdarza mnie groźnym spojrzeniem „Znowu ty…” i już jesteśmy w samochodzie. Cała noc w aucie. Jazda, zmiana za kierownicą, spanie. Jazda, zmiana za kierownicą, spanie. I tak w kółko, aż do bladego świtu, a silnik tej nocy nie gaśnie ani razu. Szamoniowo wita nas błękitnym niebem. Nieśmiało zbliżamy się do tablicy przed Domem Przewodników. Wyrok już wywieszono: lampa! Ręce pocą się jeszcze bardziej, prawie biegniemy do auta pakować wory.
Dalej jest jak zawsze. Kolejka, zadyszka na lodowcu i jeszcze większa zadyszka na podejściu pod Fourche’a. No, może trochę inaczej niż zawsze. Jest mniej strachu, a ręce są bardziej spocone i wzrok bardziej rozbiegany.
Znaczy – Amok większy niż zwykle. Kiedy przechodzimy kolejnego dnia przez przełęcz Moora, zamiast spodziewanego lęku czuję jedynie pewność, że chcę być jutro w tej ścianie. Nie dostrzegam wiszących seraków i szczelin na lodowcu, który mamy w nocy pokonać. Mój mózg widzi tylko to, co chce. Kolejne dwa dni to niekończący się rytm wbijanych w śnieg i lód raków i dziab.
Mok, A Mok, A Mok. Mok, A Mok, A Mok. Dziaba, dwa ruchy raków i tak w kółko. Jakaś siła pcha mnie w górę Filara Narożnego, potem na główny szczyt Mont Blanc. Nie ma mocy, która by mnie
powstrzymała przed parciem w górę. Mok, A Mok, A Mok. Przeloty? Jakie tam przeloty?
Tu się wspina, nie lata! Noc pod Pikiem Blanka w zmoczonym dobę wcześniej śpiworze nie jest problemem. Kto by myślał w takim miejscu o zimnie? Zamiast schodzić po linii najmniejszego oporu do Goûter’a, idziemy dłuższą drogą – na Aiguille du Midi. Jakbyśmy chcieli dłużej pozostać z dala od dolin. A Mok, A Mok, chrzęszczą w firnie raki. Kiedy wieczorem siedzimy z piwem na deptaku w Chamonix, czegoś nam wciąż brakuje, a oczy ciągle szklą się szaleństwem ostatnich dwóch dni.
Edek! Wiąż się, twoja kolej! Budzę się z krótkiej drzemki na Kalymnos. Ta sama pomarańczowa skała. Ósemka zawiązana i już wpinam się do pierwszego przelotu. Bezpiecznie, ciepło i lito. Jak można robić coś innego? Komu chce się marznąć i męczyć, zamiast płynąć po skale od jednego bliskiego przelotu do drugiego? Poezja ruchu w pięknych okolicznościach przyrody. A jak się znudzi, kilkanaście minut w dół i browarek albo winko.
Powrót z Chamonix należy do tych najgorszych. Coraz krótsze zmiany za kółkiem i coraz większe zmęczenie. Gdy po kilku godzinach snu ląduję w czwartek w pracy, jestem strzępem człowieka. Później niestety nie jest lepiej. Normalnie po czymś takim wraca się do rzeczywistości dwa, trzy dni. I zapomina o Amoku na kilka, kilkanaście miesięcy. Czasem na zawsze. Tym razem jest inaczej. Klikam dalej na te same co wcześniej strony, oczy mam wciąż rozbiegane, spokój nie przychodzi. Licząc na ulgę w cierpieniach, w sobotę po powrocie postanawiam upodlić się w lokalnym półmaratonie przełajowym. Ledwo żyję na mecie, ale ukojenia nie ma. Jest niezłe miejsce, brak czucia w odmrożonych w Alpach stopach, ale szaleństwo jest ze mną.
W osiągnięciu spokoju nie pomaga zresztą to, co znajduję w internecie. Na Matterhornie nastał w końcu mega Warun najbardziej deszczowe lato stulecia przykryło górę warstwą lodu i firnu. Kilka dni po półmaratonie widzę, że po prostu muszę dotrzeć do Zermatt. Niestety, nie ma opcji, żebym wyrwał się z domu, z pracy i z całej tej magmy. Wybawienie przychodzi z najmniej oczekiwanej strony. Szanowna Małżonka mówi: „Jedź, Marcin, jeśli naprawdę ten warun jest taki dobry, jak twierdzisz”. Po tych słowach pracę porzucam, nie myśląc o czekających po powrocie konsekwencjach. Urobienie Waldka łatwe nie jest, ale w końcu Dasię. Wzrok jego żony, kiedy podjeżdżam w sobotę do Wrocławia, nie pozostawia wątpliwości, że będzie miał popowrocie przerąbane.
Siedzę przy basenie. Dzień restu, więc łapię promienie słońca, podczas gdy dzieciaki pluskają się w wodzie. Nie pytam nawet, czy im zimno – wiadomo, że odpowiedzą „cieeepło”. Będzie im tak cieeepło, aż wpadną w totalną trzęsionę uniemożliwiającą dalsze pływanie. Patrzę na nie i nie bardzo rozumiem, co mnie tak ciągnie w te góry. Myślę, gdzie by można w przyszłym roku z dzieciakami pojechać. Nawet nie musi być skał w okolicy. W końcu mogę zabrać buty do biegania i co rano się w nich nieco upodlić. Na jedno wyjdzie, a dziewczynki będą miały z tatą frajdę. A ja z Pauliną.
Tym razem mamy z Waldkiem cztery dni na cały wyjazd. Po spędzeniu nocy za kółkiem, podchodzimy w niedzielę pod północną ścianę Matterhornu. Jesteśmy na tyle zmęczeni, że nawet Amok nie przeszkodzi nam w przespaniu kilku godzin przed wejściem w drogę. Zasypiając, patrzę z wiarą na ścianę i nie mam zwykłych wątpliwości dnia poprzedzającego. Znów napieramy, jakby nic innego się nie liczyło. Zresztą, jakie „jakby”? Nic innego się w tej chwili nie liczy! Mok, A Mok, A Mok. Dziaba, dwa ruchy raków i tak w kółko. Ciągle na lotnej, w parchatym terenie, nie patrząc w dół i sunąc na czubkach raków jak zahipnotyzowani. I tak ruch po ruchu przez cały dzień.
Z Amoku wyrywa nas tylko na chwilę piękny zachód słońca, gdy już jesteśmy na grani szczytowej. Ale potem znów idziemy jak bezmyślne, otumanione maszyny – najpierw na pik, a potem w dół, w niekończące się zejścia i zjazdy. Zmęczenie i brak znajomości zejścia powodują, że po ciemku nie znajdujemy kluczowego dla nas schronu Solvay. Zamiast wyciągnąć się na łóżku, całą noc walczymy więc z chłamiącymi się w zjazdach linami, szukając na śniegu śladów poprzedników. Poranek po zapychowych zjazdach zastaje nas na wschodniej ścianie góry. Pół dnia zajmuje nam powrót na właściwą drogę. Gdy przed piątą po południu stajemy w końcu przy śpiworach u stóp Grani Hörnli, czuję się jak menel po miesięcznym cugu. Zaczyna padać deszcz i jedynym miejscem, w którym możemy się schować, są latryny nieczynnego schroniska Hörnli. Budzę się zatem rano w nieziemskim syfie, z poczuciem, że zrobiłem coś, czego powinienem się wstydzić. Moralniak niczym po mega imprezie.
Na zejściu do Zermatt czuję wreszcie, że Amok ze mnie schodzi. Patrzę na otaczające nas góry z niechęcią i czuję ulgę, że to już koniec. Ulgę, że nie będę musiał ani chciał wspinać się na zalodzone kruche urwiska, których człowiek o zdrowych zmysłach unika jak ognia. Przed nami jeszcze kilkanaście godzin katorgi podczas powrotu do Polski. Gdy wchodzę w końcu do domu, nie wiem, czy jestem na jawie, czy we śnie. Pomimo potwornego zmęczenia nie mogę zasnąć, bo wpadam w paranoję, że siedzę za kierownicą i to wszystko mi się śni. A gdy tylko mocniej w tym śnie zasnę, obudzę się na przydrożnym drzewie. Kolejnego dnia w pracy nie pamiętam. Jedyne, co mogę sobie przypomnieć, to narastające uczucie szczęścia, że nie jestem już w Amoku, a Amoku nie ma we mnie. Radości, iż po odespaniu tego zmęczenia obudzę się w końcu z wewnętrznym spokojem. Bez idiotycznego uczucia, że muszę jechać gdzieś, gdzie jest zimno i niebezpiecznie.
Myślę o wszystkim, co zdarzyło się w ostatnim miesiącu i sam nie wiem, czy to było naprawdę, czy tylko mi się przyśniło. Dziewiętnaście dni pomiędzy wyjazdem na Filar Narożny a powrotem z Matterhorna jawi się niczym sen szaleńca. Ciepły wiatr znad greckiego morza mówi mi, że to bzdura, która nigdy się nie wydarzyła i nigdy nie przytrafi. Komórka brzęczy w mojej kieszeni. A Moook! A Moook! A Moook! Nie spoglądam nawet na wyświetlacz. Wiem, kto dzwoni i nie zamierzam odebrać. Wczoraj przysłał mi dwa smsy, które skasowałem, nie czytając.
Przecież kurwa wiem, że nadal panuje super warun i potrzebne jest tylko pięć wolnych dni! Ja po prostu już z tym skończyłem! Nie odbiorę tego cholernego telefonu, bo nie mam ochoty na kolejny Amok, na kolejne lodowe ściany i bezsenne noce na autostradach!
PS.
W trakcie powyżej opisanego Amoku pokonaliśmy z Rafałem Waldorfem Zającem drogę Boivin – Vallencant (wariant) na Wielkim Filarze Narożnym Mont Blanc oraz Drogę Schmidtów na północnej ścianie Matterhornu. Zazwyczaj podaje się tu trudności, długości, style, czasy – ciągi nic niemówiących laikom cyfr i liter. Kogo to jednak tak naprawdę obchodzi? Kolejny automasaż nienasyconego ego. Porównywanie długości przyrodzeń. Zwykle uwielbiam to robić, ale jakie to ma znaczenie w obliczu nadciągającego Amoku?
Tekst / Marcin Woźniak
Zdjęcia / Rafał Zając
Magazyn GÓRY nr.240