baner
 
 
 
 
baner
 
2013-03-14
 

Kilimandżaro, luty 2013

Nie wiem, co ta góra ma w sobie, że przyciąga... Każdy ma swoją górę do zdobycia czy to dosłownie czy też w przenośni – dla mnie tą górą stała się Kilimandżaro.
Od pomysłu do realizacji bywa długa droga, ale jeśli się bardzo chce, żadna przeszkoda nie zatrzyma nas przed działaniem. Trudności ze zorganizowaniem takiej wyprawy mogą początkowo zniechęcić, zwłaszcza jeśli chce się zaoszczędzić trochę grosza, ale nie o oszczędzaniu będę pisać.

Kilimandżaro to góra dostępna dla wszystkich zdrowych, sprawnych, chętnie tuptających po górach wędrowców i nie wymaga doświadczenia w zakresie wspinaczki - jest jednak wyzwaniem, które dla wielu może niestety zakończyć się rozczarowaniem. Należy zatem rozpocząć naszą wędrówkę długo, długo przed planowanym wyjazdem zbierając wszystkie istotne informacje o górze, kraju, mieszkańcach i o tym z kim można wejść, żeby uniknąć organizacyjnych problemów na miejscu. Na początku listy powinna się znaleźć wizyta u lekarza, wykonanie szczepień oraz zebranie odpowiedniego trekkingowego sprzętu, żeby nam było dobrze, ciepło i wygodnie, a i dobra kondycja na pewno też pomoże w pokonywaniu kolejnych etapów podróży.

Niestety, to co napisałam powyżej nie gwarantuje, że wyprawa skończy się tak jakbyśmy tego chcieli i wielu niestety tego doświadcza.

Kilimandżaro leży na pograniczu Kenii i Tanzanii. W języku suahili "Kilimanjaro" znaczy iskrząca się góra. To najwyższa góra Afryki (5895 m n.p.m.) i jeden z największych wolno stojących masywów górskich na świecie. Podejście na wysokość niemal 6 tysięcy metrów oraz powrót rozłożone są w czasie i zajmuje pięć /sześć dni. Trwa to tak długo, ponieważ ważna jest aklimatyzacja. Ludzki organizm może przystosować się do zmian wysokości, jednak wymaga to czasu. Aby uniknąć lub zredukować objawy choroby wysokościowej, należy wspinać się powoli, aby organizm miał czas dostosować się do zmian stężenia tlenu w powietrzu. Jest również ważne przyjmowanie dużych ilości płynów, aby przeciwdziałać objawom odwodnienia spowodowanego suchym górskim powietrzem i zwiększoną częstością oddechów.

Moje osiągnięcia w górach ograniczały się do zdobycia kilku polskich małych szczytów oraz zakończonej porażką wspinaczce na Rysy w wakacje 2012 roku. Porażka oznacza cenne doświadczenie. Po pierwsze z pokorą wybrałam najłatwiejszą drogę, po drugie byłam znacznie lepiej przygotowana do czekającego mnie trekkingu. Taka wyprawa dostarcza dużo wrażeń. Wzmaga też myślenie o tym, co będzie dalej, czy dam radę zdobyć dach Afryki? Rozważania takie powodują, że moja determinacja rośnie. Pokonanie góry to też sprawa psychiki, motywacji i determinacji. Nie dopuszczam nawet myśli, że mogę zacząć schodzić przed zdobyciem Uhuru Peak – najwyższego szczytu Kilimandżaro.

Z takim nastawieniem wyruszam na podbój szczytu drogą Marangu route zwaną też drogą Coca-Cola. Ale od początku. Z Marangu Gate, znajdującej się na wysokości ok. 1800 m n.p.m. ruszamy do Mandara Hut na wysokość ok. 2700 m n.p.m. Droga prowadzi przez las tropikalny. Jest bardzo ciepło i przyjemnie. Pomimo tropikalnej temperatury, nie pozwalającej nam zapomnieć, że jesteśmy w Afryce, nie odczuwamy szczególnie trudów wędrówki. Pierwszej nocy praktycznie nie śpię, ale rano nie czuję się zmęczona. Pobudka 6.30, herbatka do łóżka, potem miska gorącej wody do mycia, śniadanie, pakowanie i w drogę. Taka tendencja utrzyma się do końca trekkingu.

Drugi dzień budzi nas słońcem, ruszamy do Horombo Hut na wys. 3700 m n.p.m. Wychodzimy pomału z lasu tropikalnego, zmienia się krajobraz, wkraczamy w strefę wrzosów i łąk alpejskich, ale nadal idzie się łagodnie pod górę zachowując zasadę „pole pole” (w jęz suahili wolniej, wolniej). W Horombo robi się wieczorem zimno, a zostajemy tu też trzeciego dnia na aklimatyzację. Tego dnia spacerujemy po okolicy, podchodzimy trochę pod górę, potem schodzimy, wspinanie się podczas dnia i częściowe schodzenie na noc pomaga efektywniej dostosować się do dużych wysokości. Dzięki temu poziom aklimatyzacyjny zmienia się można kontynuować wspinaczkę następnego dnia. W ciągu dnia czuję lekki ból głowy na wysokości 4000 m n.p.m. i decyduję się przyjąć połówkę tabletki na chorobę wysokościową. Łykam też tabletkę ziołową na sen, chcę przespać całą noc, bo następny dzień będzie ciężki.

Czwartego dnia rano wyruszamy do Kibo hut, ostatniego obozu przed wejściem na szczyt. Wkraczamy w surową strefę pustyni alpejskiej. Zanika roślinność, teren jest pokryty pyłem wulkanicznym i wyrzuconymi z krateru skałami. Trasa łatwa, ale w czasie podejścia odczuwamy już wpływ znacznej wysokości. W Kibo warunki są mocno spartańskie, toalety to prymitywne wychodki. Naturalnie o myciu można zapomnieć. Zrobiło się zimno, ale mimo wszystko mamy idealne warunki wspinaczkowe, nie pada i nie wieje. Po dotarciu do Kibo późniejszym popołudniem dostajemy kolację i kładziemy się spać, bo o 23 pobudka, a o 24 ruszamy na szczyt. Oczywiście nie śpię. W nocy przynoszą nam herbatę i ciastka, zbieramy się powoli, coraz bardziej odczuwam zbyt małą ilość tlenu.

Z Kibo Hut do Gillman’s Point prowadzi stroma ścieżka, podłoże jest piaszczysto-kamieniste. Mówią, że właśnie dlatego wchodzi się w nocy, bo jest ono lekko zmrożone i łatwiej i też bezpieczniej się podchodzi niż kiedy słońce rozgrzeje ziemię, grunt wtedy usuwa się spod stóp. Ponadto szczyt Kili zwykle od południa do wieczora spowity jest w chmurach. To najtrudniejszy odcinek naszej wyprawy, ale też najbardziej mistyczny. Nad nami przepiękne niebo z mnóstwem gwiazd. Idziemy zygzakiem do góry oświetlając sobie drogę czołówkami, bardzo powoli, każde przyspieszenie może spowodować zawroty głowy i osłabienie, a wówczas zmniejszają się szanse na wejście. Każdy krok dużo mnie kosztuje, zwiększa się częstotliwość odpoczynków, czasami muszę też usiąść. Ratuje mnie gorąca herbata.

Po prawie 5 godzinach morderczego wspinania wchodzę na Gillman’s Point, stąd ok. 1,5 godziny krawędzią krateru do Uhuru Peak, to niewiele w porównaniu do tych minionych 5 godzin. Na Gillman’s Point krótki odpoczynek, łyk jeszcze gorącej herbaty, po którym od razu siły mi wracają! Ruszam więc dziarsko w kierunku Uhuru Peak (pol: Szczyt Wolności) – najwyższego punktu góry Kilimandżaro.

9 lutego 2013 r. o 6.44 czasu lokalnego staję na Dachu Afryki! Radość jest nie do opisania, gdy docieram do tablicy informacyjnej z napisem „Congratulations, you are now at Uhuru Peak 5895 AMSL”. Zmęczona, ale z łzami radości w oczach, cykam bez opamiętania zdjęcia. Aparat spisuje się dobrze, chociaż robię zdjęcia kompletnie nie zwracając uwagi na kadr. Podziwiam niezwykle urokliwy i zapierający dech w piersiach wschód słońca z korony krateru Kilimandżaro oraz masywny, wysoki lodowiec . Wymieniamy gratulacje z innymi wspinaczami, atmosfera jest nieziemska. Czas przebywania na górze jest mocno ograniczony, przewodnik mnie trochę pogania, trzeba wracać i to jak najszybciej. Zwykle po zdobyciu szczytu ma się ochotę przysiąść, pogapić na świat z góry, nacieszyć się tym niemałym sukcesem – tu nie ma na to niestety czasu. Słońce coraz mocniej grzeje, a my szybkim krokiem schodzimy na dół. Schodzenie wzmaga koncentrację, o którą w takich okolicznościach trudno, że nie wspomnę o tym, jak mocno obciąża kolana. O 9 rano jesteśmy w Kibo Hut, chwila przerwy, śniadanie i wracamy do Horombo Hut, gdzie będziemy nocować. Wraca się dość monotonnie, schodząc z drogi zbiegającym tragarzom. Docieramy do Horombo ok. godziny 15. Nie chcemy żadnej herbaty, ani jedzenia. Wskakujemy do śpiworów i usypiamy. Budzą nas dopiero na kolacje, tradycyjnie przynoszą miskę wody do umycia. Podczas kolacji wymieniamy wrażenia z innymi grupami. Cieszę się, że weszłam, otrzymuję gratulacje od innych, ale chyba do mnie ta informacja jeszcze nie dociera. Jestem tak zmęczona, że marzę tylko o tym, żeby po prostu się położyć.

Szósty - ostatni dzień wędrówki. Czeka nas ok. 20 km marszu na dół. Moment wejścia do lasu tropikalnego odnotowuję jako zbawienny, wręcz zachłystuje się tlenem. Brudni, umorusani schodzimy do Marangu Gate.

Wracamy do hotelu w Moshi, dostajemy duże przestronne pokoje z łazienką i prysznicem, o którym przez ostatnie 6 dni można było pomarzyć. Podczas kolacji nie pozostaje nam nic innego, jak napić się zimnego piwa o znaczącej dla nas nazwie Kilimandżaro, wznosząc toast za wspólnie przeżyte chwile i za to, że udało się nam dotrzeć na dach czarnego lądu.

 

 widok na Kili z Moshi
 wschód słońca z Kilimandżaro
 
KOMENTARZE
Nick *:
 k
Twoja opinia *:
 
Dodaj komentarz
 
 
 
Copyright 2004 - 2024 Goryonline.com