baner
 
 
 
 
baner
 
2004-08-05
 

Krzysio - opowiadanie

Krzysio, czyli historia prawdziwa, mimo że brzmiąca niemal nieprawdopodobnie cz.1: Jak go poznałem i proroctwo upadku Moskwy.


Jak go poznałem i proroctwo upadku Moskwy

Było to gdzieś w drugiej połowie lat sześćdziesiątych. Spotkałem go po raz pierwszy w słoneczne kwietniowe popołudnie w Morskim Oku. Jego zwłoki leżały na wysłanym kocem toboganie przed schroniskiem. Goprowcy dopijali piwo na werandzie schroniska. Nie było co się spieszyć do Zakopanego, bo obaj partnerzy niefortunnej wspinaczki nie żyli. Jeden, zdrowo „przemielony” przez lawinę, drugi, po prostu sztywny, zmrożony przez kilkugodzinny pobyt pod warstwą śniegu. Zresztą ciągle leżał jakby pod śniegiem, bo grube kawały przymarzły do ubrania i teraz powoli topiły się w słońcu.
Któryś z ratowników niedbale spytał: – Znałeś go? Podobno był z Gdańska. To ten z rozbitymi okularkami ciągle na nosie. Podniosłem się więc leniwie z krzesła i wyszedłem przed schronisko, żeby obejrzeć delikwentów. Nie, nie spotkałem go wcześniej. Musiał zapisać się do Klubu Wysokogórskiego najdalej w zeszłym roku, w przeciwnym razie bym go znał, bo do niedawna zajmowałem się szkoleniem wszystkich nowo wstępujących do Klubu w Trójmieście. Zresztą zdziwiłbym się niemiło, gdyby było inaczej, bo wszystkim wbijałem do głowy konieczność przeczekania świeżego opadu śniegu tak, aby spadło, co ma spaść, a reszta związała się z podłożem… Tymczasem Krzysio (powiedziano mi, że tak się nazywał) „wbił” się w ścianę Cubryny w kilka godzin po opadzie. Ten z Krakowa też zupełny nowicjusz. Obaj pewno nigdy nie wzięli kursu wspinaczki zimowej. Kurs letni nie wystarcza, czego najlepszy dowód leżał przed schroniskiem. No cóż, nie pierwszy to raz nadmiar zapału do wspinaczki tak się kończy…
Wróciłem na werandę, pokręciłem głową, że go nie znam i spokojnie dojadłem menażkę budyniu w gronie goprowców pijących piwo z sokiem. Mimo ciężkiej pracy przekopywania się przez lawinisko byli ciągle zmarznięci. Pracowali, orząc śnieg łopatami, często na kolanach i byli zupełnie przemoczeni. Jeden z nich uruchomił krótkofalówkę i przesłał lakoniczną wiadomość: „Zaraz ruszamy, szosa odtajała, więc powinniśmy być w kostnicy przed trzecią”. Sprawnie zwinęli niepotrzebny sprzęt. Usłużni koledzy taternicy pomogli wrzucić zwłoki na tył bagażówki z napisem GOPR – Grupa Tatrzańska i po chwili Nyska zniknęła na pierwszym zakręcie parującej od słońca drogi.
Zszedłem nad staw i pokręciłem głową w zadumie. Lawinisko pod Cubryną było widoczne jak na dłoni. Cała dolna część żlebu przeorana jak pole. Typowa wczesnowiosenna ciężka lawina; bez szans na przeżycie. Czy wciąż powtarzające się przypadki jak ten, nie są wstanie nauczyć reszty? Pytanie retoryczne, bo wiedziałem, że historia będzie się w rożnych wersjach powtarzać. Kto wie, może i jak tak kiedyś skończę. Tak trudno siedzieć przed schroniskiem w taką pogodę, gdy góry wabią… Przez głowę przeszła mi irracjonalna myśl. Szkoda, że z Gdańska. Jak dotychczas Trójmiasto miało szczęście chlubić się brakiem wypadków śmiertelnych. Niestety, to się skończyło. Dobrze chociaż, że nie znałem go, nie będę musiał kontaktować się z rodziną… To musi być bardzo przykre i niezręczne.

Dwie godziny później na sali jadalnej pojawiła się Pani Łapińska (kierowniczka schroniska zwana powszechnie „Dziunią”) z dziwnym wyrazem na twarzy. Gdy jej wzrok padł na mnie i kiwnęła, żebym przyszedł do biura, ścisnęło mnie w dołku i nerwowo zacząłem kalkulować, jak się wytłumaczyć z waletowania w „Nowym” schronisku, podczas gdy zapłaciłem tylko za „Stare”, gdzie nie było oczywiście luksusu w postaci nocnego ciepełka i możliwości zejścia w kapciach do sali jadalnej. Pierwsze co mi przyszło do głowy jako tłumaczenie to, że to tylko ostatnia noc, i że miałem wyjść wcześnie rano z partnerem, który mieszkał w „Nowym”, ale że zatrzymał nas rozsądek (Pani Kierowniczka wie, co się stało z tymi, co poszli!!). Ku mojemu zdziwieniu, „Dziunia” zamiast wziąć mnie w krzyżowy ogień pytań, zapytała krótko:
– Jesteś z Gdańska, tak?
– Tak, a bo co? – podejrzewałem coś wyjątkowo obciążającego.
– Mam nadzieję, że nie zawiadomiłeś jeszcze rodziny?
– Jakiej rodziny? Aaa... rodziny tego z lawiny. Nie, ja go nie znałem… Tak naprawdę, Pani Kierowniczko, pierwszy raz widziałem, więc nie mogłem… Myślałem, że…
Zacząłem się plątać w usprawiedliwieniach. Było mi głupio, bo myślałem, że spodziewała się, że przejmę inicjatywę, bo to gdańska tragedia… Jakoś uszło mi uwadze „mam nadzieję”.
„Dziunia” odetchnęła.
– Gerard, wracaj do sali i powiedz, że Łapińscy stawiają piwo wszystkim taternikom. Grzane z sokiem, bo noc będzie zimna. A okazja? Gdańszczanin zmartwychwstał!
I tu nastąpiło wyjaśnienie sprawy.

Dzwonili z Zakopanego, z GOPR-u. Gdzieś poniżej Łysej Polany, gdy w Nysce zrobiło się ciepło, coś zaczęło ruszać się z tylu. Myśleli początkowo, że to pies Łapińskich zaplątał się przypadkiem do samochodu. W chwilę później jednak ukazała się głową w przekrzywionych okularkach z jedna soczewka popękana w pajęczynę i spokojny glos zadał pytanie: „A …CO… JA… TU… ROBIĘ?” Z wrażenia mało co nie zjechali z drogi. Stanęli i rzucili się do tylnych drzwi, ciągle nie dowierzając czy to naprawdę, czy to głupi taternicki kawał i ktoś trzeci wślizgnął się do karetki.
Jeśli był to dowcip, to skonstruowała go Natura. Umrzyk nie tylko się ruszał, ale wyglądało że jest w jednym kawałku. Nie był połamany, nie narzekał na bóle. Zachowywał się, jak przebudzony ze snu, a raczej z hibernacji spowodowanej przez pobyt pod śniegiem. Niewątpliwie szczegółów tej sceny nie da się odtworzyć, a to, co wiem pochodzi z trzeciej ręki. Zresztą trudno w to wszystko uwierzyć. Tak czy siak, Krzysio żył, i tu zaczyna się jego historia, równie niewiarygodna jak jej początek.



Krzysio był studentem Wydziału Elektrycznego Politechniki Gdańskiej. Był także działaczem studenckim. Nie, nie, nie,… nie należał do żadnej proczerwonej organizacji. Po prostu działał. Organizował obozy studenckie. Był żeglarzem, a później i taternikiem. Miał wielce szczególny talent organizacyjny. Powiedziałbym antytalent, który był tak ekstremalny, że przynosił, niemal bez wyjątku, sukcesy. Był po prostu niesłychanie uparty i pełen nieprawdopodobnych pomysłów. Całkowity brak codziennej dyscypliny – takiej jak zrobienie czegokolwiek w sposób zaplanowany, rutynowy – powodował, że jego sukcesy graniczyły z cudem. Było to tylko możliwe z uwagi na jego pełne przekonanie o słusznym celu i niesłychanie prostym podejściu do załatwiania spraw niemożliwych: wyrzucą mnie drzwiami, to wejdę oknem. Kopną mnie w d…, obrócę wszystko w żart i poproszę o więcej.
Kiedyś po powrocie z rejsu żeglarskiego do Kopenhagi wezwano go do biura Służby Bezpieczeństwa, żeby złożył „sprawozdanie”. Podziękował grzecznie za zaufanie i zaproponował, że wszystko „sprawozda na piśmie”. Widziałem ten list, bo byliśmy już wtedy dobrymi przyjaciółmi i mi się nim pochwalił. Pismo było pełne szczegółów dotyczących kierunku wiatru, temperatury wody morskiej i diety załogi. Punktem kulminacyjnym było jednak dumne stwierdzenie, że „imperializm zachodni wyraźnie chyli się do upadku. Jego zgniliznę poświadcza fakt, że po naszym przybyciu do Kopenhagi przedstawiciele służb granicznych nawet się nie pofatygowali (śmierdzące burżuazyjne lenie), żeby sprawdzić legalność zawinięcia do portu. Takie traktowanie obowiązków niewątpliwie wskazuje na ostateczną demoralizację Zachodu”.
Wyjeżdżał później wielokrotnie za granicę, SB jednakże nigdy go więcej nie wezwało. Nie mieli po prostu, jak to się mówi, zdrowia.

Wiosna Praska… Niestety, przyszło lato i rządy Dubczeka okazały się za gorące dla wielkiego sąsiada ze wschodu. Dni spędzamy, wspinając się w rejonie Morskiego Oka, wieczory przy ognisku, spekulując na temat tego, co wkrótce może nastąpić. Nikt nie chodził „na lewo” na Słowację, bo na tatrzańskiej granicy pojawiło się nagle mnóstwo patroli i lepiej było nie ryzykować nocnych przejść przez ????“”abie” do Stawów Białczańskich i dalej, jak to bywało dotychczas. Wiara „dusiła” się wspinaczką w basenie Morskiego Oka. I tak już miało być przez resztę sezonu. Granica strzeżona, prawie jak za Stalina, tyle że tym razem nie strzelali. Zastanawialiśmy się, czy to tylko nasi, czy też Pepiki czają się po drugiej stronie grani?
Któregoś wieczoru pojawia się Krzysio z dużym plecakiem. Prowadzi też partnera; ktoś chyba nowy, bo twarz nieznana. Rozbijają namiot obok mnie i dyskutują o planach na dzień następny. Zapada zmrok, rozmowy przy ognisku cichną i nagle… Słyszymy szum silników lotniczych. Jeden, drugi, trzeci… dziesiąty. Wiemy, co to znaczy. Znów koniec nadziei, w tym i naszej. I ktoś za to zapłaci krwią i swobodą (czyli wolnością w tłumaczeniu na polski). Stoimy ze ściśniętymi sercami i patrzymy w niebo ugwieżdżone od samolotów. Krzysio klnie na komunizm i przysięga, że czuje, iż koniec Kacapów jest kwestią tylko czasu. „Ja wam to mówię! Bolszewia już długo nie pociągnie. To ich ostatnie podrygi. Zobaczycie, że dożyjemy!…” Następnie w zapale oburzenia zmienia swoje plany wspinaczkowe na ranek. Każe się pakować partnerowi i ogłasza, że idzie na Słowację. Tak, pod Małego Młynarza. „Wojsko poszło na Pragę, Tatry są wolne, przynajmniej jutro, nim zaraza się rozpanoszy”.
Następnego ranka przychodzą ponure wieści zasłyszane z radia. Jest nam wszystkim wstyd, gardło ściska także gniew. Polskie Wojsko zniesławiło się udziałem w inwazji! My, którym wydawało się, że jesteśmy bastionem demokracji w obozie demoludów, pomogliśmy Moskalom. Zaatakowaliśmy tych, co marzą o wolności, tak jak my! Hańba i wstyd! Jak teraz pokazać się sierżantowi Motylowi pod Żabim Niżnim, który pilnuje słowackiej granicy, penetrując wielką lornetą przeciwlegle granie tak, aby pod jego nosem taternicka wiara mogła prześlizgiwać się do dolinek po słowackiej stronie pod wymarzone ściany? Kto mu teraz spojrzy w oczy?!
Wczesnym popołudniem zajeżdża pod schronisko gazik z emblematem czeskiej służby granicznej. Pierwsza myśl: czyżby nasi (w tym przypadku bracia Czesi i Słowacy) górą?!
Z gazika wysiada sierżant Motyl. Otwiera tylnie drzwi i wystawia jeńców wojennych. Jak myślicie, kogo?! Kręcone, rude włosy nie pozwalają na pomyłkę. To Krzysio i jego partner. Wszyscy jesteśmy po stronie sierżanta Motyla. Tylko tyle możemy zrobić, żeby przeprosić go za to, co robi Warszawa. Krzysio też, dziękuje i przeprasza. Niby za nielegalne przekroczenie granicy, ale wszyscy, i taternicka gawiedź, i Motyl, wiedzą za co.
I niezbyt (chwilowy) happy end tego wydarzenia…
Kilka tygodni później, na przełączce pod Żabim Niżnim, widzę sierżanta Motyla intensywnie patrzącego przez lornetkę na przeciwlegle granie. Czeka na nową „wiosnę” i nie pamięta krzywd, których przecież ani ja, ani Krzysio mu nie wyrządziliśmy. Ach, żebyśmy wtedy albo ja, albo on wiedzieli, ze Krzysio miał rację! Że koniec Moskwy to tylko kwestia czasu! Że Kacap odejdzie i swoboda zawita na Słowację! Że tego dożyjemy!

Gerard Malaczyński
Michigan, lato 2003

W następnym odcinku o Krzysiu Czytelnik się dowie o obaleniu Królestwa Afganistanu i pierwszej próbie poskromienia Talibanu, a także o niebezpieczeństwie butelkowanego mleka.

"Góry", nr 7-8 (122-123) 2004

(kg)

 

 

KOMENTARZE
Nick *:
 k
Twoja opinia *:
 
Dodaj komentarz
 
 
 
Copyright 2004 - 2024 Goryonline.com