baner
 
 
 
 
baner
 
2005-05-14
 

INDIE w trzynastu asanach

Delhi wita nas deszczem. Jest 30 stopni ciepła o poranku, a my brniemy w japońskich klapkach na gołych stopach przez rwący potok cuchnącego szamba...


NAMASTE
Delhi wita nas deszczem. Jest 30 stopni ciepła o poranku, a my brniemy w japońskich klapkach na gołych stopach przez rwący potok cuchnącego szamba, który wali całą szerokością ulicy. Dziewczyny zniesmaczone na maxa podciągają nogawki, próbując ratować spodnie i wszystkich nas dopada śmiechawa. Wiedzieliśmy, że będzie syf i meksyk, ale już tutaj, w Delhi? Pahargang jako backpakerskie centrum miasta jeszcze parę dni temu jawił się nam jak coś na kształt Kaosan Road w Bangkoku. Myliliśmy się sromotnie. Teraz on, a potem wszystko, co w Indiach udało nam się zobaczyć przez następny miesiąc, przerosło nasze najśmielsze oczekiwania. Bo co można porównać do fantastycznie kolorowego tripa, będącego nie tylko wyprawą na daleki kontynent, lecz przede wszystkim podróżą w czasie. To nic, że wciąż dopada Cię syf, smród i bywa, że nie ma co zjeść. Widać takie już są Indie – CZASEM SŁOŃCE, CZASEM DESZCZ...



KARMA
W Polsce zima nad zimy, powoli się już nudzimy. Kolejna niedzielna sesja na panelu już raczej zamula niż rozwija. Kończymy więc przy kompie. Wyszukiwanie wirtualnej lampy i przypasowywanie jej do mapy rejonów wspinaczkowych to dobra i twórcza, jak się okazuje, zimowa zajawka. Na ww.reise.de pokazują się chartery na Goa, 10 dni po 198 eurantów! Nagle okazuje się, że za taki szmal i na tak krótko, no i do Indii to każdy może choćby zaraz.
Obdzwaniamy ziomali i robi się 12 luda. Słynne plaże, Mekka frików i hippisów z całego globu kuszą wszystkich, a co po niektórych kuszą jeszcze skałery skitrane na jedyne 500 km w głąb egzotycznego lądu.
Szczerze mówiąc zostawiałem sobie ten subkontynent na tzw. wspinaczkową starość, czyli moment, kiedy bujanie się po świecie z samym tylko aparatem w rąsi pozwoli na osiągnięcie takiego stanu oderwania się duszy od ciała, że wspin przestanie kręcić. Ale czy to w ogóle możliwe?
Jest pięknie. Łykamy w locie wirtualne przepustki do raju po 198 Euro i opijamy triumf e-technologi nad światem. Budzimy się jednak na całkiem realnym kacorze, spotęgowanym wiadomością od reise.de. Okazuje się, że bilety mamy zaklepane, lecz po 498 eurantów, bo ktoś nas uprzedził i takie tam... Pieprzyć szwabskie portale i ich promocje. Na Indie nagrzaliśmy się już tak bardzo, że powleczemy się tam choćby o bucie, przez Afganistan. Na szczęście nie było potrzeby. To chyba szaleństwo pomarańczowej rewolucji na Ukrainie sprawiło, że Aerosvit opycha otwarte bilety z Warszawy przez Kijów do Delhi po 1300 PLN wraz z opłatami! Lecimy, bo przed karmą – przeznaczeniem, uciec się nie da.

Rock & Rice



MASALA
Jeszcze tylko epizod z indyjską wizą. Wydawana jest ona za darmochę, pamiętać jednak należy, że tylko  w Warszawie. Wspomnieć o tym musiałem, bo marna ta pierdoła sprawiła, iż desant nasz podzielić się musiał aż na trzy ekipy lądujące równo co tydzień w poleconym nam przez Arcima Hotelu DownTown (5 dolców za pokój dwuosobowy) na Pahargandżu. Brak wolnej strony na wizę w paszporcie Kasi, a co za tym idzie trwająca tydzień, nagła akcja z wyrobieniem nowego paska sprawiła, że wraz z Mareckim i Elą (którzy odpuścili sobie wczasy na Kanarach) znaleźliśmy się w drugiej grupie uderzeniowej. Sms-owe wskazówki od naszego zwiadu, czyli Vaisona, Bereta i Mirasa z pannami były dla nas bardzo pomocne, ale do momentu znalezienia się w Indiach... Zrzuceni w kraju ponad miliarda ludzi mieliśmy wrażenie, że widzimy ich wszystkich teraz i naraz. Za to Hindusi bezbłędnie wyłapali nas z tłumu. I już pocinaliśmy rikszą przez Old Delhi, oddając się co chwilę dziwnym atrakcjom typu kobry i grzechotniki na szyi. Kosmiczna masala zapachów, kolorów i dźwięków, przyprawiająca o pawia na ustach, z jednoczesnym szerokim uśmiechem na twarzy, kompletny odjazd! 

A rada ziomali była prosta: najpierw kupcie bilety na pociąg.

Świt nad Gangesem

 


MAJA i BRAHMA

Naszą 36-godzinną podróż na Goa, gdzie w bardziej portugalskich niż indyjskich warunkach oczekiwał na nas nasz zwiad, pominę. Jedyna zaleta drugiej klasy sypialnej to jej cena – 15 dolców, bo do dziś nie wiem, czy karaluchy na ścianach, ganiające szczury i zarzygane wagony, zaliczać mam do atrakcji czy też wad takiego podróżowania. Te największe na świecie koleje każdego dnia wożą jedenaście milionów luda i to nie licząc tych, którzy jadą na gapę na dachu pociągu. Jedno jest pewne, trzeba to przeżyć. Zresztą sam już nie wiem, czy nie była to aby, maja – jedna wielka złuda, a w rzeczywistości jedynie sen Brahmy, boga stwórcy i wielkiego magika.

SANSARA
Poranek, w którym dowlekliśmy do Vasco Da Gammy, wspominać będę chyba podobnie jak portugalski żeglarz 500 lat temu. On wspomnieć go siłą rzeczy już nie może. Zamiast kotwicy ze statku, z sunącego jeszcze pociągu wyleciał crash pad, a na nim bezpiecznie wylądował nasz desant. I jak nie wierzyć w sansare – cykl śmierci i ponownych narodzin.

GOA  i  SZIWA
Na Goa, a konkretnie na Vagator Beach, zabawiliśmy tyle, co trzeba, by uczcić fuzję z ziomkami i oddać cześć Sziwie. Tak się dobrze złożyło, że jego ołtarz znajdował się w tej samej bambusowej knajpie na plaży, gdzie wciągaliśmy śniadanka, graliśmy w piłę i walczyliśmy z falami próbując ujarzmić bodysurfa. Poranna porcja kokosa i naszyjnik ze świeżych, pomarańczowych nagietków udobruchały boga na tyle, że nie siał zamętu i zniszczenia, co jest normalnie jego boską specjalnością. Niczego nam więc na Goa nie brakowało. Lecz każdy Hindus Ci powie: Goa to nie są Indie!

Sisters of Stone



MOKSZA
I nie były. Już 30 km od lini brzegowej, tuż za granicą najmniejszego ze stanów zaczął się konkretny folk. Za kierownicą rozbrajająco spokojny na co dzień Hindus zamienia się w demona prędkości, któremu na dodatek zaczyna się nagle śpieszyć. Wąska strużka pokrzywionego asfaltu, szerokiego na jedną brykę musi – ku naszemu przerażeniu – zmieścić jeszcze tę pędzącą z naprzeciwka, a bywa, że i tę walącą „na trzeciego”. Hamując, nikt nie okaże swojej słabości. Zresztą życie ludzkie nie ma tu wielkiego znaczenia, a każdy Hindus chętnie osiągnąłby moksze, tzn. oswobodził się nie tylko z jarzma doczesności, lecz również z cyklu powtórnych narodzin. Z drogi nie zamierzają zejść również piesi, którzy nieustannie wychodzą zza każdej palmy i z niemal każdej kępy ryżu, choć do najbliższej wioski mamy jakieś kilkadziesiąt kilometrów. Asfalt okazuje się być świetnym miejscem również dla dzieci. Przykucnięte na jego skraju walą kupy z widokiem na drogę, na której musi się przecież coś wydarzyć. I mają rację: w Indiach na drogach naprawdę się dzieje.
Niestety, nasze motoryzacyjne lęki okazały się całkiem uzasadnione. Jadąca jako ostatnia z naszego desantu ekipa pod wodzą Budzana zaliczyła dachowanie jeepem, którego dach stanowiła jedynie przeciwsłoneczna plandeka. Rajd na skuterku przez dżunglę w roli ociekającego krwią pasażera bez przytomności oraz szycie głowy na żywca to przygody, które zrobiły z Budzana niekwestionowanego Bonda wyjazdu. Na szczęście rozbite porozrzucane na drodze arbuzy nie były – jak w szoku sądził nasz rozbitek – mózgami współtowarzyszy podróży.

HAMPI
Po całym koszmarnym dniu w drodze budzimy się z letargu. Właśnie mijamy kolorowo ubrane kobiety, które siedząc na brzegu asfaltu i tłukąc kamieniem o kamień, rzeźbią w litej skale granitowe koryta. No właśnie – granitowe. Kumamy, że to już blisko. Za moment ujrzymy wreszcie Hampi. Ta dziura, wpisana dziś na listę UNESCO, za czasów swej świetności do XVI wieku była zamieszkana przez pół miliona ludzi, będąc mocarstwem porównywalnym z cesarstwem rzymskim, a łupiący ją Mogołowie przez cztery lata usiłowali wywieźć wszystkie nagromadzone tu skarby. Na próżno. Ostatecznie puścili całość z dymem.
Tymczasem w jednej chwili zapada zmrok. No tak jesteśmy przecież blisko równika, słońce nie będzie tu dłużej ściemniać, po prostu zachodzi.

Poranna pudża ( kult bóstwa) w Varanasi - najświętrzym mięscie Indii



SURJA NAMASKARA

Z kolorowych snów wyrywa nas miarowe walenie w drzwi. To Vaison, strażnik wspinu, budzi nas w środku nocy, aby oznajmić wymarsz. Co ziomus, nie masz spanka w kanciapie bez moskitiery, za dwa zety – rzucam złośliwie przez sen. I tak jest przez cały pobyt w Hampi. Jeśli ktoś myśli o wspinie, niech oprócz sprzętu weźmie ze sobą... budzik. Zrywka w nocy i zanim słońce wychyli się zza nieprzebranego oceanu granitowych głazów, już stoimy na brzegu rzeki. Beret, stróż przepraw promowych, macha blaszaną miseczką w celu wybrania wody z dna naszej łodzi. Wiklinowa szalupa, powleczona od spodu bydlęcą skóra i pomazana smołą w celu dodatkowej impregnacji, przeciekła nieco po nocy spędzonej na wodzie. Beret wiosłuje rześko i bezszelestnie, by nie obudzić śpiących na drugim brzegu właścicieli łajby. I tak dajemy im nieźle zarobić, bujając się kilka razy dziennie tam i z powrotem. W Hampi wspin z liną to jakieś 20 dróg. Teoretycznie w każdym przedziale trudności, lecz w stronę bulderowego 8b nawet nie patrzymy. W tych temperaturach nawet wspinanie po 7b wybitnie nas wybiera. Nandi Image, 7b autorstwa Isabelli Pattisier to prawdziwy rodzynek. Jednostajnie wywieszony filar wymusza ruchy, które są kwintesencją wspinu. Gruboziarnisty granit tnie co prawda opuszki, jest jednak niczym w porównaniu do wyłażącego zza wzgórz słońca. To ono wkrótce oznajmi nam koniec wspinania. Gdy Hindus pozdrawia słońce słowami surja namaskara, my zwijamy zabawki. Szkoda, bo właśnie się rozkręcamy, a w totalnym melanżu wrażeń z podróży prawie zapomnieliśmy, że wlekliśmy tu na wspin. Nie ma bajery, że przypominał nam o tym plecur Vaisona. Jak na strażnika wspinu wypada, by dzierżył ster, czyli ciężar wiertary i spitów.

Twix, Mars and Cocos



SADHU i SIDDHI

W Hampi jest max. Kolejne dni mijają nam na wkrętce w bulderki, a crashpad wleczony przez pół świata wreszcie ma swoje „pięć minut”, bowiem kamole są naprawdę zacnych rozmiarów. Jedyne nasze nieszczęście to brak przewodnika. Oryginalny, ręcznie pisany egzemplarz właściciele hoteliku Mowgli (gdzie kimamy), nieopatrznie pożyczyli już kilka miesięcy temu. W ciągu dnia przemykamy od cienia do cienia, próbując ogarnąć resztki wypasionego imperium. Odkrywamy coraz to nowe świątynie wpasowane w głazy lub skitrane wśród bananowców. Dostępu do nich bronią stada małp, czasem zagada papuga z zielonym irokezem na głowie. Tu pierwszy i ostatni raz na całym wyjeździe można być choć przez moment samemu. Włócząc się wśród skalnych bloków spotka się medytujących w oparach słodkiego dymu sadhu. Odziani w pomarańczowe szaty święci mężowie podążają ścieżką pokuty i wyrzeczeń. Udręczając się w przedziwny sposób, osiągają niezwykłą moc – siddhi, która umożliwia im osiągnięcie lekkości, a nawet lewitację. Sadhu wędrują i nigdy nie zatrzymują się na dłużej w jednym miejscu, wierząc, że pozostawanie w miejscu prowadzi do stagnacji. Święta prawda.

BADAMI
Wyłącznie wspinaczkowe wyrzuty sumienia kazały nam wlec się dalej. Piaskowcowe wąwozy wokół Badami czekały na eksplorację, a bezużyteczna jak na razie wiertara Boscha zaczynała już dręczyć nie tylko Vaisona. Najbardziej rozklekotanym, a co za tym idzie najtańszym jeepem, jaki udało nam się znaleźć w okolicy, wlekliśmy się do Badami. Czy jechaliście kiedykolwiek 180 km przez cały dzień? Bryka jedzie w maxie 60 km na godzinę, co i tak pozwala nam kilkakrotnie stanąć przed obliczem Sziwy – wielkiego niszczyciela, sądząc, że to już... Na szczęście zamiast zaświatów widzimy skałery. Pomarańczowo-brązowy, piaskowcowy mur, podkręcony teraz promieniami zachodzącego słońca wygląda naprawdę magicznie. W mieście nie jest już tak różowiutko. Kopary nam opadają z każdym kolejnym przejechanym metrem. Po drodze walnął resor, tak więc jedziemy wolno, a że jedziemy wolno, to widzimy dokładnie. Usilnie też staramy się dojrzeć jakiegoś białasa, bezskutecznie. Dodajemy sobie nawzajem otuchy bajerą, że zaraz pojawi się jakiś normalny hotelik. Na próżno. Jeździmy tu i z powrotem główną ulicą miasta, wzbudzając coraz większe zdziwienie. Nie możemy się zdecydować, gdzie ma zlądować nasz crashpad, który tradycyjnie zwykł całować indyjską ziemię.
Tak, tak, crash również w miastach miał swoje zastosowanie. Lądowaliśmy na nim, niczym na wyspie, a z nami nasze bety. Oddzielał plecury od podłoża, tworząc iluzoryczną warstwę ochronną przed syfem. A syf badamski, bo tak go ochrzciliśmy, to absolutny top. Najwyższa półka wśród syfów, jakie kiedykolwiek napotkaliśmy. Jedną z jego kultowych oznak były pałętające się po całym mieście stada dzikich świń o długich jak u mrówkojada ryjach i sterczących na karkach 15-to centymetrowych, różowych szczecinach. Jak się już zaraz miało okazać, stwory te słusznie umieściliśmy w herbie Badami. Były one jak najbardziej pozytywnymi stworzeniami. Pożerając prawdziwy syf, ten który produkowali ludzie i który, gdyby nie bohaterska postawa zwierząt, już dawno przykryłby całe to miasto.
Nagle zapadł zmrok. Wyraźnie zniecierpliwiony naszym niezdecydowaniem kierowca zrzucił z dachu bet, co definitywnie oznaczało, że wysiadamy. Przez moment Chrystus opuścił nas tak konkretnie, że dumaliśmy nawet z Kasią, czy aby nie wracać do Hampi. Nasz jeep był jednak w opłakanym stanie, więc za namową ziomali postanowiliśmy dać temu miejscu jeszcze jedną szansę.

Badami palenie zwłok...



BADAMI  DELUXE

Z dnia na dzień syf robił się jakby mniejszy, a zapachy, czy też smrody, coraz mniej odczuwalne. No i te skałery! Rzucamy się na nie bladym świtem. Motorikszą ciśniemy za miacho, aby oszczędzić cenne chwile poranka. Wlokąc się o bucie pod ściany, mijamy przykucniętych Hindusów, którzy udali się właśnie na stronę. Pozdrawiają nas szerokimi uśmiechami, które za moment znów przerodzą się w grymas napięcia. I tak ładnie z ich strony, że robią to na rogatkach, bo wielu „przyciśniętych” nie szczypie się nawet w środku miasta. Udając, że nic nie widzimy, wleczemy się dziarsko. Przed nami „Badami deluxe”, jeden z trzech sektorów do wspinu z liną. Czyżby pierwsi zdobywcy mieli te same wrażenia co my? Jeszcze tylko przeganiamy małpy spod ściany i już wiążemy się liną. Piaskowiec marzenie. Stąpam delikatnie, trochę bez wiary w litość tych fantastycznych form, które tworzą stopnie i chwyty. Nawet gdzieniegdzie widać ślady magnezji. Nie jesteśmy więc, aż tak szaleni, jakby się to mogło zdawać poprzedniego wieczora. I choć wspinaczy w Badami nie napotkaliśmy do końca naszego pobytu, to nigdy w skałach nie byliśmy sami. Po rozgrzewkowym 6b już obmyślam co dalej. Cały zajarany jej urodą i tym, że wreszcie się wspinamy zjeżdżam wprost... w objęcia bandy Hindusów. Każdy z nich trzyma dzbanuszek, będący bardzo osobistym przedmiotem i gapi się na nas jak na kosmitów. Starsi wiekiem mają dzbanki blaszane – na wypasie, młodzież zwyklaki – plastikowe. Jak się okazuje zastępują one, no właśnie - papier toaletowy, a może to nam papier zastępuje dzbanki...?
Papier taki to prawdziwy rarytas, jedna rolka tego cudeńka kosztuje 35 rupi, tyle co dwa porządne obiady w najlepszej tutejszej knajpie (tylko nie myślcie, że taka w Badami w ogóle istnieje).
Kolejne poranki spędzamy na „Hermit Wall’u”, którego ściany górują nad zieloną taflą jeziora. Na kamiennych schodach, schodzących wprost do wody, kobiety w kolorowych sari już od świtu zapodają pranko. Stąd pomarańczowo-czarne ścieki na naszej ścianie wyglądają na zupełnie pozbawione rzeźby. Jednak po wbiciu się w drogi, nad budzącym się właśnie do życia miastem słychać same „ochy” i „achy”... Zagłusza je jedynie przeciągłe nawoływanie do modlitwy, które trzy razy dziennie wypełnia całą dolinę. Zapewne te same wrażenia, co my, miał wspinający się tutaj rok temu Kurt Albert, skoro swoją nową drogę nazwał po prostu India Spirit. Zresztą wszystkie drogi na „Termicie” to megaprzyjemne wspinanko w przedziale 6b–7b+.  Jedynie odległości między spitami nie pozwalały na pełny luzik...
Już na podejściu do „Ganesh Area” jesteśmy wyjątkowo podjarani. Chaotycznie porozrzucane bloki skalne o świetnej rzeźbie dają nam przedsmak tego, co zaraz ujrzymy. Za nami ciągnie banda dzieciaków proszących o chocolat i school pen. Od nich dowiadujemy się, że miesiąc temu bawiła tu ekipa Australijczyków. Twardziele kimali pod ścianami wraz z całym bogactwem tutejszej fauny z kobrą na czele, brrrr...  Chłopaki jednak nie próżnowali, o czym świadczyły wciąż świeże ślady magnezji. „Ganesh Area” to teraz ok. 15 obitych dróg od 6b do 7b i sporo wyjątkowo pięknych i wysokich bulderków. Rzucamy się na wszystko po kolei, choć trudności często wypada nam oceniać „na oko”. Dodatkowo wkurza nas fakt, że pierwsze spity i dostępne od góry punkty do zjazdu wyparowały. Ze ściany sterczą jedynie kotwy bez plakietek. Już wkrótce okaże się, że i nam zginą expresy i świeżo zamontowane plakietki. Jednak dochodzenie przeprowadzone przez inspektora Bereta bezbłędnie wskaże winnych i doprowadzi do odzyskania sprzętu. Tylko święte krowy nie są już teraz tak wspaniale ozdobione Black Diamondami, które Vaison przywiózł sobie ze Stanów.
Całymi dniami krążę po okolicy szukając dziewiczej linii na drogę. Nietkniętej skały jest full, lecz chcę znaleźć coś naprawdę wyjątkowego. Cieszy fakt, że piaskowiec jest tak lity. Znaczy spity siądą dobrze i nie namacham się zbytnio przy czyszczeniu skały. Instynktownie czuję, że pójdzie gładko. Gdyby nie to zadupie, zapewne Badami byłoby już megaklasykiem z setkami przepięknych dróg. Może to i dobrze...

Dziewczynka maluje rytualna mandalę



PSYCHO KIELAR
I poszło gładko. Rządek świeżych spicików Petzla wesoło pobłyskiwał w słońcu, zapraszając do pierwszych wpinek. Z ruchów, w które wstawiałem się w trakcie wiercenia wyglądało, że szybko się uwinę z prowadzeniem. Zresztą nic nas już tutaj nie trzymało, a tutejsze żarełko chętnie zamienilibyśmy na to z Goa. Vaison wprawdzie nie dodaje mi otuchy, narzekając, że trudne ruchy, ale jakoś wiem swoje i mam megaspręża, by sieknąć dróżkę za pierwszą przystawką.
A pierwsza przystawka kończy się już na starcie. Drąc się makabrycznie, zaliczam lot sponad drugiego spita i kończę przygodę niemal na glebie. Ekipa się dziwi, bo ponoć się nie zanosiło. A ja jestem właśnie pogryziony przez pszczoły, które zamieszkały jeden z moich kluczowych chwytów – wygodną dziurkę na dwa palce. W tym momencie gestykulując i pokrzykując, ożywia się również grupa Hindusów, która nieodłącznie nam towarzyszy. Nic nie kumamy, mam tylko nadzieję, że pszczoły nie są jakieś megajadowite, bo w tym miejscu mógłbym się zgłosić jedynie do szamana... Droga puszcza za drugim razem i wiem to już od momentu minięcia „ula”. Po pokonaniu wyjątkowych trudności psychicznych reszta okazała się formalnością...
Niestety, w drodze powrotnej przyszły hiobowe wieści z kraju. Kolejny megaziom oddzielił się od ciała, a jego atman – dusza poszybowała w zaświaty. Zapewne Kielar to chrzani, ale nam będzie bez niego dużo smutniej. Ciao Amigo.

P.S.
Przepraszam wszystkich, którzy sądzili, że poczytają o wspinaniu w Indiach, nie czytając wcześniej o Indiach...

J.K. 

Tekst i zdjęcia: Jacek Kudłaty (www.prorock.com.pl)

"Góry", nr 5 (132) maj 2005

2005-08-14

(dg)

KOMENTARZE
Nick *:
 k
Twoja opinia *:
 
Dodaj komentarz
 
 
 
Copyright 2004 - 2024 Goryonline.com