Usiadłem w dziesiątym rzędzie, tuż przy samej krawędzi. Właśnie zaczęła się premiera filmu, na który długo czekałem. Cały seans siedziałem w skupieniu, zaciskając co jakiś czas dłonie. „Krzyk Kamienia” Wernera Herzoga to historia zdobywania Cerro Torre, jednej z najtrudniejszych gór świata. Jednak dla mnie równie ważny był wątek Rocci, doświadczonego alpinisty, walczącego nie tyle z górą, co z własną frustracją. Przez swoją rozterkę i motywację stał się mi bliski i realny. Po zakończeniu filmu do późna w nocy trenowałem na panelu. Przysięgłem sobie wtedy, że kiedyś spróbuję wspiąć się na Cerro. Przez kilkanaście lat zmieniło się wiele, choć pewne rzeczy zostały bez zmian. Skupiłem się na wspinaniu, które stało się ścieżką mojego życia. W zasadzie podporządkowałem mu całe życie. Przypomniałem sobie wtedy ten wieczór w kinie. Poczułem, że nadszedł już czas. Napisałem maila do „Krzykacza”, nie musiałem go długo namawiać. Jeśli chodzi o wspinanie, rozumiemy się bez słów. Tak było i tym razem: postanowiliśmy wybrać się do Patagonii.
Bridwell Camp, Patagonia argentyńska styczeń 2006
Wrzucam do gara kolejną porcję obiadową. „Krzykacz” jak zwykle zniknął gdzieś z poznanymi godzinę temu dziewczynami. Ja jak zwykle zamykam się w sobie. Cholera, znów żarcie ostygnie. Mieszam bulgoczącą papkę i wskakuję z mp3 na slacka. Tylko na chwilę, żeby jedzenie się nie przypaliło. Sam nie wiem, jak to się dzieje, że te dni tak szybko płyną. Dziś Cerro już od samego rany ma zły humor, więc nawet nie wychodzę na morenę. Gdy kończę w milczeniu swoją porcję, nagle pojawia się Krzychu i wrzuca w siebie zawartość menażki. W międzyczasie macha rękoma, wylewając z siebie potok słów. Kurde, ale facet ma energię. Po chwili zabiera muzykę i też wskakuje na slacka, rzucając przez ramię coś o dobrej żonce.
Jezu, zwariować można od tego czekania. Hiszpanie kolejny dzień wydeptują ścieżkę na morenę widokową, kilka razy dziennie sprawdzają samopoczucie góry. Znów kciuk skierowany ku ziemi i opuszczone głowy mówią wszystko. Na ich barometrze ciśnienie przez cały miesiąc idzie w dół, sam nie wiem jak to możliwe, gdzie się kończy skala? Chavier i Sergio załapali ostatnio doła. Chłopaki uśmiechają się już tylko przy „Terminatorze” – winie w kartonie. Wieczorami zwykle siadamy i wydzieramy się na cały camp. Wino Tinto – gdyby nie ono, chyba byśmy już dawno zwariowali. Tylko Amerykanie czują się jak u siebie, lato na Alasce, potem zima w Patagonii, nigdzie się nie spieszą, nic ich nie ciągnie do domu. Wspinają się głównie po skalnych ścianach Fitz Roya od strony lodowca Cerro Torre. W sumie całkiem niezły pomysł: tam zwykle świeci słońce. Jeśli jednak dysponuje się ograniczonym czasem i chce się wejść na Cerro, trzeba jednak podwinąć ogon i czekać. Nie ma innej rady. A to czekanie przygniata.
Powrót do przeszłości
Wróćmy jednak do pierwszych dni w Argentynie. Gdy wreszcie odzyskaliśmy zagubiony przez linie lotnicze wór transportowy, ruszyliśmy autobusem z Calafate do Chalten. Ta mała wioseczka jest jednym z ważniejszych punktów w całej Patagonii. To stąd rozchodzą się drogi pod Fitz Roya i Cerro Torre . Można tam bez problemu zrobić zakupy i sprawdzić pocztę, płacąc plastikową kartą!
Rekonesans. Kilka godzin dreptania po morenie lodowca i decyzja dokończenia drogi Proctor – Burke na wschodniej ścianie. Przyznam się, że obleciał mnie strach na widok 300-metrowego zacięcia Brytyjczyków. Off-widh wyceniony na A4. Czego można się spodziewać po czymś takim? Tego dnia rozprawiamy się też z dylematem: łatwo na Fitzu czy krucjata na Cerro. Decyzja jest jednogłośna: krucjata. I tak się to zaczęło.
Kilka następnych dni, podczas których pogoda jest całkiem znośna, transportujemy 150 kilogramów sprzętu do koleby w Biwaku Norweskim. Górski callanetics dał się nam we znaki. Zwłaszcza „Krzykaczowi”, któremu zaczęło odzywać się kolano. Musieliśmy znaleźć na to sposób. Drogę podzieliliśmy więc na 5 etapów i na każdym spotykaliśmy się na kilkudziesięciominutowego resta. Wejście na lodowiec, przed trawersem, po lodzie, pod moreną i na biwaku norweskim. Dobrze je pamiętam, trasę tę przeszliśmy wiele razy. Po pięciu dniach od naszego przyjazdu w końcu pogoda siadła na poważnie i długo. Pozostało nam tylko czekanie. Przez kolejne kilka tygodni nasze życie toczyło się na campie.
Próba i myśli...
W trakcie jednej z wizyt w Chalten, gdy wracaliśmy po północy z knajpy do pokoju, zamajaczyły nam nad głowami gwiazdy. Pamiętam, jak spojrzeliśmy po sobie i ryknęliśmy śmiechem. Podpucha, żartowaliśmy sobie, już dobrze znaliśmy tamtejsze klimaty. Jasne, że podpucha – śmieliśmy się przez pół drogi. Podpucha? Zanim poszliśmy spać, stały już przy naszych łóżkach dwa sprawiedliwie spakowane plecaki. Podpucha, nie podpucha, każdą szansę trzeba wykorzystać. Minęło kilkadziesiąt godzin. Niestety, w trakcie wspinaczki ścianą pogoda znów z nas zadrwiła i zmusiła do odwrotu.
Do domu, czyli do Campu, bo ani myśleliśmy rezygnować. Tymczasem Cerro zachowywało się niesfornie. Odsłaniało się na chwilę, pokazywało cały swój urok w słońcu, by potem schować się na wiele dni w chmurach. Uzmysławiało nam, jakie jest niedostępne, z drugiej strony zachęcało do walki, którą na pewno warto było podjąć. Czas powrotu zbliżał się wielkimi krokami, coraz częściej myślałem o zbliżającej się porażce. Zastanawiałem się, czy nie warto było pójść na Fitz Roya. Natrętne myśli nie dawały mi spać czasem całą noc. Tak jak Hiszpanie coraz częściej przesiadywałem samotnie na morenie, wpatrzony w zachmurzoną ścianę. Coraz częściej w myślach rozmawiałem z nią, coraz bardziej wydawała mi się niedostępna. Myśli, myśli, myśli to nic dobrego, a ja coraz bardziej w nich tonąłem. Przypomniałem sobie Roccie...
Na ratunek w samą porę przybyła Kasia, przytargała z dołu kilka prezentów, z których najcenniejszym był chyba optymizm. Na kilka kolejnych dni trochę mniej myśleliśmy o ścianie. Gdy po jakimś czasie odprowadzaliśmy Kaśkę do Chalten, na niebie znów zamigotały gwiazdy.
The Final Cut
Chalten ósma rano, zwalam „Krzykacza” z pryczy. Tę noc spędziliśmy na dole i tego się właśnie obawiałem. Od rana z lekkim prowiantem biegniemy do Bridwella. Krzychu wpadł na camp w takim tempie, że zaraz podbiegło kilku wspinaczy z zapytaniem, gdzie zdarzył się wypadek. Po szybkim przepaku biegniemy dalej do koleby na Biwaku Norweskim. Jeszcze tylko zawracam z lodowca po schemat i rękawiczki, które zostały w namiocie, ale szybko nadrabiam. Tego dnia na lodowcu bijemy rekordy szybkości. Ściana działa na nas jak magnes. Wiem, że to nasza ostatnia szansa i czuję, że to jest to okno.
Dochodząc do Norweskiego, widzę grupę wspinaczy, macham spontanicznie i zadyszany krzyczę coś o pogodzie. Po chwili reflektuję się, że mierzą mnie wzrokiem sami Huberowie. Mówią coś o złych prognozach. Pokazują na chmury. Zabieram się za kolejny przepak, lepiej nie będzie, trzeba napierać. Chłopaki szykują się właśnie do trawersu trzech wierzchołków, a jak tam wieje, to już nie ma zmiłuj. Po kilku godzinach spakowani i najedzeni zapadamy w godzinną drzemkę. O pierwszej zapinamy raki i napieramy do góry.
Idziemy na Cerro. Torujemy w śniegu w kierunku szczeliny brzeżnej. Drogę otwiera czterysta metrów mikstu z miejscami piątkowymi, dalej, po wyjściu na przełęcz, gdzie wielu wspinaczy zakłada biwak pośredni, wije się system klasycznych rys. Świt zastaje nas już przy wejściu na kolejny teren mikstowy. Kolejna zmiana butów, przed nami Banana Crack 5.11a. Wykłócam jeszcze z Krzychem o prowadzenie na tym odcinku. Po nim przekazuję mu sprzęt. Na całej drodze kilka razy jeszcze zmieniamy się na prowadzeniu.
Dziewięćdziesięciometrowy trawers po spitach zgodnie oceniamy jako gwałt na górze, klniemy na Maestriego. Na tym odcinku mijamy zjeżdżających Niemców. Wyszli dzień wcześniej, klepiemy się po plecach i gratulujemy. Przed nami jednak jeszcze daleka droga, w Patagonii w tym czasie pogoda może zmienić się kilka razy. Podczas szybkiej wspinaczki nie odczuwam lęku czy wątpliwości, tylko parcie do góry. Tak samo jak Krzychu. Tutaj jesteśmy zgodni. Partner na takiej górze to podstawa, mimo że znamy się od lat, to jednak popełniłem dziś błąd. Nie sprawdziłem jego ubioru, Krzykacz ma za mało ciuchów na tak niestabilną pogodę (później dostał przez to nieźle w kość). Teraz wiem, że i w takich sprawach należy się wzajemnie sprawdzać. Nagle uświadamiam sobie, że faktycznie partnerstwo w górach to prawie jak stare dobre małżeństwo.
Późnym popołudniem wchodzimy w head walla – skalny monolit wieńczący ścianę. Zaraz nad nim wychylają się śnieżne grzyby, które raz po raz strzelają odłamkami lodu. Celnie. Wspinając się w kominie, dostaję solidną serią w głowę. Wybity ząb to niewielka cena jaką zapłaciłem, w tamtym miejscu nie mogłem odpaść.
Przebijamy się przez oringowane płyty. Z niepokojem spoglądam na niebo. Shit. Zaczyna porządnie wiać. W zasadzie to już huragan, miota mnie na stanowisku na wszystkie strony. Idzie burza, to pewne, zza grami przelewa się morze chmur. Ile mamy jeszcze godzin? Czy zdążymy stanąć na szczycie? Staram się już o tym nie myśleć. Nie jest to trudne, bo szczyt przyciąga nas coraz mocniej. Napieramy do góry.
Boję się, że może nam uciec, wiele zespołów wycofywało się kilka metrów pod pikiem. Ta obsesja dodaje mi sił. Widzę jak Krzychu napiera i daje z siebie wszystko. Trwa walka z czasem. Małpując, przypominam sobie trening w Yosemitach, kilka minut na wyciąg, ręka, noga, odpocznę później. Czas ucieka, nadchodzi noc.
Około dziewiętnastej wchodzimy na pole śnieżne pod grzybem. Następuje załamanie pogody, chmury tworzą na niebie piekielne serpentyny, widoczność jest coraz mniejsza. Zakładam stan w grocie lodowej pod nawisem i ściągam Krzycha. Czuję się tak samo jak dziesięć wyciągów poniżej, do szczytu jest jeszcze kawałek. Krzychu nic nie mówi, widzę, że marznie, operacje sprzętowe wykonuje mechanicznie, teraz procentuje doświadczenie nabyte w górach. Przeszpejam się najszybciej jak potrafię i miotany wiatrem wbijam się w lód, po kilkunastu metrach śnieg zamienia się w cukier. Asekuracja nie istnieje, spoglądam do góry: nawis. Teraz wiem, że gdybym poleciał pociągnąłbym nas obu do podstawy. Czasem życie zależy jedynie od trzymanego chwytu. Przekopuje się przez luźny śnieg i okrakiem siadam na śnieżnym puchu, ostrożnie przeczołguję się pięć metrów dalej. Po kilku następnych ruchach siedzę skulony na szczycie. Czuję się na nim bardzo mały. Po kilku minutach dochodzi do mnie „Krzykacz”, widzę że nie jest z nim dobrze. Nie czujemy radości, tylko adrenalinę i zmęczenie. Jeśli nie zaczniemy natychmiast jechać na dół, może być z nami krucho. Kilka zdjęć sporo nasz kosztowało, ale wiem, że było warto, że kiedyś będę mógł się nimi nacieszyć.
Jedziemy, jedziemy, jedziemy, całą noc aż do rana. Krzychu odjeżdża na stanach, zasypia i wali kaskiem o ścianę. Robię wszystko, żeby zjazdy szły sprawnie, żeby nie zatrzymać się w jednym miejscu dłużej niż kilkanaście minut. Lina się plącze, zacina nad i pod nami, wielokrotnie małpuję lub zjeżdżam w pustkę za zaklinowanym końcem. Tak musi być. To część drogi. Śnieg z wielką prędkością miota nami po ścianie, czasem nie widzę dalej niż na pięć metrów – nie wiem, gdzie zjeżdżać, zdaję się na intuicję. Czuję, że dobry duch czuwa nad nami. Nie musimy ciąć liny.
Gdy świta, jesteśmy już na przełęczy. Schodząc do koleby, co kilkadziesiąt metrów oglądam się na Krzycha, za chwilę podamy sobie dłonie. Tego dnia ciężko mi zasnąć pod kamieniem, długo gotuję liofy i herbatę. Wspominam „Krzyk Kamienia” i Roccię... Wiem, że niedługo poczuję się szczęśliwy, muszę się tylko porządnie wyspać.
Tekst: Marcin Tomaszewski
Zdjęcia: Krzysztof Belczyński, Marcin Tomaszewski
Góry, nr 4 (143) kwiecień 2006
(dg)