baner
 
 
 
 
baner
 
2004-09-17
 

Krzysio, czyli historia prawdziwa...cz. II

Obejmująca jego przygody od Alp aż po Ural i od Wisły po Amu Darię. Także o tym, jak tym razem ja o mało co nigdy bym się nie urodził.


Krzysio, czyli historia prawdziwa, mimo że brzmiąca niemal nieprawdopodobnie

Część II. Obejmująca jego przygody od Alp aż po Ural i od Wisły po Amu Darię. Także o tym, jak tym razem ja o mało co nigdy bym się nie urodził.


Jest już rok 1973. Klub Wysokogórski Koło Trójmiasto ma coraz większy apetyt na udział w eksploracji gór egzotycznych, która to działalność – jak dotychczas – pozostawała w domenie Warszawy, Krakowa i Śląska. Krzysio ciągle działa w kręgach studenckich. Ewidentnie koła studenckie mają lepsze zaplecze finansowe niż rodzimy oddział Klubu Wysokogórskiego i tam też powstaje plan pierwszej gdańskiej wyprawy w góry egzotyczne. Celem jest Hindukusz Afgański.
Oczywiście mózgiem organizacyjnym wyprawy jest Krzysio. Niestety, cała grupa studencka to żółtodzioby. Brak im kogoś z solidnym doświadczeniem alpinistycznym. W Gdańsku jest tylko takich dwóch, żaden jednak nie ma jeszcze doświadczeń poza wyjazdami w Alpy i Kaukaz. Jednym z kandydatów na kierownika wyprawy jestem ja, drugim Jerzy Milewski, późniejszy szef „Solidarności” z siedzibą w Brukseli za czasów stanu wojennego. Rezygnuję z uwagi na inne plany, a także fakt, że Jurek Milewski jest docentem, a ja tylko adiunktem, a więc będzie bardziej przekonującą osobą w pertraktacjach z władzami akademickimi. Zresztą w perspektywie mam wyjazd w Kaukaz na zgrupowanie centralne Klubu Wysokogórskiego. To mniej kłopotliwe, nie wymagające wcześniejszego zaangażowania czasowego – przynajmniej tak się pocieszam.
Wyprawa rusza utartą drogą, samochodami ciężarowymi przez Związek Radziecki z punktem docelowym – Termez w Republice Uzbeckiej, skąd po przeprawie przez Amu Darię dalej już w głąb Afganistanu. Szczegółowych perypetii wyprawy nie znam. Słyszałem tylko o kłopotach z paliwem. Polskie „Stary” piją jak wawelskie smoki, a kraj (tj. Związek Radziecki) wielki i odległości między stacjami benzynowymi duże. Słyszałem także o próbie, zresztą udanej, zgaszenia papierosa nogą przez Krzysia w kałuży ropy rozlanej na stacji paliw (no bo gdzie indziej). Ze spokojem wyjaśnił przerażonym kolegom, że palne są opary, a nie olej napędowy, w czym miał zresztą absolutną rację. Dotychczas jednak wszyscy uczestnicy tego wydarzenia wątpią, czy widział rozlaną ropę. Trudno przecież przewidzieć, ile już odparowało…
Wątek ten dąży jednak w innym kierunku. Gdy granica afgańska była już niemal w zasięgu ręki, los zadecydował, a może też obecność Krzysia, tego się nigdy nie dowiemy, że jeszcze nie tym razem dane będzie ją przekroczyć (bo będzie jeszcze inna okazja, o czym później). Przyczyna? Właśnie gdy dzielni gdańszczanie pokonywali bezkresne przestrzenie Kraju Rad, monarchia Afganistanu upadła i, jak to w okresie niepewnym, granica została skwapliwie i szczelnie zamknięta przez Armię Czerwoną. Jednym słowem „nielzia.” I wyprawa wróciłaby nie widziawszy gór, gdyby nie wrodzony upór Krzysia. Skończyło się na decyzji Wszechzwiązkowego Komitetu do Spraw Sportu, który wydał zezwolenie na działalność w Pamirze.
Drogi Czytelniku, byłem w ZSRR wielokrotnie wycierając ścieżki (i ściany wspinaczkowe) Kaukazu i Pamiru i zapewniam, że łatwiej jest przeżyć lawinę pod Cubryną (o którym to zdarzeniu mowa była w pierwszej części tej historii), niż było przekonać w ciągu kilkunastu dni władze Wszechzwiązku. Jestem całkowicie przekonany, że przejście przez biblijne ucho igielne to pestka przy tym wyczynie!

Tak więc mamy już króla Afganistanu z głowy. Biurokracja i nieufność (podkreślam, nieufność do innostrańców) Komitetu Wszechzwiązkowego okiełzana. Co jeszcze może nam zaimponować? Ponieważ nie znam szczegółów zmagań Krzysia z hydrą WszechSowieta (jaka szkoda, że na imię ma Krzysio, a nie Jerzy – myślę o tym, który pokonał smoka), dla ilustracji co upór może zdziałać, przejdźmy do innych wydarzeń, które odpowiedzą na powyższe pytanie. Nim jednak zajmę się następnym etapem niezwykłych historii, muszę przekonać Czytelnika o determinacji naszego bohatera. Determinacja ta bowiem to cecha Krzysia, która kształtuje wszystkie opisane tu wydarzenia, które – podkreślam – są absolutnie prawdziwe, aczkolwiek – przyznaję – chwilami niewiarygodne.
Przenieśmy się zatem, tym razem wstecz w czasie, do Szwajcarii, do Zermatt, znanego z urzekającej piramidy Matterhornu. Zgrupowanie centralne Klubu Wysokogórskiego, rok 1972, a więc rok przed pierwszą (niedoszłą) przygodą afgańską Krzysia.
Jestem jednym ze szczęśliwców tego zgrupowania. Moimi partnerami są wyżej wspomniany Jerzy Milewski, a także Michał Jagiełło, wtedy szef Oddziału Tatrzańskiego Górskiego Ochotniczego Pogotowia Ratunkowego, a w czasach znacznie późniejszych szef Wydziału Kultury Komitetu Centralnego PZPR. Nota bene, okazał się być najwyższym stopniem urzędnikiem aparatu partyjnego, który rzucił legitymację partyjną po ogłoszeniu stanu wojennego w grudniu 1981 r. Wspominam o tym, bo na pewno Czytelnik już zauważył, że tłem historii jest Polski Klub Wysokogórski, którego członkowie w licznej swojej reprezentacji czynnie przyczynili się do tego, co Krzysio w gniewie nazwał „końcem Moskwy” (była o tym mowa w poprzednim odcinku). Wymienię tu dla przykładu, żeby podtrzymać mój punkt widzenia, Andrzeja Gwiazdę – znanego ideologa późniejszej „Solidarności”, internowanego w okresie stanu wojennego Krzysztofa Dowgiałłę – późniejszego senatora z Gdańska, Zbyszka Skoczylasa – szefa od spraw przesiedleńczych z początków Trzeciej Rzeczpospolitej, czy też Janusza Onyszkiewicza – Ministra Obrony Narodowej. Jednym słowem, środowisko taternickie moich czasów miało szczęście i honor skupiać w swoich szeregach ludzi o dużej wyobraźni i odwadze cywilnej. Nie twierdzę, że tacy byli wszyscy w naszym środowisku. Jak zawsze statystyka jest nieubłagana, a więc mieliśmy w swoich szeregach także i drani. Niemniej, nie mam wątpliwości, że całość była przesunięta znacznie bardziej „na prawo” w stosunku do reszty społeczeństwa. Ryzyko związane ze wspinaczką szło ewidentnie jakoś w parze z ryzykiem przekonań politycznych. Proszę więc o szczyptę szacunku dla tragiczno-komicznych, ale podkreślam to – faktycznych losów Krzysia.

Ale wróćmy z powrotem do Zermatt, pod Matterhorn.
Pogoda, jak na Alpy, wspaniała. Każde wyjście w góry to nowy sukces. Niepokoi mnie tylko smutek Bogdana, zwanego powszechnie Bodziem. Jest on uczestnikiem gdańskiego zgrupowania studenckiego, które działa równolegle z naszym zgrupowaniem centralnym. Władze studenckie w postaci Krzysia zleciły mi opiekę nad tą grupą. Jest to ich pierwszy wyjazd poza Tatry i liczą, że moje doświadczenie pozwoli na sukcesy bez niepotrzebnego ryzyka, wynikającego z pierwszego zderzenia się z alpejskimi ścianami i podstępnymi pułapkami lodowców. Zresztą i Krzysio jest członkiem tego obozu i właśnie partnerem Bodzia. Tyle że mija już drugi tydzień, a Krzysia ciągle nie ma. Wszyscy dotarli tu prostą drogą, czyli pociągiem przez Wiedeń i Zurych. Za wyjątkiem naszego bohatera. Miesiąc wcześniej stał się szczęśliwym właścicielem cudu techniki obozu socjalistycznego – motocykla marki „Jawa” i postanowił zaoszczędzić cenne dewizy, wyruszając w podróż motocyklem. Bodzia smutek jest podwójnie uzasadniony. Po pierwsze, nie ma partnera i musi się prosić innych, żeby go wzięli do zespołu. To nie tylko niewygodne, ale także przekreśla ambitne plany wspinaczkowe, które w detalach dyskutował z Krzysiem przed wyjazdem. A poza tym, dwa tygodnie spóźnienia?! Miejmy nadzieję, że motocykl po prostu nawalił…
Gwoździem mojego sezonu jest przejście z Jurkiem i Michałem znanej drogi lodowej na północnej ścianie Dent d’Herens. Wracamy późnym wieczorem. Następnego dnia będziemy zwijać namioty i wracać do kraju. Wszyscy już śpią, tylko w namiocie Bodzia pali się światło. Przed namiotem stoi motocykl „Jawa”! Zaglądam do środka. Krzysio leży na materacu i przedstawia niezbite usprawiedliwienie swojego spóźnienia, bagatelnego, bo o trzy tygodnie, ale na czas, żeby brać udział w zwijaniu obozu. Usprawiedliwieniem jest potężna, jeszcze intensywnie czerwona blizna, zaczynająca się gdzieś powyżej części wstydliwej, a kończąca wysoko w dołku żołądka. Jak się dowiadujemy, pech nawinął się wczesnym rankiem pod Będzinem. Z niedbale załadowanej, rozwożącej mleko ciężarówki spadła skrzynka z butelkowanym mlekiem tuż pod nadjeżdżającą „Jawę.” Nastąpiła wywrotka na rozbitych butelkach i szkło dokonało reszty.
W pobliskim szpitalu zręcznie zszyto Krzysia, który obficie krwawił z rozchlastanego brzucha. Całe szczęście organy wewnętrzne szkło butelkowe oszczędziło. To byłoby na tyle, jeśli chodzi o plany spędzenia wakacji pod Matterhornem. Każdy inny dałby spokój. Najbardziej obowiązkowi przysłaliby wiadomość, ale nie Krzysio! Jak mówi Gaston Rebuffat w mojej ulubionej książce o podbojach alpejskich pod tytułem Gwiazdy i Burze: „gdzie wola, tam i droga.” W tym przypadku – droga Krzysia z rozprutym przez szkło butelkowe brzuchem, z postojem w szpitalu w Będzinie, pod Matterhorn. Nasze osiągnięcie na północnej Dent d’Herent to drobiazg. Krzysio dopiero pokazał nam prawdziwe znaczenie powiedzenia „gdzie wola, tam i droga!”



Mamy już rok 1975. Rusza kolejna gdańska wyprawa w góry Hindukuszu, tym razem poprzez Afganistan do Pakistanu. Jedziemy wspólnie z kolegami z Krakowa. Jestem zastępcą kierownika wyprawy i szefem grupy wyczynowej, bo „alpejska siła uderzeniowa”, o dziwo, reprezentowana jest przez grupę gdańską. Krakowiacy poświęcają więcej uwagi zbiórce egzotycznej kolekcji owadów, opracowaniu topografii terenu i studiom językoznawczym. Celem wyprawy jest najwyższy szczyt Hindukuszu – Tirich Mir (7690 m). W wyprawie, w grupie gdańskiej jest też i Krzysio. Tym razem pokonujemy Kraj Rad koleją. Postój na stacji miejscowości Mołotowsk po zachodniej stronie Uralu to dla mnie osobiste przeżycie. Kiedyś to miasto nazywało się Perm. Stąd pochodzi moja babka. Urodziła się tu także moja matka. Moja babka była córką sztadtskiego jenerala, czyli po prostu wysokiego urzędnika carskiego. Tytuły wojskowe przysługiwały ówczesnym dyrektorom, bo to brzmiało dumniej. Ojcem mojej matki był Polak przebywający na „łagodnej zsyłce”, to znaczy nie z powodów politycznych, ale jako zakładnik miasta: jak w mieście będą antyrosyjskie niepokoje to albo jego ojciec (radny miasta Stryja) uspokoi obywateli, albo przesuniemy syna dalej na wschód (z Permu na Kamczatkę jeszcze kawał drogi). I z tego związku polsko-carsko-burżuazyjnego, a więc najbardziej znienawidzonego przez właśnie zaczynająca się rewolucję, zrodziła się moja matka. Miłym zbiegiem okoliczności Czerezwyczajka (prekursor późniejszego NKWD i współczesnego KGB) zaczęła właśnie wtedy w mieście Perm wpuszczać burżujów, szpionów i inny podejrzany element pod lód (dla zaoszczędzenia amunicji) na rzece Kamie. Dopiero później edykt partyjny zmienił nazwę miasta na Mołotowsk. I tak dobrze, że nie na Hitlerowsk lub Ribbentropowsk, bo w wyniku podpisania paktu o nieagresji w latach 30. (Ribbentrop-Mołotow) mogło by przecież dojść i do tego. Ale i tak byśmy to przeżyli. Miałem przecież w Stalinogrodzie, chciałem powiedzieć, w Katowicach kilku dobrych kolegów, więc wiem, że to możliwe.
Wracając do wpuszczania pod lód to, na szczęście, mój dziadek był łebski i jak tylko zaczęto wyrąbywać przeręble, załapał się na akcję Czerwonego Krzyża. I tak, moi dziadkowie wraz ze świeżo urodzoną córką, mknęli tą samą linią kolejową, tyle że w przeciwnym kierunku, bo do Lwowa, właśnie wtedy, gdy nadeszła ich kolejka (ta do wpuszczenia pod lód). No cóż, tak niewiele brakowało, a pośrednio skończyłbym w lodowatych wodach Kamy na długo przed własnym urodzeniem. Ale wtedy nie byłoby tej historii…
Jednym słowem, dzięki akcji Czerwonego Krzyża i ostrzeżeniu udzielonemu mojemu dziadkowi przez jakąś dobrą duszę z CzeKa spaceruję po peronie miejscowości, której tak naprawdę nigdy nie zobaczę, bo stację, jak wybudowano za miastem na początku stulecia dzięki naciskowi lobby dorożkarskiego, tak pozostała tam dotychczas. Swoją drogą, jestem już w chwili pisania tych słów w następnym stuleciu, na innym kontynencie, a doświadczam działalności podobnej w stylu do lobby posiadaczy bryczek, w swoim czasie tak silnego w całej Europie Wschodniej. Tyle że tym razem te bryczki i ich lobby to przemysł samochodowy. Bo przecież koncepcja wybudowania stacji za miastem po to, żeby zarobić na dowozie pasażerów niczym się w gruncie rzeczy nie różni od filozofii dbania o brak komunikacji miejskiej w Detroit. Jeśli chodzi o stację kolejową, to zapraszam do Detroit i zostawiam bez komentarza... Jednym słowem, czy to na Wschodzie, czy też na Zachodzie, zdrowy rozsądek nie zawsze jest górą, szczególnie jeśli chodzi o wpływy i pieniądze.





Wracając pod Ural z połowy lat 70., to widocznie lokalne władze partyjne ciągle nie warte są pieniędzy Moskwy, mimo że upłynęło już tyle cudownych pięciolatek budowy komunizmu. Nie zapomnijmy także, że Biełomorski Kanał był ważniejszy, a i Mołotow też w końcu wpadł w niełaskę. A może też ta niełaska ma jakieś inne, solidne politycznie uzasadnienie? Może za mało ludzi wpuszczono tu pod lód w swoim czasie i „reakcja/kontrrewolucja” ciągle przeszkadza w rozbudowie? Oznaczałoby to jednak, że nasz przesławny Polak, Felek Dzierżyński, w swoim czasie też nie zawsze pracował na „pełnych obrotach”. Ale takie podejrzenie kwestionowałoby obecność jego pomnika w centrum Warszawy, więc powody muszą być jakieś inne. Niemniej sytuacja musi być poważna, bowiem w oczekiwaniu na nadejście pociągu z południowego odgałęzienia linii transsyberyjskiej udaję się do dworcowej toalety, by się przekonać, że daleko jej do marmurowych posadzek moskiewskiego metra. Za pięć kopiejek kupuję starannie pociętą „Komsomolską Prawdę” i w swojej naiwności odrzucam propozycję wynajęcia gumiaków. Wkrótce przekonuję się, że kalosze są absolutnie konieczne do pokonania przestrzeni między wejściem, a skośnie przybitym korytem pod przeciwległą ścianą. Ta „prowadnica” służy do grawitacyjnego odprowadzenia tego, co chciałbym się pozbyć do dołu, a którego zawartość przelewa się na podłogę. Zresztą któż wie, może klepisko, bo tak naprawdę podłogi nie widać. Ale może i to dobrze, że nie wynająłem gumiaków, bo… nazwijmy to, tracę apetyt i wracam na peron. Tylko dech mi zapiera z podziwu myśl, że ci sami ludzie, tak oszczędni w rozbudowie stacji kolejowej, walczą o prymat w kosmosie. To prawda, nie byli pierwsi na Księżycu, ale przecież Gagarin, Łajka, energia atomowa...
Za godzinę nadchodzi pociąg z drugiej strony i jedziemy dalej. Krzysio w międzyczasie przegląda pociętą w kwadraty „Prawdę”, czy aby nie ma jakichś złych wiadomości z Afganistanu. Czy to wynik alergii nabytej po poprzednich kontaktach z WszechSowietom, czy też przewidywanie przyszłej inwazji Armii Czerwonej na Afganistan, tego nigdy się nie dowiemy. Jest bowiem dopiero rok 75., a więc Towarzysz Chruszczow w kwiecie wieku walił nie tak dawno w pulpit zdjętym butem w ONZ-ecie i nic nie wróży przyszłej klęski Armii Czerwonej. Zresztą co ma wróżyć? Wszystko wygląda tak pomyślnie. Spokój na Bałkanach, imperializm amerykański stoi na progu przepaści, a – jak sam Towarzysz Gomułka autorytatywnie twierdzi – wkrótce ich przegonimy. Wtedy się z tego śmialiśmy, ale jak dzisiaj widać, miał zupełną rację! Staranne wertowanie najświeższych wiadomości przez Krzysia upewnia nas, że jesteśmy na właściwej drodze (do komunizmu). Pociąg też podąża we właściwym kierunku, bo wkrótce, to jest następnego dnia pod wieczór, docieramy do Taszkientu...
Wreszcie Termez. Ładujemy nasz dobytek na „kursowy” prom łączący uzbecką stronę Amu Darii z afgańską. Załoga promu nie spieszy się, jedzą rozgotowaną kapustę okraszoną słoniną. Jesteśmy jedynymi klientami, wszystko, co przewożą, to worki, chyba z mąką. My też poddajemy się urokowi chwili. Leżymy leniwie na skąpo pokrytej jakimiś chwastami spalonej południowym słońcem ziemi. Od czasu do czasu ktoś się podnosi, żeby zerwać przydrożne winogrona, niemal kwadratowe, tak ciasno upakowane w kiściach. Załoga kończy posiłek, zapala skrętki tytoniu (papier gazetowy, najprawdopodobniej wszechużyteczna „Prawda”). Odzywa się dźwięk bałałajki. Wzdłuż rzeki leci smętna melodia, aż mi dech zapiera, znanej mi piosenki o słowach „my apiać na swobodzie o katoroj miecztali, o katoroj tak mnogo w łagieriach gawariat”. Krzysio zrywa się z ziemi ze słowami „po tundrie po szirokoj dorogie.” Ktoś czujnie ściąga go na ziemię i zamyka usta ręką, nim zanuci „gdie mczitsia skoryj Workuta-Leningrad”. „Hej! Zamknij się, nie widzisz, że oni nie śpiewają? To tylko melodia ta sama. Chcesz, żebyśmy odjechali do Workuty, zamiast na drugą stronę?!” Ze spojrzenia uderzającego w struny bałałajki domyślam się, że to nie prowokacja, że to oni są w strachu. Skąd u Boga przecież mógł wiedzieć, że ci innostrańcy znają tę melodię, a nawet tekst?! Przecież wyglądają na bogatych… Dżinsy, kolorowe koszule, a słyszeli o łagrach, znają piosenkę obozową Sybiraków?!
Dopiero po przeprawie przez Amu Darię wynajmujemy ciężarówki. Pierwszy etap przez Afganistan to szosa z Mazar-e Sharif do Kabulu. Do tej pory dumnie pokazuję zdjęcie z przełęczy Salang przedstawiające drogę biegnącą przez tunele w zboczu i dzikie zerwy górskie. Dumnie, bo droga ta zasłynęła znacznie później z cięgów, które sprawiali systematycznie partyzanci afgańscy Armii Czerwonej. Ci sami, którzy następnie przywdziali uniformy Talibanu (tak przynajmniej sugeruje z ostrożna dzisiejsza prasa). Przeskanowaną na komputer fotografię ze szczytu przełęczy nazwałem nawet „Na pohybel radzieckim tankistom”, bo jasno tam widać, jaka to pułapka, nawet jeśli przeciwnik ma tylko gołe ręce do dyspozycji. Natura dostarcza reszty. Ruszenie lawiny kamiennej w jednym ze żlebów krzyżujących się z szosą nie stanowi tu większego problemu.

Z przełęczy Salang zjedziemy jednak dopiero w następnym odcinku. Jak wspomniałem w części pierwszej, miało być tu o pierwszym starciu zachodniej cywilizacji (w postaci Krzysia) z Talibanem, ale niestety nieprzewidzianie długi postój w Permie w oczekiwaniu na wahadłowo kursujący pociąg po zauralskich bezkresach zmusił mnie do zwłoki. A może też przyczyniły się do tego opowiadania syberyjskie moich dziadków? Tak czy inaczej ani na Syberii, ani w Termezie, ani tym bardziej w Afganistanie nikt się nie spieszy. Do tego też muszę przyzwyczaić Czytelnika w przygotowaniu do następnego odcinka.

CDN...

Gerard Malaczyński
Michigan, wrzesień 2003

"Góry", nr 9 (124) wrzesień 2004

(dg)

 


KOMENTARZE
Nick *:
 k
Twoja opinia *:
 
Dodaj komentarz
 
 
 
Copyright 2004 - 2024 Goryonline.com