baner
 
 
 
 
baner
 
2007-06-21
 

Kara-Su 2006

Myśl o wyjeździe do Kirgistanu, w rejon Karawaszyn, utkwiła mi w głowie dobrych kilka lat temu. Mój apetyt na wspinanie w tamtym rejonie podsyciły zdjęcia z dwóch wypraw naszych czeskich braci, ukazujące monolityczne, budzące respekt ściany.
Tekst i zdjęcia: Jan Kuczera i Łukasz Depta
 
Myśl o wyjeździe do Kirgistanu, w rejon Karawaszyn, utkwiła mi w głowie dobrych kilka lat temu. Mój apetyt na wspinanie w tamtym rejonie podsyciły zdjęcia z dwóch wypraw naszych czeskich braci, ukazujące monolityczne, budzące respekt ściany, a także kilka jednoznacznie pozytywnych opinii dostępnych na rosyjskiej stronie www.risk.ru. Co tu dużo pisać, na początku była ciekawość, która później przerodziła się w problem, w tym wypadku zwany pożądaniem. Jak się okazało, kilku moich znajomych także miało podobne problemy. I coś trzeba było z tym zrobić…
 
Sam dojazd samochodem z Biszkeku, stolicy Kirgistanu do podnóża „naszych” gór, a następnie czterodniowy trekking z miejscowości Rozgarysz do doliny Kara-Su – z co najmniej 40-kilogramowymi worami oraz jednym starym koniem, mającym nas odciążyć (tylko na jednego nas było stać) – zasługuje na osobną opowieść. Generalizując, podróż obfitowała w wiele nieplanowanych i często niemiłych atrakcji, dzięki którym już na starcie poznaliśmy słodko-gorzki smak Kirgistanu oraz szybko wczuliśmy się w jego klimat.

Po dotarciu do naszego wspinaczkowego eldorado zmuszeni jesteśmy zaliczyć parę dni przerwy w celu pozbycia się zakwasów w nogach. Niestety, nie ma z nami Artura, który ze względu na chorobę i związane z tym osłabienie, zostaje u poznanych ludzi w Rozgaryszu. Umawiamy się, że dojdzie do nas później. W dolinie zastajemy grupę Australijczyków oraz napotkanych już wcześniej w drodze, sympatycznych Amerykanów. Wiemy także, że w sąsiedniej dolinie działa ekipa z Łodzi, którą planujemy w niedługim czasie odwiedzić. Czas odpoczynku wykorzystujemy głównie na podziwianie tutejszych skalnych potworów i wyszukiwanie potencjalnych linii ich przejścia. Na rozgrzewkę wybieramy z Jurasem wybitne, ukośne zacięcie przecinające tzw. Żółtą Ścianę. Diagonala, bo o niej mowa, należy do linii łatwych, jak na drogi w dolinie. Daje ona natomiast pewną możliwość zaznajomienia się z tutejszym granitem, który – na ogół bardzo lity – potrafi niemiło zaskoczyć swoją kruchością.

Dzień odpoczynku. Dociera do nas Artur, jesteśmy więc w komplecie. Jednak ze względu na nierozwspinanie Artura i jego brak aklimatyzacji, decydujemy, że jeszcze na jedną drogę wybierzemy się w dwuosobowym składzie. Z samego rana wbijamy się w zachodnią ścianę Asana. Nasza droga to Timofejew o wycenie rosyjskiego 6B, bowiem tylko tę linię jesteśmy w stanie odnaleźć na ścianie na podstawie schematu. Jak się później okazuje, obecna wycena tej drogi, to już „tylko” 6A. Co oznaczają te cyferki? Ogólnie rzecz ujmując trudności techniczne i powagę drogi. Wbijając się w nią w stylu alpejskim, tak naprawdę nie wiemy, czego mamy się spodziewać. Do tego posiadany przez nas schemat drogi to ciemna linia wrysowana w czarnobiały wydruk ściany, bez problemu mieszczący się na kartce o wymiarach 10 na 10 centymetrów. Dzięki tak niebywale „dokładnemu” opisowi udaje nam się zrobić trzywyciągowy wariant.
A tak bardziej serio, pomimo dość często pojawiających się nitów, prawie każdy wyciąg z tej drogi zapamiętaliśmy z Jurkiem całkiem dokładnie, a niektóre fragmenty wryły nam się do głowy na długie lata. Nie mam tu na myśli wrażeń wynikających z delektowania się wspinaczką, ale strach i zmęczenie, jaki momentami oferowała. Było tak nie tylko za sprawą trudności, ale przede wszystkim pojawiających się dość często skalnych wampirów. Myśl o chłodnym,półwiszącym biwaku w ścianie przynosiła mi wbrew pozorom niewypowiedzianą ulgę. Powód był prosty – nie musieliśmy się w tym czasie wspinać.
Po 2,5 dniach wspinaczki stajemy z Jurkiem na szczycie Asana. Do namiotu przychodzimy mocno wypompowani, fizycznie i psychicznie. W międzyczasie Artur z Wojtkiem przechodzą wspomnianą Diagonalę, a Łukasz… atak jakiegoś niezidentyfikowanego wirusa, który rozkłada go na dobre dwa dni.
 
* * *
Piękna pogoda sprzyja dalszej działalności; wykorzystując ten fakt podejmujemy próby wytyczenia nowych linii. Jako pierwsi wyruszają Łukasz i Wojtek, którzy atakują urwisko bezimiennej turni w masywie Piku Kara-Su.

 
 „Według informacji zaciągniętych u poznanego w dolinie Rosjanina Alexa, 700-metrowej wysokości urwiskiem nie poprowadzono, jak dotąd, żadnej drogi. Naziemna lustracja przez lornetkę w dniu poprzedzającym atak, wykazała możliwość poprowadzenia linii systemem zacięć i kominów, przecinających środkową połać. Żeby ułatwić sobie nawigację, na kartce papieru wrysowujemy jak najwięcej topograficznych szczegółów. Następnego dnia o świcie, ze schematem nieistniejącej jeszcze drogi, wyposażeni w sprzęt nawet na wypadek haczenia, odrywamy się od ziemi. Już pierwsze wyciągi są dla nas miłym zaskoczeniem: skała okazuje się być bardzo dobrej jakości, wspinamy się w pełnym słońcu. Zlokalizowane jeszcze wczoraj piękne piątkowe rysy, prowadzą nas wzdłuż wielkiego zacięcia.
Przecinający je w pewnym momencie okap, na którym spodziewaliśmy się użyć ław, puszcza klasycznie bez większych problemów. Wymuszający wspinaczkę dülferem wyciąg powyżej, okazuje się być najtrudniejszym na drodze. Słońce zachodzi za załomem ściany, przypominając nam o nieubłaganym upływie czasu. Po drugiej stronie doliny, vis a vis nas, na zachodniej ścianie Asana cienie zaczynają pełznąć coraz wyżej....

Zapraszamy do zapoznania się z całością tekstu - zamieszczonego w lutowych GÓRACH 2 (153) 2007

KUP TERAZ


(dg)
KOMENTARZE
Nick *:
 k
Twoja opinia *:
 
Dodaj komentarz
 
 
 
Copyright 2004 - 2024 Goryonline.com